VII.doc

(44 KB) Pobierz

Rozdział VII (bonus)

Tulipanowe pola

 

 

Alice i Cecile na poważnie zaczynają działać mi na nerwy.

Absolutnie nie widzę powodu ,dla którego miałbym jechać z nimi do Wenecji. Nie jestem im tam

potrzebny, ciuchy mnie nie obchodzą, opery, kanały, gondole też nie. Nie sądzę, aby chodziło im o

moje towarzystwo – nie jestem zbyt interesującym towarzyszem. Wiecznie ponury i zatopiony we

własnych jeszcze bardziej ponurych myślach. Psuję każdą zabawę, to oczywiste. Więc dlaczego tak

nalegają, abym z nimi pojechał?!

Żeby utrudnić mi egzystowanie, najwyraźniej.

Najpewniej w którymś momencie pęknę, aby tylko przestały za mną łazić i szczebiotać ze sztuczną

radością. Załatwimy to wszystko i będę mógł wrócić do siebie. Ostatnio nie mieszkam już nawet z

własną rodziną. Mam coś na kształt mieszkania w Glasgow. I tak nie wychodzę w dzień, w nocy

równie rzadko, więc słońce nie stanowi dla mnie problemu. Wybrałem to miasto z bardzo prostego

powodu. Zatrzymaliśmy się tutaj w drodze na Grenlandię. Mieliśmy tam zamieszkać z Tanyą i

jakimiś innymi „nawróconymi” wampirami. Spotkaliśmy się wszyscy w starym, pustym domu na

obrzeżach miast,a aby dogadać szczegóły. Po jednym dniu byłem już chory. Męczyła mnie ta miłość

widoczna pośród wszystkich, ciepło, serdeczność, głośny śmiech. Czułem się tak wyobcowany, jak

nigdy. Tego samego dnia powiedziałem Carlisle’owi, że chcę tu zostać. Nie protestował. Chyba czuł

tak jak ja, że jest to najlepsze wyjście. Dla mnie i dla rodziny, dla wszystkich.

Przez ostatni rok sporadycznie odwiedzali mnie wszyscy. Zazwyczaj dwójkami, nie przyszli tutaj

jeszcze całą grupą. I tak by się nie zmieścili. Esme dostałaby normalnie ataków szału na widok tego

miejsca, jednak zamiast dać upust swojemu zmysłowi estetycznemu, wolała załamywać nade mną

ręce. Emmettowi wydawało się to bardzo zabawne, twierdził, że przejście z luksusu, w którym

zwykle żyliśmy, do zupełnych slumsów, może działać „odbudowująco” i „w sumie oczyszczająco”.

Widziałem wzdrygnięcia Rosalie na widok okien bez szyb, jakiś robaków, rozwalających się mebli.

Kiedy się tu wprowadziłem, wszystko było jeszcze na miejscu. Jacyś ludzie wybili okna, a meble…

meble zniszczyłem ja sam. W napadach bezsilnego szału. Powodu pustki, która otaczała mnie teraz

już kompletnie. Z powodu ciemności będącej wszędzie, nawet w najjaśniejszym słońcu.

Ostatnio był spokój. Nie liczyłem czasu, ale wydawało mi się, że to musiało być coś około trzech

miesięcy. Nie przeszkadzali mi żadni zbędni ludzie, Alice, nikt. Za to widziałem Bellę prawie

codziennie, kątem oka. Zawsze gdzieś z boku, ledwo uchwytna, niknąca w cieniach. Topniejąca w

słońcu. Czasami zauważałem tylko jej długie, brązowe włosy powiewające na wietrze.

Przypominałem sobie wtedy z całą dokładnością jak pachniały, jak jedwabistą miały fakturę, jak

miękko układały się na mojej dłoni, kiedy dotykałem jej karku, jak ją głaskałem po nich. Mogłem

odtworzyć wszystko z bolesną dokładnością. Pamiętam jak raz, kiedy po raz setny leżałem z nią w jej

łóżku, a ona mamrotała coś niewyraźnie pod nosem, zabawiałem się liczeniem jej rzęs. Najpierw w

jednym, potem w drugim oku. Doszedłem prawie do dwustu w lewym, kiedy nagle się obudziła,

otworzyła oczy, uśmiechnęła i wtuliła twarz w mój bark. Po chwili już spała. Jej uśmiech

sklasyfikowałem wtedy jako jeden z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Taki pełen

spokoju, ciepła, wręcz rozmarzenia. Widziałem w nim, jak szczęśliwa była, że tylko tu jestem razem z

nią i na nią patrzę. Ja sam wtedy przeżywałem najszczęśliwszy okres mojego życia i egzystencji.

Miałem Bellę tylko dla siebie i nie potrzebowałem niczego więcej. Świat mógłby spłonąć, zniknąć, a ja

wciąż byłbym szczęśliwy, bo ona byłaby ze mną. A teraz… teraz świat trwał, wciąż nienaruszony, a

jej nie było. Więc nie było już niczego.

Znowu usłyszałem pukanie do drzwi i, jak zwykle, je zignorowałem. Alice. Sama. Miałem w sumie

nadzieję, że sobie pójdzie i da mi święty spokój. Zajmie się męczeniem kogoś innego, kogoś, kogo to

będzie obchodzić.

Niedoczekanie.

Otworzyła drzwi z taką energią, że zachwiały się w zawiasach. Słyszałem jej głębokie westchnienie jak

zaczęła się przedzierać przez drewniane odłamki. To chyba była kiedyś szafa. Nie pamiętam, żebym z

nią cokolwiek robił, zamieniał na te marne szczątki. Dziwne.

Jak zwykle siedziałem przy oknie, wyglądając na zewnątrz i poszukując Belli wzrokiem. Dzisiaj jej

jeszcze nie widziałem. Ostatnio w ogóle coraz rzadziej ją zauważałem, ale za to wizje były tak

rzeczywiste, tak namacalne… Była na wyciągnięcie dłoni. Zostawała ze mną na dłużej, mogłem

nasycać się jej widokiem przez całe długie minuty, a nie jak kiedyś przez kilka sekund. Byłem pewien,

że za chwilę się pojawi. Nie odrywałem wzroku od ulicy, szybko przeczesywałem spojrzeniem całą

okolicę, bez ustanku.

A Alice mi w tym przeszkadzała.

- Edward, masz pojechać z nami, z całą rodziną, do Wenecji. Na rodzinne wakacje. Przyda ci się to,

przepracowujesz się tym nic nierobieniem.

- Jestem zajęty.

- Och, tak. Rozwalaniem mebli i gapieniem się w okno. Klasycznie, Edwardzie.

- Wszystko jedno, jak. Nigdzie nie jadę. Miło było cię zobaczyć, Alice. Jestem pewien, że czekają na

ciebie zakupy. Do zobaczenia.

Uklękła obok mnie. Absolutnie nie zwracałem na nią uwagi. Cienie za oknem robiły się coraz dłuższe,

słońce coraz bardziej czerwone. Wszystko dookoła miało pomarańczową poświatę. Tu, gdzie byłem,

nie było wysokich budynków, same rozpadające się rudery. Bieda i choroby rozprzestrzeniały się

dookoła. Jeszcze nigdy nie słyszałem tutaj śmiechu. Bardzo mi to odpowiadało, nie przypomniało o

niczym, co wydawało mi się kiedyś czymś tak zwykłym, czasami irytującym, zwykle przyjemnym, a

nie jak teraz, torturą.

Wciąż jej nie widziałem.

- Przestań przeszukiwać wzrokiem ulicy i spójrz na mnie.

- Niczego nie szukam.

- Tak, szukasz. Edward! Spójrz na mnie!

Niechętnie to zrobiłem. Miała twarde spojrzenie, jednak pełne smutku i rozpaczy. Jej myśli też takie

były. Zrobiło mi się jej tak bardzo żal. Poczułem nagłe osłabienie, przygnębienie, nie tylko smutek,

który zawsze mi towarzyszył.

- Nie powinnaś tu przychodzić – wyszeptałem – Robisz się smutna. Ja wystarczę. Odrobię normę za

nas oboje, nie martw się.

Przytuliła się do mnie nagle. Tak dawno tego nie robiła. W sumie to już nikt nie robił, myśleli, że tego

wcale nie chciałem, nie potrzebowałem. Z trudem, jakbym zapomniał jak to się robi, podniosłem ręce i

dotknąłem jej pleców. Z każdą upływającą chwilą coraz to mocniej ją do siebie przyciskałem, moje

dłonie zwinęły się w pięści. Czułem, że drży, jej ciało wibrowało pod moimi palcami. Ja sam chyba też

nie byłam taki spokojny, bez ruchu. Też drżałem.

W końcu lekko się odsunęła, a moje dłonie natychmiast opadły, palce pozostały bez ruchu.

- Pojedź z nami, proszę.

- Wiesz, że nie mogę.

Przysunęła się do mnie jeszcze bliżej, dotykała lewą skronią mojego ramienia.

- Edward, to nie jest tak, że jej nie zobaczysz i tam, więc co za różnica? Tobie chodzi tylko o Bellę, jak

zwykle.

Zastanawiałem się przez chwilę, czy zacząć się zachowywać, jakbym nie wiedział o co jej chodzi. Ale

to w sumie było bezsensowne i, byłem tego pewien, na dłuższą metę męczące. Zawsze źle się czułem,

okłamując Alice.

- Tu mi lepiej.

Miała takie smutne myśli… Martwiła się o mnie i o siebie. O przyszłość i przeszłość. Obwiniała się o

to, że niczego nie przewidziała, że nie powstrzymała biegu wydarzeń, że nie ocaliła Belli przed

czymkolwiek, co jej zagrażało.

- To nie twoja wina. Nic z tego, co się stało Belli, nie jest twoją winą. Nigdy nie winiłem cię za…

Wydawało się, że wcale mnie nie słuchała, że nie zwróciła na mnie uwagi. Zaczęła wypowiadać swoje

myśli na głos. Jakby to było nam potrzebne.

- Wciąż nie rozumiem, dlaczego nic nie zobaczyłam. Widziałam przecież o wiele więcej drobiazgów

związanych z Bellą, miałam z nią silną więź, od samego początku, jeszcze nawet zanim się

poznałyśmy. Nie spoglądałam wtedy na nią specjalnie, a powinnam… To musiało być gwałtowne

wydarzenie, śmierć jest zawsze, zawsze… A ona… była… miała…

Urwała nagle, jakby straciła oddech. Owinęła się rękami wokół piersi, wciąż nie przestając mnie

dotykać głową.

Tak, Bella zawsze miała pecha, im była starsza, tym było coraz gorzej. A jego apogeum było spotkanie

mnie.

Alice wydawała mi się taka mała. Oczywiście była, ale teraz wręcz czułem, że się kurczy,

spodziewałem się z każdą chwilą, że jej ubrania opadną, a ona sama zniknie. Czułem się przy niej

olbrzymem. Wiedziałem, że gdyby potrafiła płakać, to w tej chwili wokół mnie byłby rwący potok.

Zresztą, nie tylko za jej sprawą.

Siedzieliśmy jeszcze tak chwilę w ciszy, żadne z nas nie powiedziało już ani słowa.

Nie widziałem nigdzie Belli, najmniejszego jej śladu. Musiałem ją przeoczyć…

W końcu słońce kompletnie zaszło, okryło ziemię zimnym granatem, słychać było w powietrzu tylko

dalekie i puste odgłosy metropolii, jęki umierających i żebrzących oraz, od czasu do czasu, jakiś

przelatujący samolot, miauczące koty. Słuchałem tego codziennie, każdego dnia mojej marnej

egzystencji.

Alice wstała, wiedziałem, że myśli o reszcie rodziny – wkrótce był odlot do Europy. Przyszła tu do

mnie w ostatniej chwili, licząc niewiadomo na co. W sumie to nie była pewna, dlaczego tu się

znalazła. Jednym, wciąż zwinnym ruchem, mimo siedzenia dniami w tej samej pozycji, dołączyłem do

niej. Miała niepewny wyraz twarzy, nie mogła podeprzeć się żadną wizją, bo moja decyzja była

spontaniczna. Podjąłem ją, kiedy zauważyłem, jak powoli wstawała, jakie smutne miała oczy, jak nie

chciała odchodzić.

Wziąłem ją za rękę i pociągnąłem w stronę drzwi. Prawie podskakiwała, idąc obok mnie.

1 | Strona

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin