Rodziewiczówna Maria - Złota dola. Ryngraf.pdf

(519 KB) Pobierz
Rodziewiczowna Maria - Zlota dola. Ryngraf
M ARIA R ODZIEWICZÓWNA
Z ŁOTA DOLA
R YNGRAF
Z ŁOTA DOLA
Piaszczystym traktem pocztowym w zapadłej okolicy szedł pieszo samotny wędrowiec.
Przed godziną pociąg kolei Ŝelaznej wyrzucił go na nędznej stacji, zagwizdał i popędził dalej.
Pozostały — przez chwilę z Ŝalem patrzył na biały obłoczek dymu na horyzoncie, potem
westchnął, zapalił fajkę i ruszył przed siebie, nie pytając nikogo o drogę.
śydek woźnica zaczepił go:
— Wy moŜe do Jezierców, do miasteczka?
— A moŜe.
— Nu, ja was zawiozę! Macie tam kogo?
— Mam w kieszeni dwa kułaki na ciebie! Nie wchodź mi w drogę! śyd zaciął szkapę i
uciekł. Wędrowiec nie wyglądał na bezpiecznego towarzysza. Szedł, kiwając się z nogi na
nogę, wsunąwszy ręce po łokcie w kieszenie łatanych, wypłowiałych spodni. Na głowie miał
czapkę starą z połową daszka, na nogach resztki butów, na sobie bluzę siną, pełną dziur i
plam, przepasaną kawałkiem poszarpanego rzemienia, na plecach mizerny worek płócienny.
Młody był jeszcze, wybujały wzrostem i pewno niegdyś przystojny. Młodość i urodę
osnuła nędza jak pajęczyna, zakryła wiek i krasę. Twarz smagła, oczy Ŝywe i roztropne
patrzyły na świat zza tej pajęczyny, jakieś zmęczone, posępne a zuchwałe. Przyrósł do tych
rysów kurz droŜny, dym karczemny i bezczelny uśmiech głodu.
Zmierzch zapadł jesienny — mglisty, pełny wilgoci i chłodu. Drobny deszczyk mŜył z
wiatrem, przejmując do kości nędzarza, naigrawając się z jego płótnianki dziurawej.
Stacja została daleko, brzozy gościńca szumiały resztkami liści, gdzieś w oddali grały
trąby pastusze.
Wędrowiec przystanął chwilę i słuchał.
— Tak śpiewa, jak surma trębacza. Ladaco dął, jak miech w kuźni… — zamruczał,
wstrząsając się z zimna.
Potem splunął i szedł dalej, przyśpieszając kroku.
W dali przez mgłę i zmierzch szary zapalały się czerwone światełka, nisko nad ziemią,
niby sesja gromadna świętojańskich robaczków. Do światełek tych dąŜył podróŜny.
Było to miasteczko, synonim kilkuset Ŝydów, kilkudziesięciu karczem i błota. Nigdy
piękne nie było; jesień uczyniła je obrzydliwym. Ogołociła mieszczańskie ogródki z zieleni,
powlokła ściany, ulice, dachy brudną wilgocią. Nogi tonęły w śmietniskach i błocie.
Wędrowiec zwolnił kroku, rozglądał się wkoło.
Przez okienka świecił ogień kominków, snuły się cienie, zalatywała czasem na pustą ulicę
śpiewka samouka, śmiech, kwilenie niemowląt, urywki rozmowy; deszcz trzymał kaŜdego w
domu, zresztą takie miasteczko umiera ze zmrokiem.
Parę razy podróŜny się zatrzymywał, zajrzał w okno, chciał moŜe wstąpić, zapytać o kogo,
ogrzać się, spocząć, ale po chwili namysłu szedł dalej.
Twarz jego powlokła się chmurną zadumą; dawne wspomnienia widocznie rwały się ku
niemu od tych chat i ognisk.
— Jakbym wczoraj odszedł! — zauwaŜył — Jezioro szumi jak dawniej, a dym pachnie
chlebem matuli! A w chacie pod świętym obrazkiem wisi pewnie harap ojcowski! Na mnie
czeka! A ja idę! Ha, ha!
Z ulicy wszedł na plac obszerny. Wprost niego czerniał budynek, lipami otoczony; w
prawo huczało jezioro, wzburzone wichrem jesiennym; na lewo buchał ogień z otwartej
kuźni; środek zajmowały nędzne Ŝydowskie sklepiki.
— Kuźnia śmińskiego! — szepnął wędrowiec, podchodząc w tę stronę.
Nagle drzwi parkanu, otaczającego domostwo kowala, otworzyły się z cicha; na ulicę
wysunęły się dwa czarne cienie: męŜczyzna i kobieta. Mrok pokrywał obie postacie. Chwilę
stali u furtki, rozmawiając półgłosem, potem on ją wziął wpół i pocałował, ona się szarpnęła,
otuliła szczelniej chustką i pobiegła szybko przez plac w stronę jeziora. MęŜczyzna,
pogwizdując, poszedł do kuźni.
Wędrowiec z daleka stał i patrzył. Potrząsnął głową.
— Święta Helenka śmińska pogodziła się z ludźmi! — rzekł do siebie, uśmiechając się
mimo woli.
Zawrócił, kilku skokami dopędził kobietę i zaszedł jej drogę.
— Dobry wieczór! — przemówił do niej.
Spojrzała nań przeraŜona, potem rozgniewana. Nie była to jednak znana mu jasnowłosa
córka kowala. Zza chustki mignęły ku niemu czarne jak węgiel źrenice i obcy głos zawołał
niecierpliwie:
— Czego chcecie?
— Wy tutejsza pewnie… Czy znacie Adama śuŜla?
— Mularza? Znałam, póki Ŝył.
— To umarł?… Dawno? — spytał zmienionym głosem.
— Będzie dwa lata. Spadł z rusztowania i zabił się na miejscu.
— Zabił się! — powtórzył obcy powoli i dodał: — To teraz Józik rządzi w chacie? OŜenił
się?
Spojrzała po nim zdziwiona.
— A wy skąd idziecie, Ŝe o samych umarłych pytacie? Józef śuŜel ani rządzi, ani się nie
oŜenił! Wzięła go ziemia i tyfus… juŜ pięć lat temu!
— To z nich nikt nie został? MoŜe i chaty nie ma?
— Została matka Agnieszka… mularzowa. Pilnuje pustki, koszule szyje kawalerom,
bieliznę pierze… na mogiłki w święta chodzi… nikogo więcej.
Wędrowiec głowę zwiesił i umilkł. Kobieta obrzuciła okiem jego łachmany i spytała:
— Znaliście ich, Ŝe się pytacie?
— Znam, jak wy swoją chatę i rodziców — odparł głucho.
— Toście im swojak?
— A swojak!… Zostańcie z Bogiem, dziewczyno czy kobieto!
Zawrócił i ruszył w lewo, w wąską uliczkę, biegnącą między zagrodami mieszczan, aŜ do
szkoły, cmentarzyska i dalej w pola i głuszę.
Domy tu były niŜsze, okienka mniejsze, błoto głębsze, a przed idącym z kaŜdego kąta
występowały pamiątki z dzieciństwa, zrosłe z tą nędzą, z tymi lepiankami i tym ubogim
otoczeniem. Tu się urodził i wzrósł, bawiąc się piaskiem i kamieniami, prześladując psy i
koty, psocąc po ogrodach sąsiadów. Stąd odszedł przed laty w świat.
I oto wracał. Oczy jego nawykłe były do wielkich miejskich gmachów, do fabryk —
rodzinna osada wyglądała teraz podwójnie nędzna i mała.
Zatrzymał się wreszcie. Na wpół rozwalony płot otaczał sadek malutki i w ziemię wrosła
chatynę; obok pochyła furtka zapraszała wędrowca do wejścia.
On stał długo, zwiesiwszy głowę i ręce. Spod brwi patrzył na światło w okienku i nie śmiał
przestąpić tego progu, deptanego stopami ojca nieboszczyka i matki wdowy. Syn
marnotrawny nie wart był takiej zagrody.
Pchnął furtkę nieśmiałym ruchem. Pies nań wypadł, witając zajadłym szczekaniem. Dał
mu szarpać swą odzieŜ — pies przy swoim stał prawie. StróŜ to był wierny, posłuszny i
uczciwy — a on?…
Skrzypnęły drzwi sieni. Kobieta zgarbiona i siwa wyjrzała z chaty, nawołując psa.
Wędrowiec zbliŜył się do niej.
— Kto tam? — spytała, cofając się na widok czarnej postaci.
— Ja, matko… — odparł stłumionym głosem.
Kobieta zatrzęsła się całym ciałem. Przez dwanaście lat nie zapomniała dźwięków tej
mowy.
— Kto? — powtórzyła, uszom nie wierząc.
— Ja matko, Paweł! — powtórzył.
Zapanowała chwila milczenia. Łojówka na stole i parę głowni w kominie oświetlało chatę i
ich dwoje.
On stał w progu, pochylony, mnąc czapkę w ręku; ona naprzeciw niego, blada, drŜąca, bez
głosu.
Nagle poczerwieniała od gniewu i wstrętu, odstąpiła jeszcze dalej i spytała surowo:
— SkądŜe ty przychodzisz? Z więzienia, czy z szynku?
Po jego twarzy przeszedł Ŝar rumieńca.
— Ja, matko, po więzieniach się nie walałem! — wyjąkał. — Pracowałem!
— Pracowałeś?… Kłamiesz! Kto pracuje, nie wygląda tak, jak ty! Tyś rabował chyba!
Wskazała pogardliwie na jego łachmany.
— I czegoś wrócił? — zawołała znowu. — Dość ja wstydu miałam przez ciebie i dość łez.
Daj mi umrzeć w spokoju!
— Ja nie wiem, czegom ja przyszedł! — zaczął posępnie, przygnębiony surowym
wzrokiem — Byłem stąd niedaleko… Coś mnie wzięło, przyszedłem!… Biedny ja matko, ale
wy nie wiecie co we mnie Ŝyje, jaki ja nieszczęśliwy! Nie ze szczęściem ja hulał i pił dawniej,
nie ze szczęścia uciekł, jak złodziej w świat!… Oj, niedola to moja, niedola! Zamilkł, coś go
w gardle ścisnęło: staruszka patrzyła surowo na niego, ale teŜ milczała.
— Karzecie mnie słusznie, matko! Nie wart jestem niczego dobrego i nie spodziewałem
się łaski, tu idąc! Nie zrobię wam więcej wstydu, pójdę sobie dalej; tylko wam oddam te
trzydzieści rubli com ojcu wziął, jakem uciekał z domu.
Przystąpił do stołu, zdjął worek z pleców, sięgnął w zanadrze bluzy, dobył skórzany
woreczek i wysypał z niego wszystko co do grosza — srebrniki, miedź i asygnaty. Pusty
woreczek wsunął na powrót w bluzę i westchnął.
— Przeliczcie matko, i darujcie! Nie bójcie się tych pieniędzy!… Zarobiłem uczciwie
rękoma w fabryce. I oto je wam odnoszę za tamte skradzione!… ojca w chacie nie ma… Za
niego mi odpuśćcie, nim pójdę!
— Ojciec umarł i Józika nie ma! Pochowałam wszystkich — szepnęła kobieta.
On się cofnął do progu, wziął znowu worek na ramię, zamglonymi oczyma obejrzał ściany
chaty, nieśmiało spuścił wzrok na matkę.
— Jam winien waszych łez:., jam winien! — szepnął. — Za mną leŜy krzywda brata i jego
narzeczonej, za mną swawola i kradzieŜ… i ojcowskie przekleństwo! Och, matko! Jam
grzeszył, ale i dobra nie zaznał, ni radości, ni spokoju! BoŜe mój, jaką ja mękę w sobie noszę,
jaką mękę! śebyście wiedzieli, matko! Coś tam we mnie pokutuje, szarpie, dręczy, jak w
dzień, tak i w noc głuchą. Coś woła i pcha naprzód… jakaś nuda i tęsknica do szerokiego
świata… Od dziecka mi tak! Chciałem zapić tę chorobę i nie mogłem; chciałem zakochać się,
oszaleć… nic nie pomogło. Nie wstrzymała mnie chata, ani wy, ani dziewczyna, ani Ŝadna
moc! Taka chęć, matko, gorsza od śmierci… Gnała mnie ona po świecie przez te dwanaście
lat, jak wilkołaka; nigdziem się nie ostał, nic nie przykuło. Chwytałem się roboty i szukałem
śmierci! A męka nie wyszła ze mnie i nie wyjdzie, aŜ z Ŝyciem chyba!
Czoło jego nabiegło krwią. Słowa płynęły to cicho, to namiętnie, z Ŝalem, to z rozpaczą.
Ręce załoŜył na piersi w pięść i cisnął tę moc straszliwą, co w niej huczała, jakby sam siebie
chciał zadławić, zabić, poszarpać ten głód zmiany wraŜeń, tego ducha niespokojnego a
burzliwego.
Zmęczony urwał i cięŜko dyszał, wodząc oczyma po ścianach lepianki. Ratunku, zda się, w
nich szukał i politowania.
Mularzowa słuchała, nie przerywając. Kobieta to była uczciwa, surowa dla siebie i innych.
Cnotę uwaŜała za obowiązek, obowiązek za jedyne dobro i zadanie. Więc człowiek ten, który
Ŝadnego obowiązku nie uszanował, Ŝadnej cnoty nie posiadał — wstrętnym jej był.
Ale to chłopak jej był — najmłodszy — jedyny teraz.
Stał przed nią wychudły, obdarty, głodny pewnie. Deszcz go przejął i chłód. Wypędzi go,
więc pójdzie sobie dalej szukać kąta i łyŜki strawy u obcych, jak Ŝebrak. Ktoś mu z łaski rzuci
chleba kawałek i złoŜy gdzieś na nocleg, na cudzej ławie, swą głowę ciemną i kędzierzawą,
która niegdyś usypiała na jej kolanach.
Matczyne wnętrzności wstrząsnął Ŝal i smutek. Spojrzała ukradkiem na niego.
— To iść się zabierasz? — wymówiła cicho.
— Pójdę — odparł głucho. — Noc i deszcz, nikt mnie nie widział jakem przyszedł, nikt
odchodzącego nie zobaczy. Nie zakłócę wam, matko, spokoju. Nie wspomną wam ludzie
złego syna. Pójdę juŜ!…
Zawahał się, wreszcie zbliŜył się do niej i padł do nóg.
— Oj, matko! Nie patrzcie tak źle! Ja bym Ŝycie dał, Ŝeby naturę odmienić, a nie mogę, nie
mogę!… Nie proszę ja was o darowanie, bom niewart; ale jak odejdę, poproście Pana Boga za
mną, Ŝeby ta moc ze mnie wyszła, Ŝeby mnie to odstąpiło!. Oj, matko, darujcie!
Ręce mularzowej opadły na jego głowę, oczy zaczęły mrugać, błyszczeć od łez.
— A coś ty robił przez te lata? Czyś hańbą szedł i wstydem, czyś swą duszę uszanował?
Powiedz!
— Oj, matko, wy mnie nie znacie! Jak do roboty się porwę, to nikt mi nie sprosta, do krwi
się zapracuję; ale mnie wnet ta nuda opada i ręce mdleją i w głowie się miesza. Rzucam
wszystko! Alem się nie zhańbił. Na ojcowską krew się klnę… Nie wróciłbym wtedy do was!
A coś ty myślał, idąc tutaj?
— Po ratunek szedłem do was! — wyjąkał. — Czyja wiem? Coś mi mówiło: „Idź do
chaty!” to i przyszedłem!
— A zostałbyś ty na zawsze ze mną? — szepnęła.
— Oj, matulu! Zabijcie tę moc we mnie, dajcie mi lek jaki, a zostanę… na wieki zostanę!
— To wstań! Chata twoja, a ja cię nie wypędzę! Zostań! Na złe moce jest Bóg i praca!
Zostań! A jak zrobisz kiedy co dobrego, czym mi duszę rozradujesz, to ci serce oddam,
zapomnę wszystkiego. Synem mi będziesz i dzieckiem ukochanym. Pamiętaj!
— Pamiętam, matko! SłuŜyć wam będę, ile mocy i nie odejdę; a pierwej, nim wam słowo
złamię, na marach mnie ujrzycie! Chory ja, słaby i biedny, ale wy mi siłę dajcie, nauczcie
dobrego! Zostanę z wami i wstyd dawny zamaŜę! Przysięgam!… — mówił Paweł.
Ciemne jego oczy wzniosły się ku niej oszklone łzami i widać w nich było duszę całą,
zmęczoną, smutną, a pomimo tego błyskającą złowieszczo niespokojnym ogniem. Przysięga
padała na ten ogień jak ołów, druzgotała nawyknienia i Ŝądze. Zakuwała w niewolę.
Biedna dusza rogata!
* * *
Nazajutrz rano na cmentarzu odmówił pacierz za zmarłych i wstał z wilgotnej ziemi.
Mularzowa poprawiła krzak nasturcji, który kwitł jeszcze na grobie męŜa, z mogiły syna
zerwała chwast dziki i spojrzała na Pawła.
— Proś Boga, Ŝeby ci dał po śmierci taką cichą mogiłę i kogoś, co na niej we łzach
uklęknie. Gdzie indziej dół znajdziesz, ale mogiły nigdy! A teraz idź między ludzi i roboty
poszukaj! Do szynku nie zachodź i złej kompanii unikaj, a po pracy do domu wracaj!
— Dobrze matko! — rzekł, całując jej rękę. Odszedł kilka kroków. Zawołała go:
— Paweł, a dziewcząt nie zaczepiaj!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin