Jonathan Wylie - Słudzy Arki 01 - Pierwszy Nazwany.rtf

(788 KB) Pobierz

Jonathan Wylie

 

 

 

Słudzy Arki - tom pierwszy

 

 

Pierwszy Nienazwany

 

 

 

 

Przełożył JACEK KOZERSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo: Amber 1992

 

GTW

 

 

 

 

 

 

 

             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Julii, Markowi

Kociej tkaczce opowieści — za natchnienie

Patrykowi — za wiarę

i Vince'owi — nawet, jeśli już nie jest w mojej drużynie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z morza niebezpieczeństwo.

Z morza bezpieczeństwo.

Z części całość.

Z całości moc.

Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni,

Musi zawładnąć swym czasem, inaczej czas zaśnie.

Ostrze Arkona zgromadzi moc zewsząd,

Aby być gotowe u końca wędrówki.

Kiedy zemsta krzyczy nieludzkim głosem,

Żelazny ogień rozsiewa światło na berle Arkona.

Dwoje, którzy są jednym, osądzą.

Jeden, który będzie panował, walczyć musi sam.

Kiedy piękność przekwita, a czas budzi się,

Wówczas los rozstrzyga, a bitwa zamiera.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

Ciemność nadciągnęła jeszcze przed sztormową nocą. Na długo, zanim miało pogrążyć się w zachodnim oceanie, słońce zniknęło za wypiętrzającą się ścianą purpurowych chmur.

„Niebo czarodziejów” — mruczeli wyspiarze ryglując okiennice, chociaż nikt z wówczas żyjących nie był tak stary, żeby pamiętać wojny czarodziejów, które rozdarły niebiosa i zmieniły oblicze lądów. Z pewnością teraz, po tylu latach pokoju, moce magii zwrócone były ku bardziej wdzięcznym celom lub być może, jak niektórzy powiadali, nie było już prawdziwej magii, siły czarodziejów uległy zanikowi w wygodzie i dostatku, zredukowane teraz do zwykłych jarmarcznych sztuczek.

A jednak wiele dziwnych historii opowiedziano tej nocy: o delfinie, który wskoczył do małej łodzi i nie dał się z niej zepchnąć, dopóki nie znalazła się na względnie bezpiecznych wodach Zatoki Szarej Skały; o stadzie wielorybów, które same wpłynęły na plażę niedaleko Morskiego Uskoku, zaopatrując tamtejszych mieszkańców w taką ilość mięsa i tranu, że tamci nie wiedzieli, co z tym zrobić; o świetlistym wężu morskim widzianym w cieśninie Tirek; o orle gnieżdżącym się w wieżach Zamku Gwiaździstego Wzgórza, który niósł w dziobie dwa nietknięte wróble; o żabach spadających z nieba na Healdzie; i wiele innych. Być może historie te zrodziły się po prostu, przy niezliczonych kominkach tawern, lecz nawet najbardziej stateczni mieszczanie Przyznawali, że ta noc b y ł a szalona.

Sztorm zamarł sam z siebie o świcie. Słońce wstało lśniące i pogodne i ośmieliło ludzi, by opuścili swe schronienia.

W osamotnionej chacie rybak Avram i jego żona Kara leżeli z maleńkim synkiem i nie mogli zmrużyć oka z niepokoju, gdy deszcz dudnił o dach. Wiatr tłukł gałęziami o ściany chaty i niemal wyrywał z korzeniami rośliny w ogródku, a grzmot przetaczał się wkoło, jak gdyby to sama ziemia była rozrywana na kawałki. Zadziwiające, lecz chata opierała się wściekłym atakom żywiołów, wychodząc z tego niemal bez szkody. Avram obawiał się, że wiatr może zerwać całą strzechę, ale jak dotąd nie zauważył nawet najmniejszego przecieku.

Na zewnątrz jednak sprawy miały się zupełnie inaczej. Drzewa zostały wyrwane z korzeniami; zwały ziemi osuwającej się ze wzgórz zmieniły kształt brzegu i dopełniły obrazu zniszczenia ogrodu.

Przepełniony strachem Avram zszedł ku morzu. Łódź stanowiła jego jedyne bogactwo i środek utrzymania i chociaż wciągnął ją daleko poza linię przypływu, to przecież sztorm nie uznawał takich granic. Kiedy znalazł się na plaży, nie posiadał się z radości, ujrzawszy „Sknę” spoczywającą na piasku i najwyraźniej nie uszkodzoną. Czując ogromną ulgę pobiegł po wygładzonych falami kamieniach i wstrzymując oddech obejrzał łódź. Ciśnięte falą kamyki porysowały farbę pokrywającą kadłub, lecz poza tym nic się nie stało. Wodę wraz z wodorostami można było łatwo wyczerpać i Avram roześmiał się nawet głośno, kiedy zauważył, że łódź stała się pułapką dla ogromnego kraba, z którego można będzie przyrządzić smakowity posiłek i zupę na nadchodzące dni.

Złapał i zabił kraba, a potem włożył go do wiadra i zajął się przywracaniem „Skny” do zwykłego stanu.             

Trzy godziny później żołądek zwrócił jego myśli ku jedzeniu i Avram, podniósłszy wiadro, ruszył w stronę domu, podążając głębokimi śladami, które pozostawił biegnąc do łodzi. Jego oczy uchwyciły jakiś błysk światła i w tym momencie poczuł, że dobry nastrój gdzieś się ulatnia. Kiedy szedł dalej, zauważył pomiędzy dwoma śladami swoich własnych stóp, tak blisko jednego z nich, że z pewnością musiał się o nią przedtem potknąć, biegnąc w pośpiechu do łodzi, dziwną i pięknie zdobioną szkatułkę. Natychmiast wizje bogactwa wypełniły umysł Avrama. Złoto piratów? Szlacheckie klejnoty? Taka bogata skrzynka z lakierowanego drewna, wykładanego i okutego mosiądzem, musi z pewnością zawierać nieprzebrane skarby — a co przepadło w morzu, staje się własnością tego, kto to znajdzie. Na klęczkach spróbował otworzyć zamek, ale oczywiście był zamknięty na klucz.

Zapomniawszy o łodzi, sztormie i krabie, podniósł skrzynkę, która była uspokajająco ciężka, i pospieszył do chaty, gdzie obserwowany szeroko otwartymi oczami Kary, złożył swoje brzemię na stole i za pomocą młotka i dłuta wyrwał zamek. Wewnątrz znajdowało się kilka warstw bogato zdobionego materiału, które Avram skwapliwie ściągnął.

Pod nimi leżało nagie niemowlę — dziewczynka.

Kara wstrzymała oddech, a Avram poczuł nagłe przenikające go zimno.

Więc jednak nie będzie bogaty i będzie musiał pogrzebać dziecko, tym razem na lądzie.

— Porusza się — wyszeptała Kara.

„Nie wierzę w to — pomyślał Avram. — Ale to prawda.” — Maleńka pierś unosiła się i opadała, palce zginały się i prostowały. — „Żyje?”

Instynkt macierzyński Kary wziął górę.

— Biedactwo — szepnęła, dotykając czółka niemowlęcia. Było ciepłe. Wyjęła małą ze skrzynki i zakołysała w ramionach. — Mam nadzieję, że wystarczy mi mleka dla obojga.

Avram przetrząsnął skrzynkę poszukując czegoś, co mogłoby wyjaśnić tak niezwykły sposób podróżowania dziecka — albo pieniędzy, które zapewniłyby przyszłość sierocie, lecz prócz becika nie było tam nic. Zbyt oszołomiony, by się odezwać czy nawet myśleć, wpatrywał się w żonę, która pochylona przyglądała się maleństwu.

Nagle jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, a potem strachu, aby zaraz spochmurnieć przybierając wyraz jakiegoś nienaturalnego spokoju.

— Co za piękne fiołkowe oczy — stwierdziła. — Patrz, Avram.

Avram nie chciał patrzeć. Bał się. Znowu ogarnął go chłód, silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. „Odmieniec — pomyślał. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego”. I cichym głosem powiedział:

— Zabij to paskudztwo, zanim nie będzie za późno.

Wyrwawszy dziecko zaskoczonej Karze, która bezskutecznie zamachała rękoma, wyskoczył za próg z zamiarem zwrócenia swego brzemienia morzu. Lecz nim zrobił trzy kroki, zapomniał, po co wyszedł z chaty. Zakłopotany spojrzał na dziewczynkę w ramionach. „Jakie urocze oczy” — pomyślał i zawrócił do chaty, gdzie Kara ze spokojem zajęła się powiększoną rodziną.

Avram wrócił na plażę, żeby przynieść kraba, ale łup zniknął, porwany przez mewy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

— Ather był słabeuszem — odezwała się pogardliwie Amarina — a jego synowie nie są lepsi: głupawi, rozpustni, słabi chłopcy. Czy mogą stanowić dla nas jakąś realną groźbę?

Parokkan spojrzał na żonę i znowu poczuł się z lekka zakłopotany. Ostatnio okazywała więcej energii niż zwykle. Nie był pewien, czy ma się niepokoić, czy też cieszyć tym jej ożywieniem. Z pewnością była czarującą istotą i jedynie jej wiotkie piękno mogłoby oderwać jego uwagę od tego, co zamierzył. Po raz pierwszy od chwili, kiedy opanowała go żądza, która kazała mu zawładnąć tronem Arki, zabić jej króla i wypędzić młodych księciów, poczuł, że jego wewnętrzne napięcie zmniejsza się. Czasami myślał, że wolałby raczej spędzić swoje dni wpatrując się w urocze fiołkowe oczy Amariny, niż zadręczać racjami stanu. Błogosławił dzień, kiedy przezwyciężył opory rodziców sprzeciwiających się temu małżeństwu. Amarina była sierotą, toteż nie wiedząc nic o jej przodkach ani o tym, co działo się z dziewczyną, zanim pojawiła się na dworze, niechętni byli powitać ją w swej szlacheckiej rodzinie. Zdobyła ich sobie nadzwyczaj szybko — wdziękiem, a jednocześnie wrodzoną pewnością siebie i zachowaniem, które jednoznacznie dawało do zrozumienia, że równa jest najwyższym rodom w kraju.

Teraz Parokkan pomyślał, że jeśli jego dotychczas tak pogodna pani ma dostateczną siłę i wiedzę, aby dopomóc mu w rządach, będzie mogła w znacznym stopniu uwolnić go od ciężaru panowania.

— Więc, kochanie — przerwała jego zamyślenie Amarina, — jakie masz plany wobec prawowitych spadkobierców? — Ostatnie słowa wypowiedziała tonem ledwo uchwytnego szyderstwa, ujmując jednocześnie rękę swego męża w pełnym miłości uścisku. — Czy wystarczy pozostawić ich na wygnaniu, czy też wolałbyś ich ściąć?

              — Wygnanie wystarczy! Tak jak powiedziałaś, nie stanowią dla nas wielkiego zagrożenia i prawdopodobnie opuścili już wyspę. Jest z nimi tylko niewielki oddział, a mieszkańcy Arki nas popierają. Nic nie zyskaliby pozostając na wyspie. Zostawimy ich w spokoju, przynajmniej na razie.

Amarina była zadowolona. Ci trzej chłopcy rzeczywiście jej nie zagrażali, wiedziała też, że jeśli nic się nie zmieni, jest w stanie przeciwstawić się wszelkim mogącym się wyłonić przeciwnościom. Mimo to była rada, że potrafiła doprowadzić Parokkana do przekonania, iż decyzja o pozostawieniu ich na wygnaniu jest jego własna.

 

 

 

* * *

 

W maleńkiej wiosce rybackiej o nazwie Dom, na południowym wybrzeżu Arki, wiele mil od Gwiaździstego Wzgórza i jego nowych władców, trzej „chłopcy” i towarzyszący im ludzie siedzieli pogrążeni w ponurym nastroju.

— Musimy spojrzeć na nasze położenie z właściwej perspektywy, widzieć to od jaśniejszej strony. Żyjemy, czyż nie? Wciąż mamy ręce i nogi, prawda? Mózgi... cóż, przede wszystkim — powiedział czarodziej Ferragamo spoglądając na Eryka i usiłując utrzymać poważny wyraz twarzy. — Ale najistotniejsze z tego jest to, że nadzieja i zdrowie są przy nas.

Ferragamo był najstarszy w grupie — daleko starszy od wszystkich pozostałych. Jak na człowieka, który przekroczył swoje dwusetne i trzydzieste urodziny, wyglądał nadzwyczaj dobrze. Ze swymi krótko obciętymi brązowymi włosami w ogóle nie przystawał do tradycyjnych wyobrażeń o czarodziejach. Surowy wyraz twarzy nie pasował do migotliwego błysku jego przenikliwych zielonych oczu, a każde ostre słowo, jeśli już uznał je za konieczne, zazwyczaj łagodził następujący zaraz po nim żart.

Jego dobra — a niekiedy bardzo zła — pani, Koria, nie przejmowała się różnicą wieku sięgającą dwóch stuleci. Przypuszczała, że ostatecznie ją przeżyje, ale oboje byli zbyt szczęśliwi, aby martwić się tą ukrytą we mgłach przyszłości perspektywą. Koria miała wszystko, czego Ferragamo pragnął u kobiety. Chociaż wcale niepiękna, była niezwykle pociągająca. Czarne włosy i brązowe oczy ozdabiały twarz, która mogła przybierać wyraz złośliwy jak u nieposłusznego dziecka albo kusząco uroczy jak u kosztownej nierządnicy.

Umiała wyczarować wyśmienite potrawy z najbardziej nieprawdopodobnych składników, emanowała serdecznością i jeśli niekiedy okazywała rozdrażnienie z powodu magicznych „głupstw” Ferragama, cóż, nie skarżył się na to. Ich wzajemny związek opierał się na trwałej przyjaźni, obustronnym szacunku, zaufaniu — i nieustającej namiętności. To właśnie Koria była osobą, która w tych rzadko, bo rzadko, ale jednak zdarzających się chwilach, kiedy brakowało mu trzeźwego spojrzenia, sprowadzała czarodzieja na ziemię. Potrafiła go również rozśmieszyć. Jednym słowem, stanowili idealną parę.

Zwracając się znowu do Eryka, najstarszego syna nieżyjącego króla Athera, Ferragamo powiedział:

— Może powinieneś rozważyć możliwość udania się na Heald. Rodzice lady Fontainy muszą się o nią niepokoić i jestem pewien, że zostalibyśmy tam życzliwie przyjęci.

— Nie — odparł Eryk. — Chcę zostać tu i walczyć. Ci parweniusze nie mogą po prostu przyjść i przejąć królestwa nie pytając nawet o pozwolenie. — Niebieskie oczy błyszczały gniewnie, widać było, że z trudem opanowuje swe wielkie, muskularne ciało.

— Widocznie mogą, i tak też zr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin