Wilkins Gina - A może to czary.pdf

(662 KB) Pobierz
5188962 UNPDF
GINA WILKINS
A MOŻE TO CZARY?
ROZDZIAŁ
1
- No, to mamy sąsiada - odezwała się Gwen
DeClerk, nie w pełni świadoma, że mówi na głos.
Oparta o poręcz werandy, z kubkiem kawy w rę­
kach, ponurym wzrokiem obserwowała to, co działo
się obok. Do niedawna jeszcze jedyny w zasięgu jej
wzroku dom zajmował pewien emerytowany profesor,
który rzadko kiedy wychylał nos z biblioteki, nie
mówiąc już o wychodzeniu na dwór. Idealny sąsiad
- zdaniem Gwen. Ale któregoś dnia profesor Fitzhugh
umarł równie cicho, jak żył i jego siedziba na kalifornij­
skim wybrzeżu wystawiona została na sprzedaż. Pat­
rząc na wóz z meblami, Gwen zaczęła podejrzewać, że
jej nowy sąsiad czy wręcz sąsiedzi, mogą okazać się
bardziej kłopotliwi od sędziwego uczonego.
Jej niejasne podejrzenia umocniły się w chwili, gdy
na zakończenie wyładowano z pomarańczowej cięża­
rówki i wniesiono do domu solidną i bez wątpienia
kosztowną, lakierowaną dębową trumnę z błyszczący­
mi brązowymi okuciami.
- Trumna - mruknęła, poprawiając okulary, aby
lepiej widzieć zaskakujący przedmiot.
Drzemiące u stóp Gwen wielkie czarne psisko
uniosło łeb, jakby chcąc naocznie przekonać się o pra­
wdziwości słów pani.
6 • A MOŻE TO CZARY?
- Widzisz? - zwróciła się do swego towarzysza,
kiwając głową. - Mówiłam ci, że to trumna. Myślisz,
że w niej sypia?
Shane wydał z siebie dźwięk pośredni między
prychnięciem i warknięciem, zdając się wyrażać w ten
sposób bezbrzeżną pogardę dla głupich pomysłów
nowego sąsiada, złożył łeb na łapach i znieruchomiał,
tracąc zainteresowanie dla całej sprawy.
- Też tak sądzę - potwierdziła jego opinię Gwen.
- Może lepiej zrobimy, jeśli schowamy się do domu,
zanim zobaczymy coś, co nas wprawi w prawdziwe
przygnębienie.
Była niewyspana. I to w niedzielę! Do sypialni od
samego rana dobiegał warkot silników, trzaskanie
drzwiami, głosy i śmiechy. Zrezygnowała z prób
zaśnięcia, wzięła prysznic i opróżniwszy do połowy
kubek z kawą, ruszyła na werandę, aby na własne oczy
zobaczyć intruzów, którzy zakłócili jej spokój. Wzdry­
gnęła się, gdy tylko uchyliła drzwi. Ujrzała pochmurne
niebo i poczuła chłód; elementy scenki rodzajowej
wcale nie poprawiły jej humoru.
Mężczyzna był wysoki, postawny, choć przy tym
szczupły i - nawet z daleka rzecz nie ulegała wątpliwo­
ści - niezwykle przystojny. Miał bujne kruczoczarne
włosy, a na sobie dżinsy, koszulę w grubą kratę
i dżinsową kurtkę. Troskliwie nadzorował operację
przenoszenia swego dobytku z ciężarówki do domu.
Już pierwszy rzut oka na ekpię, która się tym za­
jmowała, sprawił, że Gwen omal nie zakrztusiła się
kawą. Cztery rude, długonogie piękności w króciut­
kich szortach i obcisłych bluzkach chwytały coraz
bardziej zdumiewające przedmioty z wigorem, którego
mogliby im pozazdrościć najwprawniejsi tragarze.
A MOŻE TO CZARY? • 7
Cały czas gadały między sobą, co i rusz wybuchając
śmiechem. Nadzorujący ich pracę mężczyzna rozdzie­
lał między swoje pomocnice całusy i uściski, co obie
strony najwyraźniej uważały za całkiem stosowną
zachętę do pracy.
Kręcąc głową, Gwen podeszła do przeszklonych
drzwi, prowadzących do jej zacisznej niegdyś kryjó­
wki. Shane podążał za nią.
- Ja to zawsze muszę mieć szczęście - westchnęła
i odwróciła się, by po raz ostatni rzucić okiem na
dziwaczne widowisko. Ciemnowłosy mężczyzna pat­
rzył wprost na nią.
Zagapiwszy się na Gwen, najwyraźniej zapomniał
o swoich absorbujących obowiązkach. Oparł ręce na
szczupłych biodrach i wbijał w nią wzrok, nie zważając
na wiatr targający jego bujną czupryną. Uśmiechnął
się i Gwen poczuła, że jego ciekawskiemu spojrzeniu
nie uszedł nawet najdrobniejszy szczegół jej niedbałego
ubioru, czyli głównie obszernej bawełnianej bluzy.
Niespodziewanie uniósł rękę i pomachał przyjaźnie
w jej stronę.
Gwen z trudem przezwyciężyła osłupienie, w które
wprawił ją nieznajomy i pośpiesznie odwzajemniła
jego gest. W końcu nie miała żadnego powodu, by
okazywać mu nieuprzejmość. Zaraz potem jednak
schroniła się do swojej sypialni. Starannie zamknęła za
sobą drzwi. Cała sytuacja wprawiła ją w taką konster­
nację, że gdy rozległ się dzwonek telefonu, aż pod­
skoczyła na łóżku. Pośpiesznie sięgnęła po słuchawkę.
- Halo?
- Cześć, Gwen. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
Poznając głos swojej najbliższej przyjaciółki, Gwen
rozsiadła się wygodnie i podkuliła nogi.
8 • A MOŻE TO CZARY?
- Nie, nie obudziłaś mnie. Zrobił to już jakiś czas
temu mój nowy sąsiad.
- Masz już nowego sąsiada?
- Niestety, wszystko na to wskazuje.
Cathy zachichotała.
- Nie ma powodu, żeby od razu wpadać w panikę,
Gwen. Przecież wiedziałaś, że dom profesora Fitzhuga
został sprzedany. Trudno byłoby oczekiwać, że nikt
w nim nie zamieszka tylko dlatego, że ty chcesz
prowadzić pustelniczy żywot.
- Nie prowadzę wcale pustelniczego żywota - za­
protestowała Gwen. I nie mam nic przeciwko sąsia­
dom. Po prostu nie spodziewałam się, że mój nowy sąsiad
okaże się szejkiem z tysiąca i jednej nocy, ciągnącym za
sobą harem złożony z rudowłosych Amazonek! I trumnę!
W słuchawce zapanowała cisza.
- Nie rozumiem - przyznała wreszcie Cathy.
Gwen opisała przyjaciółce szczegółowo wszystko,
co widziała z werandy.
- Ciekawa jestem, czy on sypia w tej trumnie?
- zakończyła swoją relację.
- No, przynajmniej jednego możesz być pewna.
Skoro pojawia się w dzień, to nie jest wampirem.
- Przy takich chmurach - zastanawiała się nie
przekonana Gwen. - Być może wampirom szkodzą
tylko promienie słoneczne.
- Nie sądzę, ale sprawdzę w poniedziałek. Mamy
w bibliotece kilka książek na temat wampirów i wilko­
łaków. - Cathy była bibliotekarką w prywatnej szkole
średniej, w której Gwen prowadziła zajęcia z języka
i literatury. - Powiedziałaś: cztery rude dziewczyny?
- Cztery szałowe rude dziewczyny - potwierdziła
Gwen. - Każda koło metra osiemdziesięciu i z nogami
do samej szyi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin