O zachodzie słońca- Thomas Jodi.pdf

(1192 KB) Pobierz
6645611 UNPDF
Jodi Thomas
O zachodzie słońca
1
Powietrze tego wietrznego, lipcowego dnia było tak
ciężkie od pyłu, że po prostu przytłaczało. Człowiek
odnosił wrażenie, że przedziera się przez rzekę piasku.
Wolf Hayward czuł, że ma na twarzy istną maskę bru­
du; pojawiały się na niej szczeliny, gdy mrużył oczy,
by zerknąć na słońce.
- Wtorek - wymamrotał, ściągając z konia swojego
więźnia ze skutymi rękoma. - Chyba wtorek, Francis,
ale nie jestem całkiem pewien.
Więzień otrząsnął się jak kudłaty pies, wzbijając
wokół siebie chmurę kurzu.
- Jak mi jeszcze raz powiesz „Francis", to się, psia­
krew, wyrwę na wolność specjalnie po to, żeby cię za­
tłuc, kapitanku!* Nikomu poza moją starą nie pozwo­
liłem na coś takiego... Jej uszło na sucho, bo matczy­
sko co jak co, ale gotować potrafiło. Trudno to powie­
dzieć o tobie, Hayward!
- Jakoś nie słyszałem, żebyś się uskarżał na żarcie
przez ten tydzień. - Wolf sprawdził po raz ostatni kaj­
danki, nim skręcili w ulicę, wkraczając do cywilizowa­
nego świata. Francis Digger był w tej chwili niemal
*Francis jest w Ameryce imieniem, które można nadawać zarów­
no mężczyznom, jak kobietom. Stąd niechęć bandyty do tego
„babskiego" imienia. Brat Francisa, Carrell, ma identyczne kło­
poty (przyp. tłum.).
5
przyjacielski, ale Wolf nieraz już widział, jak w mgnie­
niu oka zmienia się w krwiożerczą bestię. On i jego
brat Carrell grasowali w Teksasie jeszcze przed woj­
ną. Przez wiele lat napadali na podobnych sobie, ale
takich, którym się bardziej poszczęściło. Jednak
w miarę jak nowy stan się rozrastał, zaczęli napasto­
wać Bogu ducha winnych ludzi. Podczas ich ostatnie­
go napadu na dyliżans dwóch pasażerów straciło ży­
cie, a woźnica władzę w ręce.
- Może nawet nie było takie złe... - Francis kroczył
za kapitanem, kajdanki nie pozwalały mu na większą
swobodę ruchów. - Tylko, cholera, w kółko to samo!
Fasola i gnieciuchy dwa razy dziennie przez okrągły
tydzień. Człowiek potrzebuje jakiejś odmiany, nie?
Jak czegoś nie dojadłem na kolację, na pewniaka do­
stawałem to na śniadanie!
- Za to przed egzekucją będziesz mógł sobie pod­
jeść, ile tylko zechcesz.
Wolf rozejrzał się po ulicy. Jeśli brat Francisa zamie­
rzał go uwolnić, zostało mu już tylko kilka minut. Jesz­
cze zaledwie sto stóp, a zatwardziały morderca znajdzie
się pod kluczem. W Austin było pod dostatkiem straż­
ników Teksasu*". Spokojna głowa, drań się nie wyśliźnie!
Odziany w strój z koźlej skóry bandyta zaklął i uniósł
nos jak dzikie zwierzę, wietrzące niebezpieczeństwo.
- Wtorek, powiadasz? Mnie tam wszystko jedno,
cholera! Ale ty, kapitanku, powinieneś 'wiedzieć, jakie­
go dnia przyszło ci zdechnąć!
Wolf roześmiał się.
*Texas Rangers - konna policja, strzegąca zwłaszcza granic i po­
granicznych osiedli (przyp. tłum.).
6
- Doprowadziłem cię na miejsce, może nie? Jeszcze
tylko kilka kroków i trafisz do kicia... a ja sobie strze­
lę coś mocniejszego po raz pierwszy od miesiąca! Jeśli
twój braciszek chciał cię wyciągnąć, powinien był
wcześniej się do tego zabrać.
Wolf pociągnął swego więźnia krytym chodnikiem.
Sklepowe szyldy wisiały tak nisko, że Wolf - chłop na
schwał - musiał co chwila schylać głowę, gdy zmierzali
w stronę więzienia. Mijali właśnie jakiś nowo otwarty
sklep. Austin rozwijało się w takim tempie, że Wolfowi
nie mieściło się to w głowie. Tam gdzie pod koniec woj­
ny bydło szczypało sobie trawkę, teraz jak grzyby po
deszczu coraz to wyrastały nowe sklepy.
Mijały ich właśnie jakieś dwie paniusie. Zmierzyły
Wolfa zdumionym spojrzeniem, od pokrytej gęstym
zarostem twarzy aż po skórzane mokasyny sięgające
kolan, zachichotały i pospiesznie ruszyły dalej. Wolf
nagle uświadomił sobie, że już nie pasuje do tego mia­
sta. Nie miał jeszcze trzydziestki, ale czuł się niesamo­
wicie stary. Wyglądał bardziej na włóczęgę niż na
przedstawiciela prawa. Kiedy cztery łata temu wylądo­
wał w Teksasie, poczuł, że jest to miejsce w sam raz
dla niego: dzika, surowa kraina. Nie liczyła się tu ni­
czyja przeszłość, tylko krzepa i celne strzały.
Teraz jednak pojawiły się nowe sklepy i szacowne pa­
niusie. W Austin było coraz mniej prowizorki, a solidnie
zbudowanych domów nikt by już nie zliczył. W oknie
tej drogerii, którą właśnie mijali, wisiały nawet firanki!
Wolf zerknął na witrynę: w kręgu najrozmaitszych
buteleczek stał dumnie aptekarski moździerz z tłucz­
kiem. Przez chwilę Wolf przyglądał się, jak promienie
słońca odbijają się od tej dekoracji. A potem dostrzegł
w szybie coś, co przypominało zjawę z koszmarnego
7
snu: niewyraźne odbicie Carrella Diggera, brata Fran­
cisa. Starszy z dwóch Diggerów przyczaił się w cieniu
między dwoma domami po przeciwnej stronie ulicy.
Gdy zamglona senna mara uniosła broń, Wolf za­
reagował błyskawicznie. Chwyciwszy Francisa za sku­
te nadgarstki, pchnął go na oszkloną witrynę, a sam
odwrócił się do Carrella z coltem gotowym do akcji.
Powietrzem wstrząsnął huk wystrzałów. Kilka kobiet
zaczęło wrzeszczeć, Francis też. Posypały się odłamki
szkła, migocząc w słońcu jak kryształowa fontanna.
Przyczajony bandyta zgiął się wpół; jego drugi pocisk
trafił w metalowy łańcuch nad głową Haywarda.
Wolf nie zdążył nawet odetchnąć z ulgą ani przeko­
nać się, czy Francisowi nic się nie stało: spadająca wy­
wieszka sklepowa walnęła go w czoło.
W chwili gdy potężnie zbudowany strażnik osunął
się na kolana, trzasnął także drugi łańcuch podtrzymu­
jący wywieszkę. Szyld spadł na chodnik zaledwie o se­
kundę wcześniej, nim zwalił się tam kapitan.
Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał Wolf Hayward, nim
ogarnął go mrok, było nazwisko na aptecznej wywiesz­
ce: „Molly Donivan". A pod spodem: „doktor farmacji".
Molly Donivan... Nazwisko, które przez całą wojnę
i wszystkie dalsze lata (dłużyło się toto jak pół życia!)
nadaremnie usiłował zapomnieć.
Cienie wspomnień roztańczyły się na czarnym tle
jego zamierającej świadomości. Nawet nie usłyszał tę­
pego uderzenia własnej głowy o chodnik.
Najpierw były to tylko cienie, potem coraz wyraź­
niejsza wizja z przeszłości.
- Proszę wybaczyć, łaskawa pani... - szepnął do anio­
ła odzianego w błękitne barwy Unii. Ze wszystkich stron
8
Zgłoś jeśli naruszono regulamin