Rykowski Michał - Shorty.pdf

(53 KB) Pobierz
Rykowski Michał - Shorty
Rykowski Michał
Shorty
Z „Science Fiction” nr 7 – sierpieŃ 2001
SZUKAĆ I ODNALEŹĆ
Sięgnąłem wzrokiem w głąb mrocznego dziedzińca i zaraz przypomniały mi się wszystkie niesamowite
opowieści, które słyszałem o tym miejscu. Zamek Malismoon, gdzie ponoć każdy może znaleźć to, czego
pragnie najbardziej. Jeśli wierzyć legendom, wielu wróciło stamtąd dźwigając niewiarygodne
kosztowności, prowadząc piękne niewiasty lub niosąc w głowach wiedzę, o jakiej nie śniło się arcymagom.
Gdyby choć mała część tych legend okazała się prawdą, warto było spróbować. Postąpiłem kilka kroków
naprzód i ujrzałem czarnego rycerza, wyłaniającego się z ciemności. Od stóp do głów zakuty w zbroję, z
potężnym, dwuręcznym mieczem w dłoni, robił naprawdę nieprzyjemne wrażenie.
- Boisz się? - zapytał dudniącym głosem.
- Nie - odparłem, dobywając broni.
Zwarliśmy się w walce, którą bogowie musieli oglądać z prawdziwą przyjemnością. Ostrza śmigały jak
błyskawice, stal krzesała iskry. Walczył dzielnie, ale wreszcie moja klinga znalazła jego szyję. Upadł na
kolana i skonał z charkotem.
Wtem posłyszałem szelest za plecami, a czarne potężne ostrze wychynęło mi z piersi. To dziwne, ale
prawie nie czułem bólu. Świat zaczął tracić barwy, rozpływał się i falował.
Uśmiechnąłem się po raz pierwszy od z górą pięciu wieków i ostatni raz pomyślałem o tych wszystkich,
którzy mówili, że tu każdy znajdzie to, czego pragnie najbardziej.
Wygląda na to, że mieli rację.
O PORANKU
Zdarzyło się pewnego razu, że elf Skeliar siedział o poranku na cichej, leśnej polanie wraz z pewną
kobietą. Miała ona prawo nazywać się jego przyjaciółką, lecz nie korzystała z tego przywileju, co raczej nie
robiło różnicy nikomu, z wyjątkiem może samego Skeliara. W tej chwili jednak nie było to dla niego
istotne, gdyż na chwilę udało mu się zapomnieć o tym wszystkim, co pchnęło go niegdyś do bardzo
specyficznych czynów. Obserwował motylki, wesoło polatujące nad kwiecistym kobiercem.
Spójrz na nie - powiedziała jego towarzyszka, spoglądając przy tym znacząco na zaciętą twarz elfa,
majaczącą wewnątrz monstrualnego, przypominającego czaszkę hełmu - jakież one są szczęśliwe...
- Szczęśliwe - powtórzył jak echo, jak ktoś, kto uczy się słowa pochodzącego z obcego języka.
- Tak. One nie znają nienawiści, tylko... przyjaźń. Nie są niczyimi wrogami - podkreśliła.
Kiedy tak rozmawiali, czarny ptak, który mieszkał pośród gałęzi prastarego dębu, sfrunął nad ziemię,
łopocząc skrzydłami koloru nocy. Dostrzegł motyle i pożarł je wszystkie, po kolei, radosne do samego
końca.
Skeliar powoli odwrócił głowę i spod zębatego okapu błysnęły jego chore oczy. Cisza stała się zbyt
bolesna. Kobieta przygryzła wargę i spuściła wzrok.
- Czy zawsze cena, którą trzeba zapłacić za chwile szczęścia, jest tak wysoka? - wyszeptała.
Elf zachichotał, lecz w jego śmiechu próżno było szukać radości.
- Nie - odparł, zaciskając dłoń na rękojeści miecza. - Przeważnie jest o wiele wyższa.
DRAPIEŻCA
Wiatr jęczał, prześlizgując się pomiędzy ramionami krzyży. Noc już od kilku godzin spoglądała na jego
harce swoimi obojętnymi oczyma. Twarz mężczyzny, który przystanął właśnie przed bramą, była prawie
tak samo obojętna. Prawie.
Byłaby to zupełnie zwyczajna twarz o nieco topornych rysach, gdyby nie wyraz ciągłego napięcia,
przypominający przyklejoną maskę. I oczy. Oczy, za którymi czaiło się ledwie powstrzymywane
szaleństwo.
Nazywano go różnie. W tych stronach znany był jako Sęp i nie było to ani najtrafniejsze, ani najbardziej
nieprzyjemne z jego przezwisk.
Gdzieś we wsi kościelny dzwon zaczął bić monotonnie. Jeszcze jeden żart niesfornej wichury? Jeśli tak,
to bardzo na czasie. Sęp wzruszył ramionami i ruszył przed siebie.
Okoliczni wieśniacy twierdzili, że z cmentarza nie wróciło sześciu łowców, nie mówiąc już o amatorach.
Sęp wiedział, że to prawda. Nie bał się jednak, gdyż zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie najczęściej boją
się nec tego czego powinni. Mówiono także, że on był lepszy od swoich poprzedników. To również było
prawdą, o czym zresztą miał okazję się przekonać.
Popatrzył na jeden z zarośniętych nagrobków. Ludzie od dawna nie odwiedzali tego miejsca. Z
oczywistych powodów. A jednak skąpi sołtysi z okolicznych wsi zdecydowali się zatrudnić łowców
dopiero wtedy, kiedy chłopi zaczęli ginąć we własnych gospodarstwach.
Niezdrowa pogarda odbiła się w oczach Sępa.
Ludzie. Robactwo. Nic ma żadnej różnicy. Zajęci swoimi małymi sprawami, na pół ślepi głupcy.
Zawsze był samotnikiem. Może właśnie dlatego poświęcił się zabijaniu za pieniądze, chociaż w gruncie
rzeczy te metalowe krążki nic dla niego nic znaczyły. Sumienie zgubił gdzieś na drodze przeszłości,
znaczonej krwawymi zwłokami. Nigdy nie przebierał w zamówieniach. Nawet się nie zdziwił, kiedy
zrozumiał, że szuka śmierci. Aż do teraz.
Gdzieś w pobliżu rozległo się wycie wilka. Odruchowo poluzował miecz w pochwie.
I szedł dalej.
Wielkie dęby osłaniały grobowiec przed atakami wiatru i wzrokiem ciekawskich.
Stała w drzwiach katakumby, oparta plecami o gnijącą framugę.
Nikt nie wiedział, czym właściwie była ani skąd się wzięła. On też nie. I wcale nie chciał wiedzieć.
Była piękna. Wrażenia nie mogła popsuć nawet nienaturalna bladość skóry i przesadnie długie i twarde
paznokcie.
Czekała.
Spojrzała na łowcę bezdennymi oczami i uśmiechnęła się. Na jej pełnych wargach czerwieniła się świeża
krew. Znowu polowała.
Zbliżył się do niej na odległość wyciągniętej ręki i również się uśmiechnął. Tak samo jak ona, tak jak
może uśmiechać się tylko myśliwy.
Chwyciła go za skórzaną kurtkę i z nieludzką siłą przyciągnęła do siebie. A potem całowali się długo i
namiętnie, przypominając sobie każdą ze wspólnie spędzonych nocy. Z ziemi patrzyły na nich martwe oczy
sześciu łowców. W ciele każdego z nich ziały śmiertelne rany. Rany zadane mieczem, nie pazurami.
W końcu każdy potrzebuje kogoś, kogo mógłby kochać.
BYĆ BOHATEREM
Wojna. Trzaski karabinowych wystrzałów zagłuszane potępieńczym wyciem laserów. Oślepiające błyski,
migotanie promieni, rozcinających aksamit nocy na strzępy. Jęki konających i jeszcze od nich straszniejsze
wrzaski pijanych mordem żołnierzy. Jedyną ciszą jest ta nad pobojowiskiem, milczenie umarłych -
akompaniament biesiadnej pieśni spasionych much. Zimne, wypalone szkielety domów, mimowolne
mogiły swoich mieszkańców. Strącone samoloty, tęsknie wyciągające połamane stateczniki ku niebu, pod
które nie będzie im już dane wrócić. Chrzęst pancernych płyt, daremnie usiłujących podsycić nikły
płomyczek nadziei. Chichot nad ścierwami wrogów i łzy padające na zwłoki przyjaciół.
Nie! Ja już dłużej nie wytrzymam!
Nie mogę bez tego żyć.
ZROZUMIEĆ WOLNOŚĆ
Na zamku tana MacCrowfooda żył niegdyś młody wilk. Kiedy był jeszcze szczenięciem, naganiacze
złapali go podczas polowania i przynieśli swojemu władcy. Wilczek szybko stał się ulubieńcom
MacCrowfooda, a także prawie wszystkich dworzan. Niczego mu nie brakowało, wyrósł na dorodnego
samca.
A jednak nie był szczęśliwy. Często ciemną nocą, gdzieś z daleka, dobiegał go zew polującego stada,
niesiony przez chłodny, północny wiatr. Agan, bo tak się ów wilk nazywał, stawał wtedy u jednego z
niższych okien i wbijał wzrok w kłębiące się w dole mroczne korony drzew. Potem tulił uszy, podwijał
ogon i odchodził smutny w kąt, na swoje legowisko.
Szybko stało się to dla niego nie do wytrzymania. Marzenia nie dawały mu usnąć, przewracał się z boku
na bok, a pod na próżno zaciśniętymi powiekami zbierały się łzy.
Ucieczka przyszła mu łatwo, właściwie nikt go nigdy nie pilnował. Wystarczyło przebiec przez bramę i
most zwodzony, żeby być wolnym. Nie umiał polować, więc zaczął cierpieć głód. Zbierał po wsiach
odpadki i właściwie niczego więcej nie było mu trzeba. Lasy były takie piękne, tak pełne barw i zapachów.
Nigdy nawet nie pomyślał o tym, żeby wrócić do zamku. Aganowi brakło jeszcze tylko jednego, pozostało
ostatnie, szarpiące serce pragnienie.
Wciąż był samotny.
Aż wreszcie którejś bezksiężycowej nocy, gdy wracał z wioski syty znalezionymi odpadami, spotkał
sforę. Zafascynowany wpatrywał się w potężne cielska leśnych wilków, ich mocarne szczęki i oczy
błyszczące blaskiem, jakiego nigdy przedtem nie widział. Wilki otoczyły go kołem i również przypatrywały
mu się z ciekawością. Agan jeszcze nigdy nie był taki szczęśliwy.
- Spójrzcie, jaki on wynędzniały - powiedział pierwszy wilk.
- I jak wstrętnie pachnie - dodał drugi, poruszając nosem.
- Na pewno żaden z niego łowca.
- Fe, zobaczcie, on płacze!
Istotnie, z oczu Agana płynęły łzy. Tylko że tym razem były to łzy Szczęścia.
- Bracia! - krzyknął, zanim rozszarpali go na strzępy.
OD PIERWSZEGO WEJRZENIA
Kiedy tylko na nią spojrzałem, od razu wiedziałem, w czym rzecz. Oczy. Nigdy jeszcze takich nie
widziałem. Nie chodziło tu nawet o ich barwę, choć, zaiste, była niepowtarzalna. To było coś innego. Jakiś
specyficzny blask, zachwycający wzór tęczówki, nie wiem, nie dało się tego dokładnie określić. Absolutne
piękno, doskonałość, niedościgniony ideał.
Żelazne kleszcze chwyciły mnie za serce, choć moi przyjaciele zawsze twierdzili, że jestem pozbawiony
uczuć. Chciałem patrzeć w te oczy każdego dnia, pragnąłem, by witały mnie rano i żegnały w nocy. Lecz
byłem taki nieśmiały...
Do końca nie wiedziałem, czy starczy mi odwagi. A jednak przezwyciężyłem strach - zapewne pomogło
mi w tym owo hipnotyzujące, zniewalające spojrzenie. Moje marzenie spełniło się. Te oczy...
Rozpoznaję je bezbłędnie, chociaż słój z formaliną nie jest mały i nie ma w nim zbyt wiele wolnego
miejsca.
Warto było.
Są ozdobą mojej kolekcji.
Michał Rykowski
Zgłoś jeśli naruszono regulamin