Sheckley Robert - Zwichrowany świat.rtf

(423 KB) Pobierz

Robert Sheckley

 

 

 

Zwichrowany świat

 

Tytuł oryginału Mindswap

Przełożył Radosław Januszewski


1

 

Marvin Flynn przeczytał w dziale ogłoszeń „Gazety Stanhopskiej” następujący anons:

 

Dżentelmen z Marsa, lat 43, spokojny, ostrożny i kulturalny, wymieni ciało z podobnie usposobionym dżentelmenem z Ziemi. 1 sierpnia — 1 września. Wymiana referencji. Gwarancja brokerska.

 

To pospolite ogłoszenie wystarczyło, by Flynnowi zaczęło mocniej bić serce. Wymienić ciało z Marsjaninem… Pomysł był fascynujący, ale jednocześnie odstręczał. W końcu, kto by chciał, by jakiś stary marsjański piaskożerca usadowił mu się w głowie, poruszał kończynami, patrzył jego oczami, słuchał jego uszami. Ale w zamian za te nieprzyjemności, on, Marvin, będzie mógł zobaczyć Marsa tak, jak powinno się go oglądać: oczami tubylca.

Niektórzy kolekcjonują malarstwo, inni książki, jeszcze inni — kobiety. Marviri Flynn chciał osiągnąć istotę tego wszystkiego podróżując. Ale jego pasja pozostawała żałośnie nie spełniona. Urodził się i wychował w Stanhope, koło Nowego Jorku. Geograficznie miasteczko było odległe od metropolii o trzysta mil. Ale duchowo i emocjonalnie oba miasta dzieliła przepaść stulecia.

Stanhope było sympatyczną rolniczą gminą u stóp wzgórz Adirondacks, przepasaną sadami i nakrapianą brązowymi stadkami krów pasących się na rozległych zielonych łąkach. Stanhope trzymało się starych obyczajów. Przyjazne, ale nieco zadzierżyste miasteczko utrzymywało dystans względem bieżącej na południu betonowej pustyni. Metro pod Siódmą Aleją przeryło się aż do Kingston, ale ani centymetra dalej. Gigantyczne autostrady gęsto oplatały krajobraz granatowymi mackami, ale nie dały sobie rady z wysadzaną wiązami stanhopską ulicą Główną. Inne gminy utrzymywały wyrzutnie, Stanhope trwało przy swoim przestarzałym pasie startowym dla odrzutowców i zadowalało się trzema połączeniami w tygodniu. Często, w nocy, leżąc w łóżku, Marvin przysłuchiwał się samotnemu zawodzeniu odrzutowego liniowca — wzruszającemu głosowi odchodzącej w przeszłość wiejskiej Ameryki.

Stanhope było zadowolone z siebie, a reszta świata wydawała się zadowolona ze Stanhope i pozwalała mieścinie śnić romantyczny sen o mniej zabieganym stuleciu. Jedyną osobą, której ten układ nie odpowiadał, był Marvin Flynn.

Jeździł na pospolite wycieczki i oglądał zwyczajne rzeczy. Jak każdy, spędzał weekendy w stolicach Europy. W aparacie nurkowym zwiedzał zatopione miasto Miami, gapił się z helikoptera na wiszące ogrody Londynu i modlił się w świątyni Bahai, w Hajfie. Gdy miał dłuższy urlop, wybierał się na wycieczkę w poprzek Ziemi, buszował w dolnych warstwach lasu deszczowego Ituri, przeprawiał się na wielbłądzie przez Sinkiang i spędził nawet kilka tygodni w Lhassie, artystycznej stolicy świata. Były to wszystko przedsięwzięcia typowe dla jego wieku i pozycji.

Ale te wycieczki były dla niego bez znaczenia. Ot, zwyczajne oferty turystyczne, coś, co robił każdy pospolity urlopowicz. Zamiast cieszyć się z tego, co ma, Flynn narzekał na to, czego los mu odmówił. Chciał naprawdę podróżować. A to znaczyło wyprawić się poza Ziemię.

Jak dotąd nie dotarł nawet na Księżyc, choć nie wymagało to specjalnego zachodu.

Wszystko rozbijało się o pieniądze. Podróże międzygwiezdne były drogie, przeznaczone dla bogaczy, urzędników lub kolonistów. Pozostawały poza zasięgiem przeciętnego człowieka. Chyba że zażyczyłby sobie skorzystać z dobrodziejstw podmiany umysłów.

Flynn, ze swym wrodzonym małomiasteczkowym konserwatyzmem, nie decydował się na pojęcie tego logicznego, lecz burzącego dotychczasowy porządek rzeczy kroku. Aż do tej pory.

Marvin próbował pogodzić się ze swą pozycją w życiu i niezgorszymi możliwościami, jakie dawała. Był w końcu wolny, niegłupi, miał trzydzieści jeden lat (właściwie trochę więcej). Był mężczyzną przystojnym, wysokim, o szerokich barach. Miał łagodne brązowe oczy, nosił przystrzyżony czarny wąsik. Na dodatek był zdrowy, inteligentny, dobrze robił koktajle. Nie był obojętny płci przeciwnej. Otrzymał zwyczajne wykształcenie: szkoła podstawowa, dwanaście lat college’u i cztery lata studiów podyplomowych. Był dobrze przygotowany do swojej pracy w korporacji Reycka–Petersa. Fluoroskopował tam plastykowe zabawki, poddając je badaniom na wstrząs. Szukał mikrorys, porów, zmęczonych fragmentów materiału i temu podobnych. Zapewne nie było to zajęcie najważniejsze na świecie, ale przecież nie wszyscy możemy być królami albo pilotami kosmicznymi. Była to z pewnością praca odpowiedzialna, szczególnie jeśli doceni się znaczenie zabawek i misję ulżenia dziecięcym frustracjom.

Marvin wiedział to wszystko, a mimo to nie był zadowolony. Na próżno chodził do okolicznego Doradcy. Ten miły człowiek starał się mu pomóc, stosując Analizę Sytuacyjną, ale Marvin na to nie reagował. Chciał podróżować, odmawiał uczciwego przyjrzenia się ukrytym implikacjom swojej pasji i nie przyjmował żadnych namiastek.

A teraz, czytając pospolity, a jednak wstrząsający anons, tak podobny do tysięcy innych, a przy tym jedyny w swoim rodzaju (bo właśnie on go teraz czytał), Marvin poczuł dziwne łaskotanie w gardle. Podmienić ciało z Marsjaninem… zobaczyć Marsa, odwiedzić pieczary Króla Piasku, podróżować przez dźwiękowe wspaniałości Akustyki, wsłuchiwać się w chromatyczne piaski Wielkiego Morza Suszy…

Marzył już wcześniej, ale tym razem było inaczej. To dziwne uczucie w gardle wyraźnie wpływało na dojrzewanie decyzji. Marvin, rozsądnie, nie przyspieszał tego procesu. Włożył płaszcz i poszedł do śródmieścia, do „Stanhopskiej Apteki”.


2

 

Tak jak się spodziewał, jego najlepszy przyjaciel, Billy Hake, siedział na stołku barowym przy saturatorze z wodą sodową i popijał łagodny halucynogen znany jako LSD frappe.

— Siema z rana, proszę pana — pozdrowił go Hake używając popularnego żargonu.

— Cześć trzy razy, Esterhazy — Marvin użył obowiązującej w takich wypadkach odpowiedzi.

— Du koomen ta de la klipje? — zapytał Billy. Łamany dialekt afrikaans z domieszką hiszpańskiego był najnowszą sensacją sezonu.

— Ja, Mijnheer — odpowiedział ze znużeniem Marvin. Nie był w nastroju do dowcipnych ripost.

Billy uchwycił tę oznakę złego humoru. Podniósł kpiarsko brew, złożył egzemplarz komiksu z prozą Jamesa Joysa, po czym wetknął w usta bezdymnego papierosa, zgryzł końcówkę, by uwolnić aromatyczny zielony wapor, i zapytał:

— Co się smucisz? — Pytanie wypowiedziane było tonem ironicznym, ale najwyraźniej w dobrej intencji. Marvin przysiadł się do Billa. Z ciężkim sercem, ale nie chcąc ujawniać swojej rozterki lekkomyślnemu przyjacielowi, podniósł do góry obie ręce i rozpoczął przemawiać językiem znaków Indian Wielkich Równin. Podobnie jak wielu młodych inteligentów pozostawał ciągle pod wpływem ubiegłorocznego kinowego przeboju „Rozmówek Dakota” z Bjornem Rakradishem w roli Szalonego Konia i Milovarem Slavovivowitzem jako Czerwona Chmura. W filmie tym używano wyłącznie mowy gestów.

Marvin z ironiczną powagą wykonał gesty: „złamanego serca”, „zbłąkanego konia”, „słońca, które nie świeci” i „księżyca, który nie może wzejść”.

Przerwał mu pan Bigelow, właściciel apteki. Był to mężczyzna w średnim wieku, miał siedemdziesiąt cztery lata, łysinkę i mały, ale widoczny brzuszek. Mimo to zachowywał się jak młodzieniaszek. Teraz zwrócił się do Marvina:

— No, Mijnheer, querenzje tomar la klopje immensa de la cabeza vefrouvens in forma de ein skoboldash sundae?

To była typowa dla pana Bigelowa i innych z jego pokolenia przesada w użyciu młodzieżowego slangu. Tracił on wtedy cały komizm, stając się w niezamierzony sposób żałosny.

— Schnell — osadził go Marvin z bezmyślnym okrucieństwem młodości.

— Oczywiście — powiedział pan Bigelow i zirytowany oddalił się drobnym kroczkiem, naśladowanym z przedstawienia „Udawanie życia”.

Billy spostrzegł, że jego przyjaciela coś gryzie. Wprawiło go to w zakłopotanie. Ukończył już trzydzieści cztery lata, czyli był o rok z kawałkiem starszy od Marvina, i był już nieomal mężczyzną. Miał dobrą pracę jako brygadzista przy linii produkcyjnej nr 23 w fabryce pudełek Petersona. Wciąż trzymał się młodzieżowych obyczajów, ale wiedział już, że wiek obarcza go pewnymi obowiązkami. Przełamał więc obawy i zapytał klarem:

— Marvin, co jest grane?

Marvin wzruszył ramionami, skrzywił usta i zabębnił bezmyślnie palcami.

— Oiga, hombre, ein Kleinnachtmusik es demasiado, nicht wahr? Samej Todt ty ruve dotykać… — odpowiedział.

— Wyjaśnij to — zażądał Billy ze spokojną godnością wykraczającą zdecydowanie ponad jego wiek.

— Przepraszam — odparł klarem Marvin. — To po prostu… och, Billy, ja naprawdę tak cholernie chcę podróżować!

Billy skinął głową. Był świadom obsesji przyjaciela.

— Pewnie, ja też.

— Ale nie aż tak. Billy, to mnie pali.

Przybył jego skoboldash sundae. Marvin zignorował go i otworzył serce przed swym najlepszym przyjacielem.

— Mira, Billy, to mnie naprawdę dopadło. Myślę o Marsie i o Wenus, i o takich naprawdę odległych miejscach jak Aldebaran, Antares i… Chciałem powiedzieć, psiakrew, ja naprawdę nie mogę przestać myśleć o tym wszystkim. Na przykład taki Mówiący Ocean na Procjonie IV albo hominidy tripartrite z Allui II. I to jest tak, że ja po prostu umrę, jeśli naprawdę na własne oczy tego nie zobaczę.

— Pewnie — odpowiedział przyjaciel. — Ja też chciałbym to zobaczyć.

— Nie, ty niczego nie rozumiesz. Nie o to chodzi, żeby to tylko obejrzeć. To jest… to jest jak… To jest gorsze. Rzecz w tym, że nie chcę do końca dni swoich mieszkać w Stanhope, nawet jeśli tu jest wesoło, a ja mam dobrą pracę i chodzę na randki z jakąś naprawdę guapa dziewczyną. Nie mogę tak po prostu ożenić się, wychowywać dzieci i… Musi być coś więcej!

Potem Marvin wpadł w młodzieńczy bełkot. Jednak coś z jego uczuć przebijało się przez dziki potok słów i przyjaciel pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Marvin — powiedział łagodnie — rozumiem cię piąte przez dziesiąte, jak babcię kocham. Ale, kurczę, nawet podróże międzyplanetarne kosztują fortunę. A te międzygwiezdne banialuki są po prostu nie dla nas.

— Wszystko jest dla nas — powiedział Marvin — jeśli zastosuje się Podmianę.

— Marvin! Nie mówisz tego poważnie! — Przyjaciel był zbyt wstrząśnięty, by zachować spokój.

— Mogę! — odparł Marvin. — I, Christo malherido, zrobię to!

Teraz obaj byli wstrząśnięci. Marvin rzadko kiedy klął i jego przyjaciel pojął, jak wielka musiała być jego rozterka, skoro użył takiego wyrażenia, choćby i zakodowanego. A Marvin, gdy już powiedział, co powiedział, pojął, jak niezłomne jest jego postanowienie i stwierdził, że rozważenie następnego kroku nie jest już tak przerażające.

— Ależ nie możesz tego zrobić — powiedział Billy. — Podmiana umysłów jest… no, brudna!

— Brudny jest ten, kto ma brudne myśli, Cabron.

— Teraz poważnie. Chyba nie chcesz mieć w głowie jakiegoś marsjańskiego piaskożreja? Żeby poruszał twoimi rękami i nogami, patrzył przez twoje oczy, dotykał cię, a może nawet…

Zanim zdążył dokończyć, Marvin przerwał mu.

— Mira, recuerda que będę w jego ciele tam, na Marsie, więc on będzie się czuł tak samo zakłopotany.

— Marsjanie nie znają poczucia zakłopotania — powiedział Billy.

— To nieprawda — zaprzeczył Marvin. Chociaż młodszy, był pod wieloma względami dojrzalszy od przyjaciela. Zaliczał się do najzdolniejszych studentów wydziału międzygwiezdnej etyki porównawczej. A jego ogromna chęć podróżowania czyniła go mniej prowincjonalnym. Był zatem bardziej przygotowany na przyjęcie punktu widzenia innych istot niż jego przyjaciel. Od dwunastego roku życia, gdy tylko nauczył się porządnie czytać, Marvin studiował zwyczaje i obyczaje wielu różnych gatunków zamieszkujących Galaktykę. Zawsze starał się spojrzeć na nie ich oczami i rozumieć ich motywacje na tle ich własnej, niepowtarzalnej psychiki, co więcej, z empatii projektywnej otrzymał dziewięćdziesiąt pięć punktów. Potencjalnie mógł nawiązywać kontakty pozaziemskie. Krótko mówiąc, jak na młodzieńca, który całe swoje życie spędził w małym miasteczku, na zalanej betonem ziemskiej prowincji, był doskonale przygotowany do podróżowania.

 

Tego popołudnia, kiedy znalazł się sam na swoim poddaszu, Marvin otworzył encyklopedię. Była ona jego towarzyszem i przyjacielem, odkąd rodzice kupili mu ją, gdy miał dziewięć lat. Nastawił teraz poziom rozumienia na „prosty”, skaning na „szybki”, wklepał pytania i rozsiadł się patrząc, jak migoczą czerwone i zielone światełka.

— Hej, ludkowie — powiedział magnetofon słodkim, entuzjastycznym głosem. — Dzisiaj porozmawiamy o podmianie umysłów!

Tu nastąpił wstęp historyczny, który Marvin zignorował. Skupił na powrót uwagę, gdy usłyszał, jak magnetofon mówi:

— Uznajmy więc, że umysł jest rodzajem bytu elektronowego albo nawet podelektronowego. Pamiętacie chyba z naszej poprzedniej opowiastki, że umysł uważany jest za projekcję procesów naszego organizmu, która rozwinęła się w pseudoniezależny byt. Wiecie przecież, co to znaczy, chłopaki i dziewczyny? To jest tak, jakbyście mieli w głowie małego człowieczka, ale niekompletnego — magnetofon roześmiał się skromnie ze swego żarciku i kontynuował:

No i co my mamy z tego całego bigosu? No cóż, dzieciaki, powstała tu swego rodzaju symbioza miedzy umysłem a ciałem, chociaż pan Umysł ma skłonności do pasożytnictwa. Mimo to każdy z tych bytów może, teoretycznie, obyć się bez drugiego. A przynajmniej tak twierdzą Mądre Głowy.

Marvin przyśpieszył taśmę.

— A teraz, jeśli chodzi o projekcję umysłu… No cóż, ludziska, pomyślcie tylko, że rzucacie piłkę… mentalne w fizyczne i vice versa. W końcu jedno jest formą drugiego, dokładnie tak, jak materia i energia. Oczywiście, musimy jeszcze to i owo odkryć… Nasza wiedza na ten temat jest tylko pragmatyczna. Rozważmy przez chwilę koncepcję reformy aglutynacyjnej Van Voorhesa i teorię relatywnych absolutów Uniwersytetu w Lagos. Owe teorie stawiają więcej pytań, niż dają odpowiedzi…

…a całość funkcjonuje dzięki cokolwiek zaskakującemu brakowi odporności.

Właściwa praktyka podmiany ciał wykorzystuje techniki mechaniczno–hipnotyczne, w rodzaju indukowanej relaksacji i precyzyjnej fiksacji. Używa też umysłowej substancji pozytywnej, takiej jak wiliamit, w charakterze intensyfikującej ogniskowej promienia. Programowanie wspierające…

Kiedy już opanujesz Podmianę, możesz się obyć bez pomocy technicznych. Jako ogniskowe zazwyczaj używa się wzroku…

Marvin wyłączył encyklopedię i pomyślał o kosmosie, o wielu planetach i o ich egzotycznych mieszkańcach. Myślał o podmianie umysłów i o tym, że: „Jutro mógłbym być na Marsie. Jutro mógłbym być Marsjaninem…”

Uwiodła go ta przedziwna alchemia podejmowania decyzji. Bez wahania spakował lekką walizkę, zostawił liścik do rodziców i złapał liniowca do Nowego Jorku.


3

 

W Nowym Jorku Marvin poszedł od razu do firmy podnajmu ciał Otisa, Blandersa i Klenta. Odesłano go do biura pana Blandersa, jednego ze wspólników. Był to wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna w kwiecie swoich sześćdziesięciu trzech lat. Marvin wyjaśnił mu cel swego przybycia.

— Mówi pan oczywiście o naszym ogłoszeniu z ostatniego piątku — stwierdził pan Blanders. — Marsjański dżentelmen nazywa się Ze Kraggash i jest bardzo gorąco polecany przez rektorów Uniwersytetu Wschodniego Skernu.

— Jak on wygląda? — zapytał Marvin.

— Niech pan sam zobaczy.

Blanders pokazał Marvinowi fotografię istoty o baryłkowatej klatce piersiowej, cienkich nogach, nieco grubszych ramionach i małej głowie zaopatrzonej w niezwykle długi nos. Zdjęcie przedstawiało Kraggasha, jak stoi po kolana w błocie i macha do kogoś. U dołu wydrukowany był napis: „Pamiątka z Błotnego Raju — całorocznego kurortu marsjańskiego. Najwilgotniejsze przyjemności na planecie!”

— Sympatyczny chłop — skomentował Blanders.

Marvin przytaknął, chociaż Kraggash wyglądał w jego oczach jak każdy inny Marsjanin.

— Mieszka — kontynuował Blanders — w Wagomstamk, na skraju Znikającej Pustyni, na Nowym Południowym Marsie. To niezwykle popularne tereny turystyczne, jak panu zapewne wiadomo. Podobnie jak pan, Kraggash uwielbia podróże i chce znaleźć odpowiednie dla niego ciało. Wybór pozostawił nam. Uczynił jedynie zastrzeżenie dotyczące zdrowia psychicznego i fizycznego.

— No cóż — powiedział Marvin. — Nie chcę się chwalić, ale zawsze uważano mnie za okaz zdrowia.

— Widzę to na pierwszy rzut oka — powiedział Blanders. — To tylko przeczucie, może intuicja, ale przywykłem ufać swoim przeczuciom w ciągu trzydziestu lat pracy z klientami. Wyłącznie na ich podstawie odrzuciłem trzech starających się o tę właśnie Podmianę.

Pan Blanders zdawał się tak dumny z tego faktu, że Marvin poczuł się zobowiązany, by zapytać:

— Doprawdy?

— Z całą pewnością. Nie ma pan pojęcia, jak często muszę wykrywać i eliminować rozmaite niebezpieczeństwa. Neurotycy szukający brudnych i nielegalnych podniet; przestępcy, którzy pragną wydostać się poza zasięg lokalnego prawa, ludzie ze zwichrowaną osobowością, którzy chcą uciec od swojej chorej psychiki. I wiele innych przypadków. Nieomylnie odrzucam je wszystkie.

— Mam nadzieję, że nie mieszczę się w żadnej z tych kategorii — powiedział Marvin z nieco zakłopotanym uśmiechem.

— Z miejsca mogę powiedzieć, że nie — odrzekł Blanders. — Oceniam pana jako całkowicie normalnego młodego człowieka, nieomal wybryk normalności, gdyby to było możliwe. Złapał pan bakcyla podróżowania, co bardzo pasuje do pańskiego wieku i jest spokrewnione z pasją zakochiwania się albo z toczeniem idealistycznych batalii, albo rozczarowywaniem się do świata, albo inną pozą młodości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że ze względu na wrodzony rozsądek, albo szczęście, przyszedł pan do nas — do najstarszej i najbardziej odpowiedzialnej firmy brokerskiej w biznesie Podmiany. A nie do naszej pozbawionej skrupułów konkurencji, albo, co byłoby najgorsze, na Otwarty Rynek.

Marvin niewiele wiedział o Otwartym Rynku, ale o nic nie zapytał, nie chcąc zdradzać swojej ignorancji.

— A więc — rzekł pan Blanders — zanim spełnimy pańskie marzenie, musimy uczynić zadość pewnym formalnościom.

— Formalnościom? — zapytał Marvin.

— Ależ oczywiście. Najpierw musi się pan poddać kompleksowym badaniom, które pozwolą ocenić stan pańskiego umysłu, organizmu i pańskiej moralności. To jest niezbędne, gdyż ciała podmieniane są na zasadach równości. Nie byłby pan szczęśliwy, gdyby utknął pan w ciele Marsjanina cierpiącego na zarazę piaskową albo syndrom tunelowy. Tak samo jak on cierpiałby, gdyby stwierdził, że ma pan krzywicę albo paranoję. Zgodnie z umową frachtu musimy dążyć do uzyskania możliwie najpełniejszej wiedzy o zdrowiu i stanie umysłu podmieńców oraz zawiadamiać ich o wszelkich niezgodnościach między stanem faktycznym a zgłaszanym.

— Rozumiem — powiedział Marvin. — A co dzieje się potem?

— Potem pan i dżentelmen z Marsa podpisujecie Klauzulę Szkód Wzajemnych. Stwierdza ona, że jakakolwiek szkoda uczyniona goszczącemu pana ciału dokonana przez działanie bądź zaniechanie, włączając działania siły wyższej, będzie: po pierwsze, zrekompensowana według stawek ustalonych przez konwencję międzygwiezdną; po drugie, naniesiona wedle zasad wzajemności na pańskie własne ciało, jak nakazuje lex talionis.

— Że jak, proszę?

— Oko za oko, ząb za ząb — wyjaśnił pan Blanders. — To doprawdy proste. Powiedzmy, że pan, w ciele Marsjanina, łamie nogę ostatniego dnia najmu. Odczuwa pan oczywiście ból, ale nie cierpi pan konsekwencji, których unika pan poprzez powrót do własnego, nie uszkodzonego korpusu. W tym nie ma równości. Dlaczego miałby pan uniknąć następstw pańskiego wypadku? Dlaczego ktoś miałby je odcierpieć za pana? Tak więc, w interesie sprawiedliwości, prawo międzygwiezdne wymaga, by po objęciu przez pana w posiadanie własnego ciała pańska noga została złamana w tak naukowy i bezbolesny sposób, jak tylko jest to możliwe.

— Nawet jeśli to pierwsze złamanie było wynikiem wypadku?

— Zwłaszcza wtedy, jeśli był to wypadek. Zauważyliśmy, że Klauzula Szkód Wzajemnych zmniejszyła znacząco liczbę takich wypadków.

— Zaczyna to brzmieć ryzykownie.

— Każde działanie związane jest z pewną dozą ryzyka — powiedział pan Blanders. — Ale niebezpieczeństwa, które łączą się z Podmianą, są, statystycznie rzecz biorąc, nieistotne. Zakładając oczywiście, że będzie się pan trzymał z daleka od Zwichrowanych Światów.

— Niewiele wiem o tych Zwichrowanych Światach — przyznał Marvin.

— Nie ma takich, którzy wiele by o nich wiedzieli — odparł Blanders. — Dlatego powinien pan trzymać się od nich z daleka. To brzmi racjonalnie, nieprawdaż?

— Myślę, że tak. Co tam mamy jeszcze?

— Nic wartego uwagi. Tylko papierkową robotę. Zrzeczenie się specjalnych praw i immunitetów. Tego rodzaju sprawy. I oczywiście, muszę panu udzielić standardowego ostrzeżenia przed deformacją metaforyczną.

— W porządku — rzekł Marvin — chętnie tego wysłucham.

— Właśnie to powiedziałem — odrzekł Blanders — ale chętnie powtórzę. Proszę uważać na deformację metaforyczną.

— Z miłą chęcią, ale nie wiem, co to jest.

— To naprawdę całkiem proste. Może pan to uznać za formę koniunkturalnego szaleństwa. Widzi pan, nasza zdolność do przyswajania niezwykłego i nieznanego jest ograniczona. Te granice można szybko osiągnąć i przekroczyć, gdy podróżuje się na obce planety. Doświadczamy zbyt wiele nowego. Staje się ono nie do zniesienia i umysł szuka ulgi w ochronnym procesie szukania analogii. Analogia upewnia nas, że „to” jest jak „tamto”, buduje most pomiędzy znanym — akceptowanym, a nieznanym — nieakceptowanym. Przyczepia jedno do drugiego nasycając nieznośne niewiadome tak pożądaną familiarnością. Niemniej pod ciągłym i nieprzerwanym naporem nieznanego, nawet zdolność do znajdowania analogii może zostać zakłócona. Nie radząc sobie z powodzią informacji, podmiot pada ofiarą analogizacji percepcyjnej. Ten właśnie stan nazywamy deformacją metaforyczną. Proces ów nazywany bywa również „panszaizmem”. Czy to jasne?

— Nie — odparł Marvin. — Skąd ta nazwa — panszaizm?

— To się tłumaczy samo przez się. Don Kichot myśli, że wiatrak jest olbrzymem, podczas gdy Sancho Pansa skłonny jest mniemać, że to olbrzym jest wiatrakiem. Kichotyzm mógłby być definiowany jako przyjmowanie rzeczy codziennych, pospolitych za rzadkie i niezwykłe. Odwrotnością tego jest panszaizm, który pojmuje rzeczy niezwykłe jako element codzienności.

— Czy chodzi panu o to — zapytał Marvin — że mogę patrząc na mieszkańca Altaira sądzić, iż jest to krowa?

— Otóż to. Sprawa staje się prosta, jeśli się o niej pamięta. A teraz podpisze pan tu, i jeszcze tu, i możemy zacząć testy.

Potem było wiele badań i nieskończona seria pytań. Flynna analizowano i rozpatrywano, oślepiano nagłymi błyskami, zaskakiwano nagłym hałasem lub podsuwano mu pod nos dziwne zapachy.

Przeszedł przez wszystkie próby śpiewająco. Kilka godzin później zabrano go do komory transferowej i posadzono na fotelu, który niepokojąco przypominał stare krzesło elektryczne. Technicy zwyczajowo robili sobie żarty w stylu: „Jak się pan obudzi, będzie pan jak nowy”. Błysnęły światła. Marvinowi coraz bardziej i bardziej ciążyły powieki.

Był podniecony nieuchronną bliskością podróży, ale nieznajomość świata poza Stanhope przerażała go. A skądinąd, co to był ten Otwarty Rynek? Gdzie był ten Zwichrowany Świat i dlaczego miał go unikać? I wreszcie, jak dalece niebezpieczna jest deformacja metaforyczna, jak często się zdarza i ile jej przypadków daje się wyleczyć?

Wkrótce znajdzie odpowiedź na te pytania, i na wiele innych, których sobie nie zadał. Światła raziły go w oczy, więc zamknął je na moment. Gdy je znów otworzył, wszystko się zmieniło.


4

 

Mimo dwunożności, Marsjanin jest jedną z najbardziej niezwykłych istot w Galaktyce. Z punktu widzenia narządów zmysłów Kveesowie z Aldebarana, mimo swych podwójnych mózgów i kończyn specjalnego zastosowania, są nam bliżsi. Toteż bezpośrednia przeprowadzka w ciało Marsjanina, nie poprzedzona okresem inicjacyjnym, jest szokująca. Ale i tak żadna forma dostosowania nie jest tu możliwa.

Marvin Flynn znalazł się w ładnie umeblowanym pokoju. Było tu pojedyncze okno. Marvin odruchowo popatrzył niemarsjańskim okiem na marsjański krajobraz.

Zamknął oczy, bo zobaczył tylko przerażający bezład. Pomimo szczepień owładnął nim szok kulturowy wywołujący odruch wymiotny… Musiał stać w bezruchu, póki sensacja nie ustąpiła. Potem, ostrożnie, otworzył oczy i spojrzał jeszcze raz.

Dostrzegł niskie i płaskie piaskowe wydmy. Składały się na nie setki różnych odcieni szarości. Srebrnoniebieski niesiony wia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin