Ogrody szczęścia 01 - Liz Fielding - Niecodzienny spadek.pdf

(380 KB) Pobierz
680981937 UNPDF
Liz Fielding
Niecodzienny spadek
(A Wife on Paper)
680981937.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jego brat się spóźniał. Restauracja była potwornie zatłoczona, w
dodatku panował tu nieznośny hałas. Guy nie cierpiał tych modnych lokali
ani ich bywalców. Zaczął już żałować, że nie znalazł wymówki i nie
wykręcił się od spotkania. Kiedy poczuł podmuch zimnego powietrza,
odwrócił głowę z nadzieją, że jego męczarnie wkrótce dobiegną końca.
Niestety to wciąż nie był Steve.
W progu stała młoda kobieta. Blask padający z baru oświetlał jej
sylwetkę na tle panujących na zewnątrz ciemności.
Nagle czas stanął w miejscu. Ziemia przestała się kręcić, ruch wokół
zamarł...
Wydawało się, że wiatr, który potargał złote włosy dziewczyny, wpadł
za nią do środka i zmusił gości, by odwrócili się w jej stronę. Teraz
wszyscy wpatrywali się w nią jak zauroczeni. Być może dlatego, że była
roześmiana, zupełnie jakby biegała po deszczu dla zabawy... Albo też
dlatego, że wydawała się tak świeża jak powietrze, które z sobą wniosła.
Kiedy przegarnęła palcami włosy, krótka sukienka podjechała do góry,
odsłaniając szczupłe uda. Opuściła ramiona, a wtedy dekolt sukienki
wrócił na miejsce, odkrywając fragment ciała, które powabnie rysowało
się pod przylegającą tkaniną.
Prawdę mówiąc, wcale nie była piękna. Jej nosa z pewnością nie można
było nazwać klasycznym, usta wydawały się zbyt duże. Za to
srebrzystoszare oczy wyglądały, jakby rozświetlał je od wewnątrz blask,
który przyćmiewał urodę innych kobiet.
Serce zaczęło mu bić szybciej. Miał wrażenie, jakby stanął twarzą w
twarz z przeznaczeniem. Jakby w tej właśnie chwili poznał cel swojej
egzystencji.
Powoli podniósł się, a wtedy go dostrzegła. Kiedy ich spojrzenia
spotkały się, uśmiech zamarł na jej ustach. Zdążył pomyśleć, że musiała
poczuć to samo co on, gdy w progu restauracji stanął jego brat. Zamknął
drzwi, objął dziewczynę w pasie i przyciągnął ją do siebie.
Guy poczuł, jak robi mu się gorąco. Z trudem powstrzymał pragnienie,
żeby odepchnąć Steve’a i zażądać wyjaśnień, jakim prawem pozwala sobie
na taką poufałość. Niestety wyjaśnienie narzucało się samo. Steve
oznajmiał całemu światu, a przede wszystkim bratu, że ta kobieta należy
do niego. Jakby obawiając się, czy ten gest wystarczy, rozciągnął usta w
uśmiechu i powiedział:
680981937.003.png
– Cieszę się, Guy, że znalazłeś trochę czasu. Bardzo chciałem, żebyś
poznał Franceskę. – Patrzył na nią z miną człowieka, który wygrał główny
los na loterii. – Zamierzamy razem zamieszkać. Będziemy mieli dziecko.
– Panie Dymoke... – Drgnął, gdy czyjaś ręka dotknęła jego ramienia.
Otworzył oczy i zobaczył nad sobą uśmiechniętą twarz stewardesy. –
Zaraz będziemy lądować.
Przetarł twarz dłońmi, próbując odgonić resztki snu, który nawet po
trzech latach nie przestawał go dręczyć.
Podniósł oparcie fotela, zapiął pas i rzucił okiem na zegarek. Miał
nadzieję, że zdąży na czas.
Guy Dymoke był pierwszą osobą, jaką ujrzała, wysiadając z auta.
Niewątpliwie wyróżniał się w tłumie: wysoki, o szerokich ramionach,
mocno opalonej twarzy i ciemnych włosach. Sprawiał, że wszyscy wokół
wyglądali jak dwuwymiarowe postacie na czarnobiałej fotografii.
Nie zdziwiło jej, że zostawił wypełnione pracą życie i przyjechał z
jakiegoś odległego miejsca na ziemi, aby wziąć udział w pogrzebie
przyrodniego brata. Zawsze bezwzględnie przestrzegał wszelkich zasad.
Zdumiało ją jednak to, że miał odwagę pokazać się tu po trzech latach,
podczas których nie tylko ich nie odwiedził, ale nawet się nie odezwał.
Jej twarz, która wyglądała jak nieruchoma biała maska, nie zdradzała
żadnych emocji. Mijała go właśnie, gdy usłyszała swoje imię.
– Francesko...
Powiedział to tak łagodnie. Dławienie w gardle nagle stało się nie do
zniesienia. Czuła, że jeszcze chwila i się załamie...
Uratował ją gniew.
Jakim prawem tu przyjechał? Jak śmiał udawać współczucie? Kiedy
Steven jeszcze żył, nie pofatygował się nawet, żeby podnieść słuchawkę
telefonu. Wtedy przynajmniej miałoby to jakieś znaczenie.
Czy naprawdę się spodziewał, że się przy nim zatrzyma? Że zamierza
wysłuchiwać jego zdawkowych kondolencji albo pozwoli, by wziął ją za
rękę i usiadł obok niej w kościele?
– Hipokryta! – rzuciła i przeszła obok, nie zaszczyciwszy go nawet
jednym spojrzeniem.
Wyglądała bardzo mizernie. W niczym nie przypominała młodej
kobiety, której widok w jednej chwili zmienił jego życie.
Stała w drzwiach kościoła, przyjmując kondolencje. Blade
680981937.004.png
październikowe słońce podkreślało przezroczystość jej cery. Wydawała się
taka opanowana i zrównoważona. Jedynie wtedy, gdy wymówił jej imię i
na jej policzkach pojawił się rumieniec gniewu, przez chwilę była znów
sobą. Teraz po prostu weszła w rolę, którą musiała odgrywać, żeby
przetrwać ten koszmar.
Trzymał się z tyłu, czekając, aż pozostali uczestnicy pogrzebu odejdą.
Dopiero wtedy wyszedł z kościoła. Z pewnością wiedziała, że tak długo
tam stał, być może czekała na wyjaśnienia lub przeprosiny. Tylko co
właściwie miałby jej powiedzieć?
Nie było słów, którymi dałoby się wyrazić jego uczucia. Strata, ból... i
żal, że wtedy, gdy ostatni raz widział się z bratem, Steve pokazał się z
najgorszej strony. Och, jego zachowanie z pewnością było celowe.
Zaplanował to, aby go rozgniewać. A on był na tyle głupi, że dał się
sprowokować.
Biedna Franceska, straciła człowieka, którego kochała, ojca swojego
dziecka...
W końcu do niej podszedł.
– Przykro mi, Francesko, że nie zdołałem przyjechać wcześniej. Żałuję,
że nie mogłem chociaż trochę cię wyręczyć.
– Och, nie musisz przepraszać. Twoja sekretarka proponowała mi
pomoc. Jednak pogrzeb to sprawa rodzinna, nie ma tu miejsca dla obcych.
Nie chodziło mu o pogrzeb, lecz o te wszystkie miesiące, kiedy Steve
umierał, a on był na drugim końcu świata, nieświadom rozgrywającej się
tragedii. Kiedy otrzymał wiadomość o chorobie brata, było już za późno.
– Wiele dni trwało, nim dotarłem do lądowiska. Przyjechałem tu prosto
z terminalu.
Obrzuciła go zimnym spojrzeniem.
