Modesitt-Saga Recluce 4-Wojna Ładu.pdf

(2421 KB) Pobierz
Modesitt-Saga Recluce 3-Wojna Ladu
L.E. Modesitt Jr. - WOJNA ŁADU
L.E. Modesitt Jr.
WOJNA ŁADU
Przełożyła Grażyna Motak
Część pierwsza
Chaos narasta
I
Stojąc na gładkich kamieniach starego nabrzeża w Nylanie, Justen obserwował, jak Shierra odbija od brzegu i wpływa
do kanału. Okute czarnym żelazem sterówka i wieżyczka strzelnicza lśniły w porannym słońcu, a długie na cztery piędzi działo
wskazywało przed siebie niczym czarna laska wymierzona w chaos.
Za rufą najnowszego wojennego okrętu Dziesiątki Potężnych unosiła się cienka linia białej wody, kiedy sunął na wody
Zatoki Candaru, pomiędzy bliźniacze falochrony powstałe w czasie budowy miasta.
Młody mężczyzna w czarnym odzieniu inżyniera, przesunąwszy dłonią po krótkich jasnobrązowych włosach, spojrzał
na trójkę studentów.
– Obserwujcie uważnie samymi tylko oczami, kiedy wypłynie za falochron.
– Co mamy obserwować? – zapytał szczupły rudowłosy chłopak.
– Statek, głupku – odpowiedziała krępa dziewczyna.
– Dlaczego? – chciała wiedzieć Norah, drobna blondyneczka o wielkich błękitnych oczach.
– Obserwujcie – powtórzył Justen.
W miarę jak żar buchał z komina Shierry, widoczny jedynie jako falowanie zielonkawoniebieskiego nieba na zachodzie,
a spod dziobu zdawały się wydobywać białe pasma, czarny okręt wojenny nabierał prędkości. Nagle zniknął zarówno kilwater,
jak i statek, zostawiając jedynie fale gorąca na zachodnim niebie.
– Co się stało? – zapytał rudzielec Daskin, unosząc dłoń, żeby poczochrać gęste, kędzierzawe włosy.
– Brat uniósł tarczę, oczywiście, tak jak i my będziemy się tego uczyć – prychnęła z niezadowoleniem przysadzista Jyll
i odrzuciła w tył włosy.
Justen cofnął się, by uniknąć długich, falujących czarnych warkoczy. Nie zaprzeczył jej stwierdzeniu o nauce osłaniania
się, jakkolwiek miną lata, zanim któreś z tej trójki będzie gotowe – przynajmniej z tego, co mógł stwierdzić, ale na szczęście
decyzja nie należała do niego.
– Chodźmy. – Zawrócił pod górę, a troje studentów podążyło za nim.
Norah szła ze wzrokiem ciągle zwróconym ku morzu, w stronę linii gorąca stanowiących jedyny ślad po okręcie. Jej
wierzchnią czarną tunikę unosiła lekka bryza, niosąca resztki chłodu późnej zimy.
Kiedy mijali zbrojownię, pojawiła się koścista rudowłosa kobieta.
– Krytella! – Justen pomachał ręką.
– Justen. Zajdę do szkoły, skoro zmierzasz w tamtą stronę. – Krytella się uśmiechnęła. – Nie wiesz czasem, czy jest
Gunnar?
– Nie. Jest na Krańcu Lądu, studiuje zapiski założycieli o Zmianie. – Justen próbował mówić tym samym tonem.
Gunnar, zawsze Gunnar, zupełnie jakby jego starszy brat był wielkim Creslinem we własnej osobie.
– A są jakieś? To znaczy, prawdziwe zapiski?
– Przypuszczam, że muszą być. Dorrin z pewnością zostawił zapiski. – Justen przystanął przed długim budynkiem
z czarnego kamienia, który zdawał się być niemal częścią trawiastego zbocza.
– Ale on był inżynierem.
– Napisał też Podstawy ładu. W każdym razie większość. – Justen skinął trójce studentów. – Możecie poczęstować się
owocami w jadalni. Potem spotkamy się w narożnym pokoju.
– Dziękujemy, magistrze Justen – odrzekli zgodnym chórem.
– Nie jestem magistrem, raczej kimś w rodzaju młodszego inżyniera – zauważył Justen, ale cała trójka już się oddaliła.
– Jak możesz być zadowolony, przekazując początki wskazówek ładu tym zepsutym dzieciakom? – zapytała Krytella.
– A dlaczego nie? Ktoś musi to robić i... – Justen urwał, zdając sobie sprawę, że raz jeszcze Krytella porównuje go ze
starszym bratem, na jego niekorzyść.
Zmusił się do uśmiechu i dokończył: – Lepiej do nich dołączę, zanim zjedzą wszystkie owoce.
– Powiedz Gunnarowi, że muszę z nim porozmawiać.
– Powiem, ale pewnie zobaczysz go wcześniej niż ja.
– Baw się dobrze ze swoimi studentami.
– Dziękuję.
Nie zjedli wszystkich suszonych owoców, zostawili co najmniej połowę. Mijając stół z przekąskami, Justen chwycił
kilka cząstek suszonych gruszek i wepchnął je do ust. Szybko pogryzł i przełknął. Potem zszedł po schodach do podziemnego
korytarza, który przecinał wewnętrzny ogród na obniżeniu terenu. Ogród oddzielał skrzydło jadalne od sal wykładowych.
Cała trójka uniosła głowy ze swoich poduszek, kiedy zamknął drzwi.
– Wyjmijcie Podstawy ładu. Spójrzcie na trzeci rozdział pierwszej części, strona piętnasta... części o skupieniu ładu. –
Justen czekał, gdy wertowali książki, ciągle jeszcze zbyt sztywne, jakby czytali je tylko na jego polecenie. – Zechcesz
przeczytać, Norah?
Wielkooka blondynka odchrząknęła.
1 / 209
457050694.002.png
L.E. Modesitt Jr. - WOJNA ŁADU
– ...laska, albo jakikolwiek przedmiot, może być nasycona ładem. Skupienie takiego ładu, jeśli osiągnięta została
równowaga, musi zaowocować większą ilością chaosu w innym miejscu. A zatem, im większy wysiłek na skupienie ładu
w przedmiotach materialnych, tym więcej wolnego chaosu w świecie.
– Co to znaczy, Daskin?
– Nie wiem, magistrze.
– W porządku. Przeczytaj ten fragment, ten sam.
– Ten sam?
Justen skinął głową.
– ...laska, albo jakikolwiek przedmiot... – powtórzył Daskin słowa przeczytane przez Norah.
– I co to znaczy?
Daskin westchnął.
– To pewnie o tym, dlaczego inżynierowie nie nasycają ładem wszystkiego, co tworzą.
Justen skinął na Jyll.
– Czy dlatego jest tylko dziesięć czarnych okrętów z żelaza? – zapytała.
– Ile ładu wymaga wybudowanie takiego statku jak Shierra! – sondował Justen.
– Mnóstwo, inaczej byś nie pytał – odparła Norah, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Ile żelaza pochłonęłaby budowa setki okrętów?
– Ale żelazo jest silniejsze, prawda? – zapytał Daskin.
– Możesz posadzić więcej dębów i świerków, ale nie więcej żelaza. Kiedy już wydobędziesz je z ziemi, zostaje
wykorzystane. Kiedy zabierzesz żelazo z wysokich zboczy... co wtedy?
Spoglądali tępo w podłogę.
– Co spaja Recluce?
– Ład – wymamrotali wszyscy troje.
– Co robi żelazo?
– Wiąże ład.
– Świetnie. Co się stanie, jeśli wydobędziemy całe żelazo z wysokich gór? Jak sądzicie, dlaczego próbujemy kupować
jak najwięcej żelaza z Hamoru czy choćby z Lydiaru?
– Och... żeby utrzymać więcej ładu na Recluce?
– Właśnie. – Justen zmusił się do uśmiechu. – Przyjrzyjmy się kwestii ograniczeń. Gdzie to znajdziesz, Jyll?
Krępa dziewczyna wzruszyła ramionami. Justen odetchnął głęboko, zamiast wrzasnąć na nią, i odczekał chwilę.
– Poszukaj na końcu początkowych rozdziałów. Wszyscy poszukajcie. Powiedzcie, gdy coś znajdziecie.
Justen spacerował z kąta w kąt. Czy on i Gunnar byli tak tępi?
Troje studentów ciągle kartkowało powoli Podstawy ładu.
W końcu Norah uniosła dłoń.
– Może to? – Odchrząknęła i zaczęła powoli czytać: – Gdyby ład albo chaos nie były ograniczone, powinny
zatriumfować, kiedy pojawili się wielcy w obu tych dziedzinach. A jednak tak się nie stało, pomimo pojawienia się mężczyzn
i kobiet posiadających moc, inteligencję oraz ambicje. A zatem, zasięg zarówno ładu, jak i chaosu jest w istocie rzeczy
ograniczony, a wiara w równowagę sił ukazuje...
Justen pokiwał głową.
– Co to oznacza?
– Nie jestem pewna.
Młody inżynier spojrzał za okno, na górskie pasmo i ku czarnym kamiennym murom na północy, które oddzielały Nylan
od reszty Recluce. Potem popatrzył w dół, na Ocean Wschodni. Może Krytella miała rację. Ktoś musiał uczyć, ale czy on był
właściwą osobą?
II
– Trakt prowadzi już do starego księstwa Westwind. – Starszy radca przez chwilę pocierał czoło, po czym opuścił
ramiona na antyczny stół z czarnego dębu w Komnacie Rady. Nikły odgłos fal na plaży pod Czarnym Domostwem, niesiony
przez wczesnowiosenną bryzę, wpadał z szumem przez na wpół otwarte okna.
– Nie tyle martwi mnie trakt, ile podążający nim żołnierze – zauważył mężczyzna o rzadkich włosach.
– Ryltar... ten trakt jest kluczem do żołnierzy oraz handlu, który się z tym wiąże. Kiedy droga zostanie ukończona,
będzie jedynym bezpośrednim wejściem do Sarronnynu.
Trzeci radca zacisnął cienkie wargi i odkaszlnął.
– Jak do tej pory Sarronnyn utracił niemal dwa tysiące żołnierzy.
– Spidlar stracił dwa razy tyle, biali wycięli tam w pień trzy miasta, a my nic nie zrobiliśmy – odrzekł sucho Ryltar. –
Dziś już nikt nawet nie potrafi dokładnie określić położenia Diev.
– Nie mieliśmy wówczas środków, aby im odpowiedzieć. – Starsza kobieta o czarnych włosach i szerokich ramionach
pokręciła głową.
– Budzisz we mnie uczciwego człowieka, Claris – uśmiechnął się Ryltar.
– A ty we mnie obrzydzenie, Ryltar – dorzuciła młodsza kobieta. – Rzecz w tym, że Fairhaven działa metodycznie, aby
mistrzowski plan podbicia Candaru przez Cerryla się powiódł.
– Ach, tak. Wielki mistrzowski plan, o którym tyle słyszeliśmy w ciągu ostatnich miesięcy. Dziękuję, że mi
przypomniałaś, Jenna.
– Bądź poważny, Ryltar. – Jenna powstrzymała westchnienie.
– Ależ jestem poważny. A może przyjrzymy się faktom?
2 / 209
457050694.003.png
L.E. Modesitt Jr. - WOJNA ŁADU
Po pierwsze, przy naszych okrętach, nawet jeśli cały Candar podda się Fairhaven, jak by nam mogli zagrozić biali
magowie? Po drugie, nie dość, że nie mamy wyszkolonych oddziałów, aby wysłać armię do Sarronnynu, to nie możemy
wystawić takiej siły bez poboru, a pobór do wojska zrujnowałby nas bardziej niż samo Fairhaven. – Ryltar odwrócił się do
Jenny. – Powiedz mi, co zagraża Recluce? Co naprawdę może nam zrobić Fairhaven?
– Zniszczyć nasze podstawy ładu albo umniejszyć je do takiego stopnia, że okręty już nas nie obronią.
– O? Czyżbyś znowu rozmawiała z Gylartem?
– Nie sądzę, aby wiek Gylarta automatycznie dyskredytował logikę jego myślenia – wtrąciła się Claris. – Uwaga Jenny,
czy też Gylarta, jest znacząca. Biali tworzą „udomowiony” ład, aby wzmocnić potęgę chaosu. Kiedy już zajmą Fairhaven, co
powstrzyma ich przed podbiciem Hamoru? Albo co powstrzyma Hamorian przed pójściem za ich przykładem? Jak by to
wpłynęło wówczas na twoje najbardziej zyskowne handlowe szlaki, Ryltar?
– Odbiegamy od tematu. Poza tym, wracam do mojego pytania. Co możemy zrobić? – Ryltar znowu się uśmiechnął.
III
– Podnieść flagę – rozkazał kapitan. Na drzewcu ponad okutą żelazem nadbudówką łopotał czarny rial na białym polu. –
Wygląda na handlowca z Lydiaru. – Hyntal odwrócił się do dwóch inżynierów. – Przez chwilkę popłyniemy obok, bracie
Pendak, i sprawdzisz, czy możesz coś wyczuć.
Pendak skinął głową.
– Kapitanie! Zawracają! Próbują uciec przed wiatrem.
– Tarcze! – warknął kapitan. – Tylko pomiędzy nami.
– Cholera – mruknął Pendak.
– Pomóc ci? – zapytał Justen.
– Nie teraz.
Justen wyczuwał wysiłek Pendaka skierowany na wytworzenie bariery, która ukryłaby Llyse przed wzrokiem Lydian.
– Ster w prawo na burtę.
– Jest ster w prawo na burtę – odpowiedziała jak echo kobieta przy sterze.
Llyse zawróciła pod wiatr, a ciężkie turbiny jęknęły pod deskami pokładu tak delikatnie, że Justen raczej wyczuł
wzrastającą moc, niż” je usłyszał. Przed dziobem Llyse po prawej Justen wyczuwał statek Lydian, na którym powiewał tylko
sztandar księcia, a nie obramowana karmazynem flaga Fairhaven. Przetaczał się ciężko przez wzburzone fale. Justen i załoga
widzieli z dziobu tylko czarną pustkę, a Lydianie puste morze za portem.
– Trzymamy kurs na Lydian? – zapytał kapitan.
– Na trawers sterburty, kapitanie. Trzy kable i zbliżamy się – odrzekł Pendak.
– Lewo na burtę. Co za diabelską sztuczkę szykują ci biali?
Kapitan Hyntal nigdy nie zapomniał, że jego praprapradziadek dowodził Czarnym Młotem. Niestety nie pozwala o tym
zapomnieć również nikomu innemu, pomyślał Justen.
– Jest lewo na burtę. – Kobieta przy sterze wzięła kurs równoległy do Lydian.
Na pokład chlusnęła piana, a mgiełka drobnych kropel spadła na sterówkę, gdzie obok Pendaka stał Justen. Czoło
starszego inżyniera perliło się od potu, gdy usiłował utrzymać na miejscu pojedynczą tarczę.
– Broń gotowa? – zwrócił się Hyntal do zbrojmistrza.
– Wieża gotowa, kapitanie. Pociski i rakiety w rezerwie.
– Opuść tarcze, bracie Pendak – rozkazał Hyntal. – Zobaczmy, co za gulasz zgotowały te białe diabły.
Okręt Lydian pojawił się po prawej przed dziobem. Rzeźbiona płyta nad nie używanym kołem łopatkowym nosiła napis
Zemyla. Pendak otarł czoło i sięgnął po butelkę z wodą.
– Trudniej utrzymać prostokątną tarczę niż okrągłą, Justenie.
– Widziałem – odrzekł szeptem Justen.
Hyntal spiorunował wzrokiem obu inżynierów, ale nic nie powiedział, kiedy Llyse zbliżyła się do statku handlowego.
– Nie zwija żagli.
– Puść im na dziób rakietę sygnalizacyjną.
Syknęło i rakieta rozbłysła przed Zemylą.
Llyse płynęła przed statkiem, dopóki na rufie nie załopotała biała flaga obramowana na niebiesko. Potem druga flaga
sygnalizacyjna zatrzepotała na grotmaszcie, gdy handlowiec opuścił żagiel.
– Przygotować się do walki wręcz.
– Tak jest.
– Załoga do abordażu.
Czarno odziani marynarze o srogich twarzach zebrali się w szyku na sterburcie, po czym wbiegli na pokład handlowca.
– Wasza kolej, bracia – zauważył kapitan.
– Chciałeś zobaczyć, o co w tym wszystkim chodzi, Justen – odezwał się Pendak.
Młodszy inżynier podążył za Pendakiem po trapie na lekko wysmołowany pokład Zemyli, której załoga została już
odepchnięta od burt i tłoczyła się albo na rufie, albo w pobliżu bukszprytu.
Czarno odziani marynarze przyprowadzili mężczyznę w kurtce kapitana do stóp masztu.
– Mówią, że on jest kapitanem.
– Czy zawsze byliście kapitanem tego statku? – zapytał Pendak zmęczonym głosem.
– Tak, mistrzu.
Kłamstwo brzmiące w tych słowach uderzyło Justena jak bat. Spojrzał na Pendaka. Pendak skinął na dowódcę
marynarzy, młodzieńca o wyrazistej twarzy, imieniem Marten.
– Znajdź bosmana.
3 / 209
457050694.004.png
L.E. Modesitt Jr. - WOJNA ŁADU
Marten i jeszcze jeden marynarz odwrócili się, ale zanim jeszcze zrobili krok, jakiś mężczyzna skoczył z rufy do morza.
Przez jakiś czas marynarze i dwóch inżynierów obserwowali wodę w dole, ale nie pojawiła się żadna głowa, a Justen
nikogo nie wyczuwał.
– Czy to był kapitan? – Pendak zwrócił się do człowieka podającego się za kapitana.
– Nie, panie.
W jego słowach znów wyczuwalne było kłamstwo.
– Znajdźcie drugiego mata.
– Ja jestem drugi. – Krzepki mężczyzna wysunął się przed marynarzy. Zgrubiała skóra jego twarzy i ramion była
opalona, włosy wypłowiałe od słońca, a w przystrzyżonej brodzie jasne włosy splatały się z siwymi. Justen wyczuł w jego
słowach prawdę.
– Czy ten człowiek jest skazańcem?
– Wybaczcie, mistrzu... ale wszyscy wpadniemy w niezły pasztet, jeśli tak dalej pójdzie.
– Chcecie, żebyśmy zatopili statek? warknął Pendak.
– Bylibyśmy głupcami.
Justen odchrząknął cicho. Pendak spojrzał nań i skinął głową.
– Czy wszyscy bylibyście zagrożeni, gdybyście się nie zgodzili nazywać tego człowieka kapitanem? – zapytał Justen.
– W zasadzie nie nazwałbym tego zagrożeniem. – Na czole krzepkiego mata pojawił się pot.
– Raczej nie mieliście wielkiego wyboru?
– Nie wiem, jak mógłbym na to odpowiedzieć – wyrzucił z siebie mat.
Przemoczona koszula i czerwona twarz pomogły Justenowi podjąć decyzję.
– To wszystko.
– Musimy się rozejrzeć – dorzucił Pendak. – Choć nie spodziewamy się niczego znaleźć.
– Jak sobie życzycie, mistrzowie ładu.
– Weźmiesz przód? – Pendak wskazał w stronę dziobu.
– Dobrze. – Justen ruszył przed siebie, omiatając zmysłami statek. Pendak miał rację. Statek był uładzony, zbyt
uładzony. Wkrótce potem wrócił do marynarzy, gdzie czekał starszy inżynier. – Nic. Bele wełny ze Sligo i Montgren, suszone
owoce, drzewo sandałowe i wielkie dzbany oliwy.
Pendak pokręcił głową.
– Idziemy. – Skinął ku marynarzom, a potem odwrócił się do tęgiego drugiego mata. – Dobrej żeglugi, bosmanie.
– Jeśli wola, magowie. Dzięki. – Spocony mężczyzna na wpół zasalutował.
IV
Stłumiony stuk młota, a zaraz za nim dłuta, niosły się echem przez chłodne powietrze głębokiego wąwozu.
Rząd pochylonych postaci wlókł się z trudem od stosu kamieni, który oznaczał krawędź budowli. Robotnicy mijali
głębokie, proste szczeliny oddzielające od siebie bloki fundamentów, kamienne czworoboki o powierzchni trzydziestu cubitów.
Za robotnikami rozciągały się ostre zręby, znaczące wielki trakt Westhorns. Podłoże tego traktu tworzyły złączone
zaprawą, dopasowane kamienie, które łączyły bloki fundamentów. Każdy długi odcinek był prosty jak strzała. Droga ta będzie
biegła z Fairhaven do Morza Zachodniego przez Sarronnyn, aż do Southwind.
Zachodni kraniec wąwozu okalał potężny kamienny mur. Usunięto znad niego drzewa i ponad dwieście cubitów ziemi,
a kurz i biały popiół z uprzątniętego miejsca opadały w chłodną głębinę. Robotnicy pokasływali, mrużyli oczy i zasłaniali je
przed popiołem i pyłem. Ale szli dalej, dźwigając kosze pokruszonego kamienia ze stosu na krańcu wąwozu do stacji
rozładunkowej.
Trzy postaci w bieli – białych wysokich butach, tunikach i spodniach – stały w połowie drogi pomiędzy platformą
rozładunkową a górską ścianą, która znaczyła koniec drogi.
Trzy oddechy unosiły się niczym biała para ponad zimnymi kamieniami oraz rozrzuconymi gdzieniegdzie plamami
śniegu i lodu.
Za nimi mistrz kamieniarski kierował strumień wody, aby wepchnąć pomniejsze kawałki granitu w przestrzeń pomiędzy
dwa bloki fundamentów. Nie obudowanego jeszcze rowu przy krawędzi drogi nie wypełniała woda, jedynie pokruszone skały,
ziarnisty śnieg i kawałki lodu.
Chłodne powietrze przeciął gwizd.
– Odsunąć się! Odsunąć się! – Wrzask ostrzeżenia wydobył się z wąskich warg nadzorcy, kobiety w białym mundurze,
która nosiła również miecz i biały szyszak z brązu. – Zamknąć oczy! Zamknąć oczy!
Bezimienni robotnicy skulili się z zamkniętymi oczami za przesuwaną barierą z desek.
Trzasnęło.
Po kamiennym murze przed końcem traktu przemknął błysk jaśniejszy niż południowe słońce, ostrzejszy niż
błyskawica. Głęboka na pięćdziesiąt cubitów skała pękła, rozdzieliła się i osunęła w bezładną piramidę u stóp wąwozu. Uniósł
się grzyb skalnego pyłu, rozsypując w powietrzu biały proszek mgły i zamazując ostre krawędzie ścian wąwozu.
– Naprzód. Ładować! – zawołała nadzorca.
Dwóch z trójki magów ruszyło wolnym, zmęczonym krokiem z powrotem w stronę bursztynowego powozu, który
czekał w miejscu, gdzie kończyły się wygładzone kamienie chodnika.
Robotnicy wyszli chwiejnym krokiem zza bariery i poszli do stosu granitu, który zostanie wykorzystany do wypełnień
albo ociosany przez kamieniarzy, zanim przyjdą murarze, dopasują i połączą kamienie zaprawą.
– Ładować! – znowu rozległ się rozkaz.
Kroki robotników raz jeszcze skierowały się ku pokruszonym skałom, tak jak od wieków kierowały się kroki
bezimiennych więźniów na wielkim zachodnim trakcie. Zanim jeszcze osiadł pył, poszli, tak jak już wielu przed nimi, do taśmy
4 / 209
457050694.005.png
L.E. Modesitt Jr. - WOJNA ŁADU
rozładunkowej, którą inni więźniowie osadzili w miejscu obok zwału kamieni.
– Tylko szare kamienie...
Długi rząd robotników, mężczyźni i kobiety dźwigające identyczne kosze, przesunął się do przodu.
Stuk... stuk... Za nimi podjęli na nowo prace murarze, formując równe szare mury i rowy odpływowe, które łączyły
kamienne bloki podłoża drogi.
Załoga rozładunkowa zaczęła wkładać kwadratowe kamienie do skrzyni i pierwszy tragarz opuścił kosz na taśmę.
– Następny!
Robotnicy przesuwali się do przodu, szurając skórzanymi butami na ostrych kamieniach.
– Następny!
V
– Co zamawiacie, panowie?
Gunnar zakaszlał, odchrząknął i skinął na Justena.
– Ciemne piwo. – Justen zerknął na służącą w stronę nowych gazowych lamp przy drzwiach. Nie zapalono ich jeszcze,
gdyż przez uchylone okna gospody wlewało się popołudniowe światło.
Kobieta spojrzała na jego czarną tunikę i spodnie.
– Ciemne piwo – powtórzył.
– Nie chcę wiedzieć, jak minie wam dzień, inżynierze. – Przysadzista siwowłosa kobieta pokręciła głową i spojrzała na
Gunnara.
– Sok z zielonych jagód. – Palce mężczyzny o włosach barwy piasku zabębniły od niechcenia na wypolerowanym
ciemnym dębie.
– To niewiele lepiej. Chcecie coś do jedzenia? Pasztet z baraniny jest smaczny i nawet kotlety są dzisiaj dobre.
– Nie, dziękuję – odrzekli bracia niemal równocześnie.
– Hm... – mruknęła kobieta, zawracając w stronę kuchni. – Nie ma co gadać z magami i inżynierami, nie ma co, ale kto
by tam chciał wiedzieć, co naprawdę dzisiaj zrobili? Ciemne piwo i sok z zielonych jagód...
Justen uśmiechnął się szeroko.
– Piwo ci nie służy. Dlaczego je pijesz? Tylko po to, żeby rozzłościć ojca albo mi dokuczyć? – Gunnar uśmiechnął się
blado.
– Dokuczenie mojemu przewyższającemu mnie pod każdym względem bratu jest powodem równie dobrym jak każdy
inny. Tyle że nieprawdziwym. Po prostu tak się składa, że lubię ten smak. Poza tym, nie jestem wielkim mistrzem ładu,
wspaniałym magiem pogody jak ty.
Jestem tylko skromnym inżynierem, który mozoli się w warsztacie pod czujnym okiem Altary.
– Naprawdę jest taka zła?
– Nie. Nie zwraca uwagi, jeśli robisz coś dobrze, i szaleje niczym Easthorns w dniu, w którym je wzniesiono, kiedy
popełniasz błąd.
– Justen! Gunnar! – przerwał im czyjś promienny głos.
Obok ich stolika przystanęła młoda czarnowłosa kobieta.
– Och, Aedelia? Jak się masz? – zapytał Gunnar. – Co u twojego brata?
– Z jego nogą znacznie lepiej, a matka kazała cię pozdrowić, gdy cię zobaczę.
– Co robisz w Nylanie? – zainteresował się Justen.
– Ojciec przywiózł drewno do stoczni, a ja czekałam, kiedy zobaczyłam, jak wchodzicie. Powiedziałam więc ojcu, że za
chwilę wracam, i przyszłam się przywitać. – Aedelia uśmiechała się szeroko.
– Przyłączysz się? – Justen skinął na jedno z dwóch pustych krzeseł, starając się zbyt otwarcie nie podziwiać jej
wdzięków.
– Chciałabym, ale ojciec już dostarczył drewno i czeka nas długa droga z powrotem, nawet przy pustym wozie... albo
prawie pustym. Dostaliśmy trochę świeżej ryby i belę płótna z Austry. – Aedelia wyprostowała się. – Naprawdę muszę już iść.
– Uśmiechnęła się po raz ostatni i odeszła.
Dwa ciężkie kubki opadły na stół.
– Proszę bardzo, szanowni panowie. To będzie pięć za obu, trzy za piwo i dwa za ten zielony napitek.
Gunnar wydobył pół srebrnego. Kobieta skinęła głową i wzięła monetę.
Justen uniósł kubek i pociągnął długi łyk.
– Ach... dobre.
– Robisz to, żeby mi dokuczyć?
– Nie. Po prostu dobrze smakuje, a to był długi dzień.
I ponieważ... już nic więcej. – Justen urwał i zerknął w kąt, gdzie dwóch białowłosych mężczyzn pochylało się nad
Pojmaniem. Gra najwyraźniej dopiero się zaczęła, bo większość białych i czarnych żetonów ciągle leżała obok planszy do gry.
Powrócił wzrokiem do Gunnara. – Krytella cię szukała, kiedy byłeś na Krańcu Lądu.
– I teraz mi o tym mówisz?
– Nie widziałem cię wcześniej. – Justen znowu pociągnął łyk ciemnego piwa.
– Za szybko pijesz.
– I co z tego? Pij swój cholerny zielony sok.
– Justen... Nic ci nie zrobiłem, prawda? Wiesz, że jesteśmy braćmi. – Głos Gunnara był cichszy, łagodniejszy.
– Nie chodzi o ciebie. To tylko... – Justen wzruszył ramionami.
– Kłopoty z kobietami?
– Pewnie tak. – Justen ponownie łyknął z kubka. – I studentami.
– Mówiłem ci, że nauczanie nie do końca wygląda tak, jak twierdził Verdel.
5 / 209
457050694.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin