Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.pdf

(488 KB) Pobierz
92750454 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
92750454.001.png 92750454.002.png
Maria Rodziewiczówna
STRASZNY
DZIADUNIO
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Delfin
Hieronim, słyszysz, wstawaj! A to sen do zazdrości! Hieronim, Rucio, to ja, Żabba!
– To mi dopiero nowina! – odparł spod burki stłumiony, zaspany głos. – A czego tam
chcesz? Pali się?
– Wstań, to zobaczysz!
– Ale kiedy ja nie chcę ani wstawać, ani patrzeć.
– Ano, to się utopisz!
– Coo?
Spod burki wyjrzała na świat rozczochrana, płowa czupryna, potem ręka, potem senna twarz
młodego człowieka.
Ziewnął przeciągle, pięściami przetarł oczy i spojrzał.
– Bogowie Olimpu i Walhalli! Co to, potop? – krzyknął, zrywając się na nogi.
Było się czemu dziwić. Chłopski alkierz, gdzie się to działo, po ramy okien pełen był wody.
Wszystkie sprzęty były już zatopione, szczelinami wdzierał się nurt, sycząc; wkoło panowała
głucha cisza, tylko z dala dochodziła przeciągła wrzawa głosów ludzkich i przeraźliwy ryk
bydła.
Zbudzony, stojąc po kolana w wodzie, rozejrzał się zdumiony:
– Cóż milczysz?– krzyknął do towarzysza. – Gadaj, co się stało!
– Powódź – lakonicznie odparł zagadnięty.
– Wieś zatopiona? Gdzie koledzy?
– Zatopiona. Koledzy bezpieczni, pod lasem. Ja zaszedłem po ciebie.
– Rychło w porę! – zamruczał pan Hieronim. – O włos nie zginąłem przez twą troskliwość.
– Spałeś jak pień!
– Jak pień! Zgrabna metafora. Ciekawym, jak byś ty spał, gdybyś wrócił z linii po trzech
dniach roboty.
– Grocholski był z tobą, a jednak pierwszy się stawił na alarm.
– Grocholski musi myśleć o pani naczelnikowej. Zakochani mają zawsze lekki sen, jak pa-
nienki. Nieprawdaż?
– Musi być – odparł Litwin.
Tu pan Hieronim zaprzątnął się, brodząc po wodzie i monologując pod nosem:
– Już wiem, to pewnie dziadunio nasłał to nieszczęście za to, żem nie chciał pójść na medy-
cynę. Bogi piekieł, czy jest w waszej spiżarni mąk gorsza od doli studenta na praktyce? Jako
Hiob wyjdę z tej okazji, jeśli życie zachowam. Tłomok w wodzie, odzienie wniwecz; moje
rachunki, plany pożarła ta ciecz nikczemna. Dobrze, że choć skrzypce w całości. A masz czół-
no, Żabba?
– Nie ma – odpowiedział spokojnie.
– Jak to, nie ma? Piechotą pójdziemy po wodzie?
– A juści. Albo to dla ciebie co nowego? Ty Delfin!
– Otóż to! dlategom nierad mej reputacji marnować w tej obieży! Hm, a gdzież to smyczek?
Leżał na oknie czy pod oknem! Przepadł! Doprawdy, czuję i w tym palec dziadunia. On ma
jakieś konszachty ze złymi mocami i używa ich na moją zatratę. Oj, oj! Nie ma smyczka, nie ma!
4
– Porzuć gadanie i chodźmy! – wtrącił Żabba.
– Łatwo ci to powiedzieć! Ale ja, z duszą muzykalną, cierpię nad tą stratą!
Chłopak załamał ręce patetycznie, oczy mu się jednak śmiały.
– Dajże pokój, albo to czas błaznować?
– Na błaznowanie powinien człowiek mieć czas, bo inaczej cóż robić z życiem! Trzeba bę-
dzie dostać żółtaczki, zapchać mózg cyframi, tak wyglądać jak ty, skrzeku pospolity!
Podczas tej oracji pan Hieronim wziął zmokły tłomoczek na plecy, skrzypce pod pachę i
wydostał się oknem na świat boży. Kolega zabrał resztę manatków i podążył za nim, nie obra-
żony bynajmniej zoologiczną przenośnią swego nazwiska.
– Słuchaj no, Żabba, a gdzież to ci bezpieczni koledzy pod lasem? Prowadź, bo doprawdy
zgłupiałem ze snu i paniki. To nie moja specjalność wodna komunikacja.
– Tędy – rzekł Żabba – widzisz, koledzy na górce!
– Aha! Widzę, że idziemy prosto na doły z gliną! Śliczna awantura! I to morze było wczoraj
nikczemną kałużą. I wierz tu pozorom. Chłopi uciekli i wrzeszczą. Co to im pomoże? Ale że
mnie ten wrzask nie zbudził!
– Kiedy bo spałeś jak pień!
– Jak pień! Ten zawsze swoje – mruknął chłopak i umilkł na chwilę.
Woda dochodziła im do pasa, prąd walił z nóg, targał tu i tam. Było dziwnie przykro bory-
kać się z rozpętanym żywiołem, nie wiedząc, gdzie i co się ma pod stopami, bo woda rozmulo-
na, pełna zielska, była czarna jak atrament.
Nad tą wodą sterczały dachy chat, łby bydła, drzewa lasu – i na wzgórzu tłum ludności zbi-
tej w niesforną, wyjącą gromadę.
Pan Hieronim zza pleców kolegi spojrzał w stronę lasu, odmierzył okiem odległość i za-
śmiał się niefrasobliwie.
– Stroiki inżynierowej musiały ulec smutnym wypadkom – zauważył wesoło.
– Zostały w chacie podobno.
– Otóż tak, dobrze jej! Po co jeździ z mężem, nieodstępna jak wyrzut sumienia. Siedziałaby
w mieście. Bardzo się cieszę z tej straty. Będzie miała naukę na przyszłość. Potrzebna nam tu
jak dziura w bucie! Wiecznie kogoś zbałamuci, a my za tego musimy wszystko odrabiać.
Szkoda, że ten fircyk Grocholski nie poszedł na dno z jej sukienkami. Brr, co tu wody!
Chłopak odsapnął, bo go nurt za piersi chwytał.
– I powiedz mi, Żabba, skąd się ten tani płyn wziął w takiej ilości przez jedną noc?
– Z gór – wygłosił zapytany.
– Ale z jakich?
– Skąd ta rzeka płynie.
– Gruntownie znasz kwestię! Jakież to? Alpy, Himalaje, Andy?
– Góry i kwita!
– Otóż i odpowiedź inżyniera! Poproszę naczelnika, żeby cię wysłał na praktykę do wiej-
skiej szkółki na zarysy geografii!
– Nie durz mi głowy! – burknął Litwin.
– To dopiero głowa drogocenna! Żeby ją wytrząść, to przysięgnę, że mak by się sypał.
Kolega coś zamruczał niewyraźnie. Nigdy nie próbował walczyć na języki z panem Hiero-
nimem. Drwin jego i przedrzeźniań bała się cała akademia.
Wzgórek pod lasem zbliżał się widocznie. Można już było rozróżnić wyraźnie kilka postaci
czarnych, a jedną jasną i usłyszeć nawoływania znajomych głosów.
– Salve! Salve! – wołał pan Hieronim, wyprzedzając Żabbę. – Nie krzyczcie! Wierzę w wa-
sze dobre intencje co do mej osoby! Jestem wam mocno obowiązany, a jak będę w możności
odwdzięczenia, to klnę się na bogi, że sam się pierwej uratuję, a po was poślę modły do nieba!
Witajcie, witajcie!
Żabba, słuchając tego, uśmiechnął się lekko.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin