Rodziewiczówna Maria - Atma.pdf

(776 KB) Pobierz
Rodziewiczowna Maria - Atma
MARIA RODZIEWICZÓWNA
Atma
I
Odczuł Adam Jaworski jakby mocne pchnięcie i usuwanie się w próŜnię. Zrazu przejęło go
to zgrozą, potem nie czuł nic, aŜ się ocknął na jakiejś drodze wśród skał, wiodącej w czarną
gardziel. Drogą tą szedł tłum ludzi nie znanych mu i obojętnych. On sam, oszołomiony sekundę,
zrozumiał, Ŝe iść musi, Ŝe ma jakieś sprawy do załatwienia, Ŝe kogoś szuka. Obejrzał się i
wzdrygnął - za nim tuŜ stała postać z połą szaty nasuniętą na twarz. Poznał ją i rzucił się naprzód,
do ucieczki.
I szedł bardzo prędko po głazach, ale ilekroć zmęczony zatrzymał się, słyszał za sobą jeden
krok, który wśród tysięcy stąpań rozpoznawał. Wreszcie, wyczerpany, ostatnim odruchem uskoczył
w bok, na stromą ścieŜkę pnącą się ku szczytom. Ośliznęła mu się noga, juŜ się znowu staczał, gdy
ktoś mu podał rękę. Podniósł wzrok. Była to kobieta - poznał ją: pierwsza, którą zbezcześcił i
odepchnął.
- Atma! - wyrwało mu się z wybuchem szczęśliwości. - Wracam do ciebie. Wiesz?
Uwolniłem się.
Kobieta potrząsnęła głową.
- Od niego? Nie! Patrz, czeka na ciebie.
Wskazała postać na drodze.
- Uprowadź mnie! Ukryj! Zostańmy razem! Ty wiesz, jakem po tobie tęsknił. Przyszedłem
tu po ciebie, za tobą, dla ciebie. Czy opuścisz mnie teraz?
- Masz sprawę z nim. Czeka na ciebie. Chodź! Wolnym nie będziesz, póki on cię nie
uwolni. Stań z nim oko w oko!
- Nie chcę. Jakim prawem on tutaj?
- On ci powie. Nie ujdziesz mu. Sąd być musi.
- Nie chcę go. Nie odejdę ciebie.
- Razem pójdźmy! Nie lękaj się!
Ujęła go za rękę. Uczuł moc i uspokojenie. Postać kędyś znikła. Minęli zakręt skały. Ujrzał
przed sobą Adam jakby świątynię w głazach wykutą, do której wstąpił.
Postać czekała nań.
- Idź! - rzekła kobieta.
Adam usłuchał. Jakaś rozpaczna determinacja rzuciła go w proch przed tym sędzią, przed
prawem.
- Zbiegłem od ciebie. Na próŜno. I tu jesteś. Więc co mam czynić, byś mnie nie katował.
Rzuciłem wszystko... tam, byleś mnie nie męczył. Czego Ŝądasz więcej?
- śądam, byś rzekł Ŝycie całe.
- Po co? Znasz je. Byłeś ze mną. Wróg.
- A pomnisz ten zdrój, ten wieczór, tę ciszę, gdyś z Atmą u serca roił Ŝycie, a jam ciebie
słuchał. ByłŜem wrogiem wtedy?
- Ale ja byłem dzieckiem nieświadomym Ŝycia. Ono przyszło... musiałem Ŝyć.
- A cóŜ jest Ŝycie?
- Prawda, znajomość złego i dobrego.
- Poznałeś wtedy wszystko; wybrałeś wedle woli, drogę i czyn. Pozbyłeś się Atmy. Nie
słuchałeś mnie. Byłeś wolny przecie.
- Wolny... z tobą. Męczennikiem byłem.
- I otrząsnąłeś się z szaty i odszedłeś uczty swego Ŝycia. Zaliś myślał, Ŝe przy tej biesiadzie
ja jestem, Ŝe tam zostanę? Szalony! Do mnie naleŜysz tu i tam... zawsze wszędzie... od prawieków
w prawieki! Rozumiesz?
- Cierpię, duszę się, męczę! Daj mi nie być!
- Zrozum, a odejdzie cię pragnienie. Mów ze mną, a umiłujesz. Łachman cię dławił, boś go
cuchnącym uczynił. Zrozum ktoś ty...! Spójrz, gdy otworzone twe źrenice!
Adam ujrzał górę całą, przepaście bezdenne i ciemne, strome szlaki, po których tłum szedł, i
mgły wiszące po zboczach; a podniósłszy oczy zobaczył szczyt w słońcu i tęczy.
- Stamtąd pochodzisz... tam dojść musisz. Patrz, zrozum, zapamiętaj! A teraz ja ci powiem,
jakeś szedł, jakeś Ŝył. Przestałeś wcześnie być dzieckiem. Jeszcześ myśleć nie umiał, gdyś umiał
szaleć zmysłami. Pomnisz... czternastoletnim byłeś, gdy rozpusta ci się stała obyczajem, chlubą,
nałogiem, sławą. I zwałeś zwierzęcy szał rozkoszą, i zwałeś miłowaniem mord nad duszą własną i
cudzą. Tylkoś mnie wtedy nienawidził, gdym cię pytał, czy ci to czynić wolno, dlatego, Ŝe tak inni
czynią, Ŝe za to nie ma sądu i kary - tam.
- Cierpiał - rzekła Atma.
- Zbawienie jego w tym cierpieniu. Bogactwo jego. A gdyś się stał męŜem, rozpocząłeś
walkę o byt. O byt twych wymagań wygody i wczasu, Ŝądzy rozrywek uŜycia, zachcianek coraz
nowych i większych. Dlategoś deptał lub usuwał słabszych, szydziłeś z pokonanych, nazywając ich
głupimi, cieszyłeś się z korzyści nad łatwowiernym, schlebiałeś moŜnym w złoto lub stanowisko, i
myśli twe były oddane troskom i staraniom o materię, uciesze z korzyści dla brzucha i kieszeni, a
serce twe było pełne zawiści i nienawiści dla tych, co więcej mają, bo więcej mogą uŜyć. I stało się
twe Ŝycie wedle woli i wyboru twego, i miałeś wszystko, czegoś zapragnął: spełnione pragnienia,
zaspokojone Ŝądze, osiągnięte zdobycze. Posiadłeś wszystkie kobiety, których chciałeś, masz
zbytek, stanowisko, sławę, honory... wszystko, co tam zwą szczęściem.
- Kłamstwo! Wiesz, Ŝem cierpiał. Tyś był i mówił. To męka.
- Zali morderca moŜe być szczęśliwy? I jaki zgiełk zagłuszy mój głos.
- Nie byłem gorszy od innych, a oni nie cierpieli.
- Skąd wiesz? Wy się wstydzicie dobra, któregoście w sobie nie dobili; wy nie wyznacie
takiego cierpienia. Mowa wasza, jak i czyny wasze. Śmiech wasz to szyderstwo lub małpia uciecha
ze sromu, płacz wasz to fałsz lub samolubstwo. Nie macie ich dla Atmy, dla mnie. Ją splugawić
byście chcieli, mnie zabić lub znienawidzić. Nienawidzisz mnie, bo się lękasz i mścisz się, szargasz
w gnoju ciało, czucie, myśli... i zdaje ci się, Ŝe mnie. Bezrozumny! Ja twój pan!
- Tęsknił po mnie! - rzekła Atma.
- Wiem, dlategom nie przestawał doń mówić.
- Mówiłeś bez litości, rozpaczą byłeś, męką. Chcę mieć kres, chcę ciebie nie słyszeć.
- Kres tam, w tym słońcu. Zwlokłeś szatę. Zrozum! Nie jam ci cięŜył, lecz zbrukana szata.
Mnie miłujesz, bo cierpisz, Ŝe nienawidzisz. Ze mną tam, w słońcu tym byłeś... Pomnisz? I byliśmy
jednym... i będziemy jednym. Szatę zdarłeś, splugawiłeś i rzuciłeś precz. A ja powiadam: ni inną
weźmiesz, ni wolnym będziesz. Ten łachman na powrót wdziejesz, aŜ donosisz.
- Nie, nie! - rozpacznie Adam zajęczał.
- Lękasz się, brzydzisz szmaty! A przecie ten łachman materii twoim panem był. Wołał:
“Bierz!...” i brałeś, garnąłeś, chwytałeś chciwie. A jam ci mówił: “Dawaj!...” i nie usłuchałeś mnie
nigdy. Nie jam ci rozkazywał... nie dałeś mi sobą rządzić.
- Nie rozumiał mądrości! - rzekła Atma. - Mów mu teraz, mów... oczy ma otwarte, szczyt
widzi... tam z nim... mów... zrozumie!
- Słuchaj tedy! Za chwilę znowu daleki nam będziesz. Chcesz miłowania mego, zgody,
mądrości Ŝycia? Tedy ci mówię: Dawaj, nie bierz! Zapamiętaj! A teraz wracaj do szaty swej.
Donosić musisz, wybielić moŜesz. I spójrz mi twarzą w twarz... byś tęsknił do szczytu.
Adam spojrzał, a jednocześnie uczuł, Ŝe zapada w głąb, Ŝe się znowu stacza, Ŝe postać jest
mocą, pięknością, Bogiem.
- Atma! Ty ze mną! - zawołał rozpacznym jękiem tęsknoty, prośby, poŜądania.
Poczuł jakby litosne dłonie na skroniach, łzy pod powiekami, szept słów jakby pieszczoty
czy pieśni i zarazem ból, słabość, Ŝycie. Otworzył cięŜkie powieki.
Zobaczył ledwie oświetlony pokój, poczuł ostry zapach lekarstw i posłyszał łkanie kobiece i
głos:
- śyje jeszcze. To było omdlenie. Niech pani nie traci nadziei! Uratujemy go.
- Doktorze, naleŜy wezwać księdza! - ozwał się głos kobiecy. - Taki wstyd, skandal!... Broń
BoŜe śmierci, odmówią ludzkiego pogrzebu. Ja pojadę, sama księdza ubłagam, wytłumaczę
chorobę... przywiozę. NieprawdaŜ, Anielko?
- Niech mama jedzie! Mój BoŜe! I za co mnie to dotyka?!
Adam słyszał kaŜde słowo, ale tak, jak się słucha rozmowy nieznanych sąsiadów, za ścianą;
nie uwaŜał ani go to zajmowało.
- Za co? - odparł gniewnie drugi głos. - Jeszcze będziesz w sobie win wyszukiwać! Cała
rodzina wariatów... przyszło i na niego.
- Pani prezesowa raczy ciszej mówić! - szepnął doktór. - Ocucił się, słyszy!
- Mówię prawdę. Jestem matką... cierpię za córkę!
- Mamo, teraz nie chwila na oburzenia!
Drzwi się zamknęły, zapanowała cisza.
W głowie Adama obrazy i dźwięki poczęły się kawałkować, mieszać, gmatwać, zasnuwać
mgłą. Ogarniał go bezmysł i apatia cięŜkiej niemocy.
I tak leŜał na wszystko obojętny, bez woli, czucia i władzy, w swym pięknym domu, w
przepychu i zbytku gabinetu, z raną cięŜką w boku własnoręcznie zadaną.
Na dywanie czerniała wielka plama krwi, walał się rewolwer, zawodna broń; przez okno
zazierał do pokoju ołowiany, listopadowy, późny ranek. Jakby dalekim echem usłyszał jeszcze
parowy sygnał w cukrowni, ale i na ten gwizd, będący dlań pobudką do pracy, ani się poruszył, ani
podniósł powiek. Postanowił był z Ŝycia się wycofać i na Ŝycie juŜ nie reagował.
A tymczasem telegraf rozniósł wieść o wypadku do rodziny i najbliŜszych. Pierwszy
przybył z Warszawy teść-prezes i główny akcjonariusz cukrowni, której Adam był administratorem
i współwłaścicielem.
Przybył i pierwsze słowo było:
- Zgrał się na giełdzie?
Tego nikt z domowych nie wiedział. Prezes depeszami zasięgnął informacyj, zbadał stan
kasy, rozpytał zarząd cukrowni, rządcę, kasjera i uspokojony na razie, dopiero spytał:
- No ale Ŝyć będzie? Co doktór mówi?
Doktorów zjechało się juŜ trzech. Mówili jak Pytie, zagadkami: jeŜeli tak... jeŜeli nie, to
moŜe jest nadzieja... byle nie przyszły komplikacje i tym podobne. Wtedy dopiero prezes zaŜądał
relacji katastrofy. Opowiedziała mu Ŝona, bo pani Adamowa po tylu wstrząśnieniach i wraŜeniu
połoŜyła się zupełnie wyczerpana.
Adam niczym nie zdradzał jakiegoś anormalnego stanu. Pracował jak zwykle, jak co roku w
czasie kampanii, mało co pokazując się w domu. Dnie i wieczory spędzał w biurze, w fabryce,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin