Monika Warneńska
Pałac Dioklecjana
Dzień drugi
Nad ziemią trwa stężały, przytłaczający upał. Morze w półokręgu zatoki mieni się płynnym szafirem. Im dalej od brzegu, tym bardziej jest nieruchome i błękitne. Tuż u horyzontu woda roztopiona w srebrzystym blasku zdaje się łączyć z niebem. Pinie o długich, miękkich igłach pachną żywicznie jak polskie sosny, ale znacznie mocniej. Skrawkiem cienia osłaniają kobietę, która przesunęła się bliżej drzew.
Nie trzeba tutaj żadnych plażowych parasoli - pomyślała. - Wystarczą te sosny.
Leciutki, nikły powiew wiatru przyniósł falę aromatu roślin. Mięta i macierzanka. Może lawenda? Nagrzane słońcem dzikie zioła zdają się dymić odurzającym zapachem. Zatrzeszczał sucho świerszcz. Po chwili metalicznym, dzwoniącym głosem odezwała się pojedyncza cykada.
Gwar dobiega od strony morza, ale nie dokucza. Znakomite jest to miejsce na samym skraju plaży - ustronne, zapewne rzadko odwiedzane przez ludzi prażących się z upodobaniem w zakątkach bardziej nasłonecznionych. I nawet jest tu piasek, co prawda, gruboziarnisty. Nie taki jak u nas - myśli kobieta, przesypując od niechcenia w palcach żwirowate grudki. Ale zawsze to piasek, nie kamieniste skały, których pełno jest wszędzie tutaj. Na całym wybrzeżu...
Świerszcze grają coraz donośniej. Zioła pachną jak na odległych leśnych polanach. Słońce podeszło bliżej. Kobieta wsparła twarz na dłoniach i patrzy wytężając wzrok. Patrzy tam, gdzie morze łączy się z niebem; gdzie ledwie uchwytną mgiełką, pasmem szarości w gorącym blasku, bardziej przeczuta niż dostrzegalna spoczywa w słońcu wyspa Hvar.
- Nie można długo leżeć na słońcu z gołą głową. Włóż kapelusz i okulary!
Ten głos odezwał się tak wyraźnie, że kobieta drgnęła zaskoczona. Rozgląda się wokół - nikogo obok nie ma. Głos ów odezwał się z głębi jej własnych wspomnień. Jest mu posłuszna. Słońce bowiem rzeczywiście zagarnia ocienioną przestrzeń, na której rozpostarła kąpielowe prześcieradło. Pierwszego dnia trzeba uważać na słońce i na wodę... - przypomniała sobie słyszane niegdyś przestrogi.
Pierwszego dnia, czyli wczoraj, był sen. Przede wszystkim sen. Długi i łapczywy, jak gdyby jedna noc miała wyrównać wszystkie dotychczasowe zaległości w wypoczynku. Obudziła się późno z lekkim bólem głowy i uczuciem tępego oszołomienia, które ustąpiło dopiero pod wieczór. Z ulgą starannie tajoną zgodziła się, aby córka sama dokonała rekonesansu w terenie. Radość i ciekawość dziewczyny, jej podniecenie wobec uroków pierwszy raz widzianego miejsca - to wszystko było zrozumiałe, ale męczące. - Zaczekaj na mnie z kąpielą! - upominała. Renata przyrzekła to solennie i umknęła, nieomylnie znajdując wśród gęstej zieleni ścieżkę na plażę. Miała wrócić za godzinę.
Maria tymczasem rozpakowała walizki, zawiesiła w ściennych szafach letnie fatałaszki, ułożyła w szufladach kosmetyki i inne drobiazgi. Potem rozstawiła leżaki na balkonie i usiadła, by odetchnąć spokojnie. Wtedy dopiero wśród zapachu nagrzanej słońcem zieleni, dzwoniącej muzyki owadów zobaczyła całe piękno krajobrazu. Tuż za gęstym pasmem kędzierzawej zieleni rozciąga się nieruchome morze. Błękitne jak akwamaryna w dawnym dziewczęcym pierścionku. Skały zbielałe od słońca błyszczą oślepiającym blaskiem. Pasmo kamieni tworzy cypel odcinający się szarością na tle wody. W zatoce przy brzegu rojno od ludzi. Wrzawa i śmiech, pstrokacizna kostiumów. Tu i ówdzie materace kołyszące się na falach. Sunie mały stateczek, wyglądający z tej odległości jak zabawka. A tam daleko, tuż pod horyzontem... Spojrzała na mapę pod szkłem osłaniającym część blatu podłużnego stolika. Tak, to Hvar.
Córka wróciła ożywiona i już pełna wrażeń. Jednym tchem opowiadała o plaży, o biegnącej tuż nad nią ulicy, którą wszyscy nazywają promenadą i oczywiście o morzu. Przekroczyła zakaz, wskoczyła do wody, o czym świadczyły mokre kosmyki włosów. Ale Maria nie umiała się na nią gniewać. Napominała tylko: - Musisz uważać, kochanie, tu są skały i kamienie na dnie!
Sama, ku zdumieniu Renaty, nie chciała kąpać się pierwszego dnia. Zbyt mocny był ów nawyk zachowany z przeszłości. A może sam instynkt ostrzegał przed niebezpieczeństwem zbyt gwałtownej zmiany nagłego przeskoku w inny klimat. Czy aby tylko w inny klimat?...
Poszła na plażę, przyjrzała się jej z bliska. Znalazła na uboczu ten właśnie zakątek, w którym usadowiły się dziś obydwie. Nie pozwoliła córce, mimo jej protestu, na zbyt długie pozostawanie w wodzie. Niewiele jadły tego pierwszego dnia. Jednej przeszkadzał natłok wrażeń. Drugiej - dziwne oszołomienie, które wróciło ze spotęgowaną siłą po południu. Odbywała wieczorne czynności w zwolnionym tempie - i wszystko, co działo się wokół, docierało do niej powoli jak przez mgłę.
- Widać, mamo, że jesteś zmęczona - zauważyła Renata ziewając mocno. - Zresztą to taki przeskok! W Warszawie było najwyżej siedemnaście albo osiemnaście stopni. A tu prawie trzydzieści!
Zjadły lekką kolację i położyły się wcześnie spać. Dziś Maria obudziła się jak nie ta sama.
- Inaczej wyglądasz - powiedziała jej córka przy śniadaniu. - Jeszcze jesteś nieopalony bledziuch. Ale wczoraj miałaś pod oczami takie ciemne koła jak po chorobie!
- Rzeczywiście znacznie lepiej się czuję - przyznała. - Widocznie oswoiłam się z tutejszym klimatem.
Od razu po śniadaniu wyruszyły na plażę. Maria zabrała dwie książki odłożone na urlop. Obie leżą w zasięgu ręki. Ich właścicielka patrzy wciąż na morze, w kierunku wyspy Hvar - i powtarza w myślach nazwy jak przesuwane w palcach kamienie naszyjnika: Budva, Kotor, Kastel Nuovo, Dubrovnik, Cavcat, Makarska, Trogir, Split... Split... Przymknęła oczy.
- Morele, świeżutkie morele! Piękne, dojrzałe! - zabrzmiał w pobliżu głos kobiecy. Niemłoda wieśniaczka o czerstwej, ogorzałej twarzy podsuwa koszyk pełen owoców. Maria już chce odmówić, ale morele wyglądają zbyt kusząco. Dorodne, rumiane z jednej strony, z drugiej żółte jak miód.
- Ile kosztują? - spytała. Nie były tanie. Lecz aromat owoców przypomina podobne morele dojrzewające niegdyś obok pewnego domu obrośniętego winoroślą...
- Świeżutkie! - zachwala kobieta uśmiechając się życzliwie. - Z własnego ogrodu. Niczym nie skrapiane, żadnych chemicznych świństw nie używamy. Jedzcie na zdrowie!
Maria sięgnęła do portmonetki. Zapłaciła pieniędzmi, które miały taką nazwę jak przed laty. Wieśniaczka z podziękowaniem ruszyła dalej w poszukiwaniu innych amatorów moreli. I wtedy Maria nie bacząc na to, że owoce są nie myte, zatopiła zęby w soczystym, wonnym miąższu. Morele były rzeczywiście znakomite. Smakowały jak dawniej.
Jedząc wpatrywała się uważnie w morze. Od wyspy Hvar powróciła spojrzeniem znacznie bliżej - tam, gdzie kołyszące się na falach czerwone boje wyznaczają bezpieczną linię dla pływaków. Zmieniła nawet okulary, żeby lepiej widzieć srebrzystą, rozmigotaną w słońcu przestrzeń. Nim pojawiła się wieśniaczka z morelami, widać było wyraźnie na powierzchni wody czerwoną plamkę kąpielowego czepka. Teraz ani śladu. Maria osłoniła dłonią oczy. Patrzy, nie mogąc opanować niepokoju, o który zła jest sama na siebie. Czegóż właściwie się boi? Renata pływa jak ryba! W morzu pełno ludzi. Są ratownicy na łodzi. A jednak... Gdzież się podziała ta niedobra dziewczyna?!
Buczenie motorówki, za którą mknie narciarz wodny. Na falach widać podwójny warkocz pian, które po chwili staną się białawymi smugami, zanim roztopi je morze. Narciarz mknie coraz dalej, zapewne w kierunku Hvaru. Maria powiodła za nim spojrzeniem, potem znowu wytężyła wzrok aż do bólu. I nareszcie odetchnęła z ulgą. Czepek barwy koralowej widoczny był wyraźnie i niezbyt daleko. Pomachała ręką. No, nareszcie! Widocznie dziewczyna dostrzegła przyzywający gest matczynej dłoni. Sunie do brzegu, przecinając wodę miarowymi ruchami ramion. Rozmawia z kimś, kto płynie obok. Jest coraz bliżej.
Maria z westchnieniem mimowolnej ulgi sięgnęła po jeszcze jedną morelę. Rozsądek nakazywał opłukanie owoców, ale pachniały tak wspaniale, że nie mogła oprzeć się pokusie dotknięcia wargami leciutkiego meszku na żółtawej skórce. Na pewno są prosto z sadu - rozgrzeszała samą siebie.
Żwirowaty piasek trzeszczy leciutko pod dotknięciem bosych stóp. Renata biegnie zwinnie jak źrebak.
- Wołałaś mnie, mamo?
- No tak. Nie chciałam, żebyś zapuszczała się daleko.
- Do kogo ta mowa? Przecież nie wypłynęłam poza boje. Morze fantastyczne! Fala w sam raz - tylko się położysz i już niesie. A słone! Ani porównania z naszym - Renata dotyka warg koniuszkiem języka. - Pójdziesz do wody?
- Tak, jeśli posiedzisz przy tym naszym kramie.
- Trudno, poświęcę się. Tyś i tak straciła wczorajszy dzień!
- Wcale nie straciłam. Nigdy nie kąpię się pierwszego dnia po przyjeździe. Tak samo było w Bułgarii i w Gagrze. I nad naszym morzem. Pamiętasz?
- Bo sobie wymyśliłaś teoryjkę o jakiejś adaptacji, aklimatyzacji, Bóg wie o czym! - prychnęła Renata, wyciągając się na ręczniku. - A przy tutejszym morzu wysiadają wszystkie Złote Piaski i Gagry! Cieplejsze i jeszcze lepiej się w nim pływa. Prawdziwa bajka! Szkoda każdej godziny poza wodą!
- Chcesz coś zjeść?
...
gluslaw32