– Niepotrzebnie się fatygowałeś. Przez trzy lata całkiem dobrze
radziliśmy sobie bez ciebie. Ostatnie pół roku nie miało już znaczenia.
Jej głos także był zimny. Słowa niczym lodowy sztylet dźgały go
prosto w serce. Jednak to nie on był ważny ani jego uczucia. W tym
momencie liczyła się tylko ona. Prawdę mówiąc, od trzech lat na nikim
więcej mu nie zależało. Tego jednak nie mógł jej powiedzieć.
– Z tobą wszystko w porządku?
– W porządku? – powtórzyła wolno. – Jak ma być „w porządku”?
Steven nie żyje. Toby nie ma ojca...
– Finansowo – wyjaśnił, choć zdawał sobie sprawę, że tylko pogarsza
sytuację.
Przez chwilę mierzyła go pełnym pogardy wzrokiem.
680981937.005.png
– Powinnam się domyślić, że ciebie interesują wyłącznie takie sprawy.
Uczucia są według ciebie nieważne, prawda?
– Sprawom praktycznym też trzeba poświęcać uwagę, Francesko.
– Nie musisz się o nas martwić. No więc tak... Według twoich
standardów rzeczywiście wszystko jest „w porządku” Dom, polisa na
życie... O to ci chodzi, prawda? – Wypowiedziawszy te słowa, odwróciła
się i odeszła do czekającej limuzyny. Kierowca otworzył drzwiczki, ale nie
wsiadła od razu. Stała z pochyloną głową, jakby zbierała siły przed
czekającą ją ciężką próbą. Po kilku chwilach wyprostowała się, lekko
wzruszyła ramionami i rzuciła:
– Myślę, że będzie lepiej, jeśli też pojedziesz do domu. Przynajmniej
zachowamy pozory.
Zdawał sobie sprawę, że to zaproszenie w żadnym razie nie oznaczało
ocieplenia stosunków, jednak bez wahania z niego skorzystał.
– Dziękuję – powiedział, posłusznie wsiadając za nią do samochodu.
– Nie zapomniałam, że Steven był twoim bratem. Nawet jeśli ty o tym
nie pamiętasz. – Przesunęła się w najdalszy kąt, maksymalnie zwiększając
dzielący ich dystans.
– Przykro mi, że mnie tutaj nie było... Znów rzuciła mu lodowate
spojrzenie.
– Przemawia przez ciebie poczucie winy. Gdyby ci rzeczywiście na
nim zależało, przyjechałbyś wcześniej. Czemu tego nie zrobiłeś? – rzuciła
wyzywająco. W zacienionym wnętrzu limuzyny dostrzegł, że jej policzki
pokryły się lekkim rumieńcem. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę,
po czym z lekkim wzruszeniem ramion zmieniła temat. – To był
wyjątkowo złośliwy nowotwór. Nikt nie spodziewał się, że zabierze
Steve’a tak szybko.
Instynktownie wyciągnął rękę, żeby ją pocieszyć. W porę dostrzegł w
jej oczach błysk ostrzeżenia.
– Był taki pewien, że przyjedziesz – powiedziała cicho.
– Nie jestem jasnowidzem.
– Nie. Jesteś obojętny, jak obcy człowiek. Powstrzymał pragnienie,
żeby się bronić. Potrzebowała kogoś, kogo mogłaby oskarżyć o to, co się
stało, a on okazał się wygodnym chłopcem do bicia. Skoro nie mógł jej
pomóc inaczej, przynajmniej weźmie na siebie winę.
Kiedy się nie odzywał, odwróciła wzrok i zapatrzyła się przez okno,
jakby wolała przyglądać się mijanym budynkom, niż patrzeć na niego. Z
jej ust wyrwało się ciche westchnienie, kiedy samochód skręcił w
elegancką ulicę, wzdłuż której stały luksusowe białe domy.
680981937.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin