Roberts Nora - Rodzina O'Hurleyów 4 - Zagubieni.rtf

(490 KB) Pobierz
ZAGUBIENI

ZAGUBIENI

PROLOG

– Podkręć trochę tempo na początku. Trace. Niepotrzebnie to przeciągasz.

Frank O’Hurley wyprostował się, gotowy do rozpoczęcia dobrze znanego numeru. Wieczorne występy w „Terre Haute” nie były z pewnością szczytem jego marzeń, szanował jednak publiczność i chciał, aby z klubu wychodziła zadowolona. Wsłuchał się w rytm, po czym ruszył do tańca niczym człowiek o połowę młodszy. Może i miał te swoje czterdzieści lat, ale jego nogi nadal były sprawne niczym u szesnastolatka.

Ten utwór napisał sam, w nadziei, że stanie się on znakiem rozpoznawczym O’Hurleyów. Jego najstarszy potomek i zarazem jedyny syn usiłował teraz tchnąć nieco życia w tak dobrze znany im obu kawałek. Próbował, lecz nie bardzo mu szło. Marzył o innych sprawach, o innych miejscach – co wyraźnie było słychać i czuć.

Ojciec trafnie odczytywał odczucia syna. Trace rzeczywiście miał fatalne samopoczucie, jak zawsze, gdy na scenie pojawiali się jego rodzice. Na widok ich pląsów ogarniały go mdłości, frustracja i poczucie beznadziei. Czy zawsze będzie musiał wygrywać te liche melodyjki na tym lichym pianinie, próbując pomóc ojcu, by spełniło się marzenie jego życia, marzenie, które przecież nie miało szans się spełnić?

Matka zdawała sobie sprawę z nastrojów syna. W tańcu starała się myśleć tylko o tym, by dotrzymać kroku mężowi i tak jak przez całe życie podążać za nim, wykonując kolejne obroty i figury. Nie mogła jednak nic myśleć o rozterkach Trace'a. Chłopak nie był już dzieckiem. Powoli stawał się mężczyzną i dorastał do tego, by pójść w swoją stronę. Ten fakt przerażał jego ojca i powodował coraz częstsze różnice zdań między nimi. Sprzeczki stawały się coraz gwałtowniejsze, coraz gorętsze i wkrótce mogło dojść do wybuchu – ostatecznej rodzinnej katastrofy, z której nic nie da się uratować.

Obrót, wyskok, ukłon. Teraz kolej na ich córki. Po krótkiej przygrywce wybiegły na scenę wszystkie trzy, a wówczas Molly poczuła, jak pierś jej męża unosi się dumnie na ten widok. Przytuliła się do niego mocniej. Wiedziała, że przestałaby go kochać, gdyby utracił tę dumę, nadzieję i młodzieńczą radość – dzięki nim wciąż był tym młodym marzycielem, który podbił jej serce przed laty.

Po chwili zeszli za kulisy i teraz już tylko słyszeli kolejne piosenki w wykonaniu tria wokalnego ,,O’Hurleys”. Słuchali córek z przyjemnością, niemal z zachwytem. Chantel, Abby i Maddy śpiewały tak naturalnie, jak gdyby urodziły się ze śpiewem na ustach.

Jednak i one, podobnie jak Trace, powoli przestawały być dziećmi. Chantel już od dawna wykorzystywała swój spryt i urodę, by owijać sobie wokół palca mężczyzn na widowni. Abby, spokojna i cicha, była coraz poważniejsza i coraz częściej prezentowała własne zdanie. Niedługo utracą pewnie i Maddy – najmłodsza z trojaczek miała zbyt wielki talent, by można było trwonić go na występy w składzie wędrownej trupy.

Najbardziej jednak oddalił się od nich Trace. Wieczory spędzał wraz z nimi – przy zniszczonym pianinie w obskurnych małych klubach – lecz jego myśli cackały gdzie indziej, daleka tysiące kilometrów stąd. Zanzibar, Nowa Gwinea, Mazatlan – te i inne egzotyczne nazwy przewijały się w jego opowieściach, które snuł podczas długich podróży z miasta do miasta. Opowiadał o meczetach, jaskiniach, zamkach i górach, które chciałby zobaczyć, lecz jego ojciec lekceważył te marzenia, sam trzymając się desperacko tylko jednego – swojego własnego.

– Nieźle, dziewczynki. – Frank uścisnął każdą z córek, które właśnie zeszły ze sceny, żegnane burzliwymi oklaskami.

– A ty, Trace, nie myślisz o muzyce. Musisz się bardziej postarać, tchnąć w nią trochę życia

– Od dawna nie ma w niej życia, tato.

Jeszcze kilka miesięcy wcześniej Frank zachichotałby tylko i zmierzwił włosy syna. Teraz jednak krytyka ukłuła go boleśnie.

– Piosenka jest w porządku – powiedział twardym głosem.

– To twoja gra jest kiepska. Dwa razy zgubiłeś rytm. Przestań wreszcie smęcić nad tym pianinem, a zacznij grać.

Abby, jak zwykle w takich sytuacjach, stanęła między bratem a ojcem,

– Dajcie spokój. Chyba wszyscy jesteśmy trochę zmęczeni.

– To ty daj spokój. Potrafię mówić za siebie, Abbył – Trace odepchnął siostrę na bok. – Nikt mi nie będzie mówił, że smęcę nad pianinem!

Teraz między zwaśnionych mężczyzn wkroczyła Molly – i tym razem to Frank odepchnął kobiecą rękę. Myślał o tym, że jego syn jest wysoki, silny, pewny siebie i tak bardzo w tej chwili mu obcy. Wiedział, że Trace nie będzie chciał słuchać jego argumentów, i że on, Frank, musi powiedzieć mu wyraźnie, gdzie jest jego miejsce.

– Jesteś w złym humorze, Trace? Wiem dlaczego. Powiedziałem, że mój syn nie będzie się włóczył do Hongkongu czy Bóg wie gdzie, niczym jakiś Cygan, i zdania nie zmieniam. Twojc miejsce jest tutaj, przy rodzinie. Jesteś współodpowiedzialny za nas wszystkich, czy ci się to podoba, czy nic.

– Nie jestem za nic odpowiedzialny! – żachnął się chłopak.

– Nie tym tonem, synu, nic jesteś aż laki duży, żebym nie mógł cię uspokoić.

– Chyba nadszedł czas, żeby ktoś przemówił do ciebie takim właśnie tonem. Rok po roku grywamy drugorzędne piosenki w drugorzędnych klubach. Co to za życie?

– Trace... – Maddy popatrzyła błagalnie na brata. –Przestań.

– Co mam przestać? – zapytał. – Mam nie mówić mu prawdy? Przecież i tak jej nic usłyszy. Ale powiem. Powiem, co mam do powiedzenia. Wy trzy i mama milczałyście wystarczająco długo. Wszyscyśmy milczeli...

– Boże, Trace, te pyskówki stają są nudne – odezwała się leniwe Chantel, choć jej nerwy były napicie do ostateczności. – Nie moglibyśmy wycofać się na neutralne pozycje i porozmawiać o wszystkim spokojnie?

– Nie. – Frank zrobił krok do tyłu. – Już za późno, Chantel. Proszę, Trace, powiedz, co masz mi do powiedzenia.

– To... – chłopak zawahał się, jakby nagle zabrakło mu odwagi – to, że jestem zmęczony tym ciągłym jeżdżeniem donikąd, tym udawaniem, że za następnym rogiem czeka nas wielki sukces. Rok po roku ciągasz nas od miasta do miasta i wciąż jest tak samo. Tak samo źle, tato.

– Ciągam was? – Frank zaczerwienił się z wściekłości. – Czy to właśnie robię?

– Nie. – Molly postąpiła do przodu z karcącym spojrzeniem utkwionym w synu. – Wszyscy chętnie z tobą jeździmy, ponieważ tego właśnie pragnęliśmy. Jeśli któreś z nas nic chce jeździć, ma prawo to powiedzieć, ale nie musi być okrutne.

– Mamo! Ale on nie słuchał – wrzasnął Trace. – Nic obchodzi go, czego pragnę ani czy chcę z wami jeździć! Mówiłem ci przecież, mówiłem... – Odwrócił się do ojca. – Za każdym razem, kiedy próbuję z tobą porozmawiać, słyszę, że musimy trzymać się razem, że lada chwila nastąpi jakiś przełom... Ale nic następuje. Znowu lądujemy w jakiejś marnej budzie i znowu się łudzimy, że następna będzie lepsza.

Te słowa były bliskie prawdy. Zbyt bliskie, by Frank nie poczuł się nagle jak nieudacznik. A przecież jedyne czego pragnął, to dać rodzinie wszystko, co najlepsze. Ogarnęła go bezradność. Wściekłość była jedyną bronią, jakiej mógł użyć w stosunku do syna.

– Jesteś niewdzięczny, samolubny i głupi – przemówił ostrym tonem. – Całe życie ciężko pracowałem, aby przetrzeć wam szlak, otworzyć drzwi do sławy... Ale tobie to nie wystarczał

Trace czuł cisnące się do oczu łzy. Zrobiło mu się nagle żal ojca, lecz teraz nie mógł się już wycofać.

– Nie, nie wystarcza. Nie chcę przejść przez te drzwi. Chcę czegoś innego, czegoś więcej, ale ty jesteś tak zapatrzony w to swoje beznadziejne marzenie, że nic potrafisz zrozumieć, że ktoś może myśleć inaczej i mieć inne pomysły na życie. To co dla ciebie jest pięknym snem, dla mnie jest koszmarem. A im bardziej zmuszasz mnie, żebym spełnił twoje marzenie, a nie swoje własne, tym bardziej zaczynam ciebie nienawidzić!

Nie chciał tego powiedzieć. Sam poczuł się zaszokowany swoimi gorzkimi słowami. Na jego oczach ojciec zbladł, postarzał się i skurczył. Gdyby mógł cofnąć te dyktowane rozczarowaniem i goryczą zdania, z pewnością by spróbował.

– Dobrze, Trace – usłyszał napięty głos ojca – idź za swoim marzeniem. Idź tam, dokąd cię poprowadzi. Ale nie wracaj. Nie wracaj do mnie, gdy prysną twe złudzenia. Nie ubijemy dla ciebie cielęcia i nie wyprawimy uczty. Nie każdy jest miłosierny jak Bóg–Ojciec. – Pokiwał jeszcze głową, po czym odwrócił się i odszedł.

– Trace? – Abby ujęła brata za ramię. – Tata nie chciał tego powiedzieć. Wiesz, że nie chciał...

– Obaj nie chcieli, – Maddy popatrzyła bezradnie na matkę.

– Tak, wszyscy musimy teraz trochę odsapnąć. – Mimo swojego zamiłowania do dramatycznych scen, Chantel była wstrząśnięta. – Chodź, Trace, przejdziemy się trochę.

– Nie. – Molly potrząsnęła głową. – Idźcie, dziewczynki, chcę porozmawiać z Tracem sama. – Poczekała, aż odejdą, a potem usiadła obok syna na krześle. – Wiem, że jesteś nieszczęśliwy – powiedziała. – I że tłamsisz to w sobie. Powinnam była wcześniej coś z tym zrobić.

– To nie twoja wina.

– Tak samo moja, jak jego, Trace. To, co powiedziałeś, głęboko zapadło mu w serce. Nieprędko dojdzie do siebie, a może w ogóle. Wiem, że niektóre słowa podpowiedział ci gniew, lecz pozostałe... były prawdą. – Popatrzyła uważnie w jego twarz. – Znienawidzisz go, jeśli nie pozwoli ci odejść...

– Mamo...

– To prawda. Ciężko ci było to powiedzieć, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby rzeczywiście do tego doszło. Chcesz odejść.

– Muszę.

– Więc odejdź. – Wstała i położyła ręce na jego ramionach. – Zrób to szybko, zanim tata znowu cię przekona, abyś został. Tego nigdy mu nie wybaczysz. Idź więc własną drogą. Będziemy czekać, kiedy wrócisz,

– Mamo... Ja was kocham.

– Wiem. I chcę, żeby tak zostało. – Pocałowała go, po czym oddaliła się pośpiesznie, wiedząc, że będzie musiała powstrzymać łzy, dopóki nie pocieszy męża.

Jeszcze tej samej nocy Trace spakował swoje rzeczy – ubrania, harmonijkę i turystyczne przewodniki – zostawił na stole kartkę ze słowami: „Napiszę do was” i wyruszył w stronę głównej drogi, żeby złapać jakąś okazję. Miał przy sobie trzysta dwadzieścia siedem dolarów.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Whisky była tania i gryzła w język jak wściekła kobieta. Trace wciągnął powietrze przez zęby i oczekiwał na śmierć. Kiedy nie nadeszła, nalał sobie kolejną szklaneczkę, poprawił się na krześle i wbił spojrzenie w Zatokę Meksykańską. Mała knajpa przygotowywała się na najście wieczornych gości. W kuchni smażyły się frijole i enchilady, więc w powietrzu czuć było odór cebuli zmieszany ze smrodem alkoholu i tytoniu. Rozmowy prowadzono po hiszpańsku, który Trace rozumiał, lecz ignorował.

Nie potrzebował towarzystwa. Potrzebował whisky i wody. Słońce tkwiło nad zatoką niby wielka czerwona piłka, a nisko zawieszone chmury lśniły się różem i złotem. Trace O’Hurley był na wakacjach i naprawdę zamierzał wypocząć.

Boże, jak blisko stąd było do Stanów, do domu. Od dawna nie myślał o nich w ten sposób – a przynajmniej zdołał przekonać samego siebie, że tak nie myśli. Minęło dwanaście lat od chwili, gdy jako młody idealista, pchany przez marzenia i poczucie niespełnienia, wyruszył w świat. Zobaczył Hongkong, Singapur, Tokio, właściwie cały Daleki Wschód. Radził sobie dzięki inteligencji i talentom odziedziczonym po rodzicach – po nocach grywał amerykańskie przeboje w hotelowych klubach i rozmaitych spelunkach, zaś w dzień chłonął egzotyczne widoki i zapachy. Żył z dnia na dzień, a z rozmaitych kłopotów zawsze wychodził obronną ręką. Do czasu.

To była kwestia znalezienia się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Albo, jak mawiał Trace, kiedy ogarniał go gorszy nastrój, w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu. Wszystko zaczęło się od burdy w barze, w którą wdał się Trace i w której sprawnie zneutralizował jakiegoś typa, ratując przy tym życie Charliemu Forresterowi. Oczywiście nie miał wówczas pojęcia, że Forrester to amerykański agent i że ta przypadkowa bójka całkowicie odmieni jego los.

Przeznaczenie, pomyślał teraz, obserwując chylące się ku horyzontowi słońce. To przeznaczenie sprawiło, że wytrącił nóż zmierzający wprost w serce Forrestera. Podobnie przeznaczenie doprowadziło do tego, że został szpiegiem. W końcu rzeczywiście przemierzył Azję i nie tylko, tyle że nie na swój koszt, lecz jako płatny współpracownik amerykańskiego wywiadu.

A teraz Charlie nie żył, on zaś, Trace, siedział w jakiejś podłej knajpie na meksykańskim wybrzeżu i zdany był tylko na siebie. Nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę i wychylił ją za swojego przyjaciela i nauczyciela. Cholerne szczęście, Charliego nie dopadła ani kula mordercy, ani cios nożem w ciemnej alei, lecz atak serca. Zwykły atak serca, które nagle postanowiło, że nie ma ochoty pracować dłużej.

Za czternaście godzin, w Chicago, miał się odbyć pogrzeb. Trace nic był jeszcze gotowy na przekroczenie granicy w Rio Grandę, wolał więc na razie zostać w Meksyku, pić za starego przyjaciela i rozmyślać nad życiem. Charlie by to zrozumiał, pomyślał i wyciągnął przed siebie długie nogi. Charlie nigdy nie przepadał za tego rodzaju uroczystościami. Wolał robić, co do niego należało, wypić za to i zabrać się do następnej roboty.

Wyciągnął zmiętą paczkę papierosów i zaczął szukać zapałek w kieszeni brudnej koszuli. Znalazł, zapalił i przytknął papierosa do nikłego płomyka. Zniszczony kapelusz skrył w cieniu jego twarz. Rzucił zapałkę na podłogę, po czym popatrzył z bladym uśmiechem na swoje dłonie o szeroko rozstawionych, długich palcach.

Uśmiechnął się do siebie. W wieku lat dziesięciu marzył o karierze pianisty. Ech, marzył o tylu różnych rzeczach...

Nie odstawał za bardzo wyglądem od niezbyt eleganckiego towarzystwa, które zgromadziło się tu na picie, kłótnie i hazard. Jak oni, był bardzo opalony, gdyż ostatnie zlecenie wymagało od niego nieustannego przebywania na słońcu. Gęste, długie włosy wymykały się spod kapelusza, twarz świeciła się od potu, po lewej stronie szczęki biegła niewielka, biała blizna – pamiątka po ciosie butelką – zaś jego nos nie był idealnie prosty od czasów, kiedy to jako głupi i naiwny szczeniak bił się kiedyś zaciekle w obronie czci jakiegoś niekoniecznie bardzo cnotliwego dziewczęcia.

Jedynie tusza odróżniała go od gadających nieustannie Meksykanów. Oni byli, jak to się mówi, „postawni”, on zaś wychudzony z powodu przedłużającego się pobytu w szpitalu, do którego trafił po tym, jak pewna wystrzelona przez nieprzyjaciela kula omal go nie zabiła.

Gdy zapadł zmrok, niebo stało się spokojniejsze, zaś knajpa dużo bardziej hałaśliwa. W radiu leciała meksykańska muzyka, przerywana co jakiś czas najnowszymi wiadomościami. Ktoś stłukł szklankę, dwóch mężczyzn pokłóciło się o wędkowanie, politykę i kobiety. Trace dolał sobie whisky...

Dostrzegł ją w chwili, gdy wchodziła do knajpy. Z przyzwyczajenia co jakiś czas zerkał na główne wejście, by nic dać się zaskoczyć, gdyby ktoś zdołał go lu wytropić. Turystka, pomyślał od razu, widząc jej jasną, nieco piegowatą twarz pod burzą rudych włosów. Pewnie pomyliła drogę. Co ona tu robi? Spali się na popiół na tym cholernym słońcu Jukatanu. Szkoda by było...

Oczekiwał, że kobieta wyjdzie, gdy tylko zorientuje się, do jakiego miejsca trafiła. Jednakże ona podeszła do baru i zamówiła coś u tłustego barmana o tępym spojrzeniu.

Trace przyjrzał się jej uważniej. Białe spodnie, fioletowa koszula, przewiewna, luźna i obszerna. Nic na tyle jednak, by nie zauważyć, że nowo przybyła jest szczupła, acz nie pozbawiona krągłości. Włosy związane miała w warkocz, twarz odwróconą, tak że widział jej profil. Klasyczny, stwierdził bez większego zainteresowania. Typ luksusowy.

Wysączył kolejna porcję whisky i w tej samej chwili postanowił, że upije się do nieprzytomności – na cześć Charliego.

Podnosił właśnie butelkę, by na nowo napełnić szklankę, gdy kobieta odwróciła się i spojrzała wprost na niego. Trace odwzajemnił spojrzenie. Jest zdenerwowana, pomyślał, gdy ruszyła w jego kierunku.

– Pan O’Hurley? – zapytała, podchodząc do stolika. Uniósł lekko brwi, słysząc jej z lekka irlandzki akcent.

W chwilach gniewu czy radości jego ojciec mówił podobnie.

– Czy pan nazywa się Trace O’Hurley? – powtórzyła, gdy nie zareagował na pierwsze pytanie. Dojrzał teraz cienie pod jej intensywnie zielonymi, mocno przestraszonymi oczyma.

– Możliwe – odparł, świadom tego, że jest zbyt pijany, żeby się zdenerwować czy zaniepokoić. – A co?

– Mówiono mi, że znajdę pana w Menda. Szukam pana od dwóch dni. Mogę usiąść?

– Proszę bardzo – mruknął i popchnął stopą krzesło. Nic mu nie grozi. Agentka rozegrałaby to w inny sposób. Ma przed sobą jedynie wystraszoną kobietę, którą wyraźnie poruszył jego niechlujny wygląd.

– Muszę koniecznie z panem porozmawiać – powiedziała, siadając ostrożnie na brzegu krzesła. – Na osobności.

Trace rozejrzał się po knajpie. Zgromadziło się tu sporo ludzi, hałas stawał się nie do zniesienia i trudno było cokolwiek usłyszeć albo zrozumieć – idealne miejsce na powierzanie sobie tajemnic.

– Możemy rozmawiać tutaj – zaproponował. – Może na początek powiesz mi, dziecino, kim jesteś, skąd wiedziałaś, że mnie tu znajdziesz, i czego, u diabła, ode mnie chcesz?

Kobieta zacisnęła palce, by nie widział, jak drżą.

– Nazywam się Fitzpatrick. Doktor Gillian Fitzpatrick –odpowiedziała. – Charles Forrester powiedział mi, gdzie pana znajdę. Chcę... żeby ocalił pan mojego brata.

Trace podniósł butelkę i popatrzył czujnie na nieznajomą.

– Charlie nie żyje – odezwał się cichym głosem.

– Wiem. Przykro mi. Podobno byliście ze sobą blisko związani.

– Tak? Ciekawy jestem, skąd to wiesz. I dlaczego uważasz, że uwierzę, że to Charlie ci powiedział, gdzie można mnie znaleźć.

Gillian Fitzpatrick wytarła mokrą dłoń o spodnie, po czym sięgnęła do płóciennej torby, wyjęła z niej zalakowaną kopertę i podała mu ją w milczeniu. Bała się. Bardzo się bała i nie mogła zrozumieć, dlaczego jej ojciec uważał, iż jedynie ten brudny, nieogolony mężczyzna o wyglądzie terrorysty albo mordercy może im pomóc.

Trace również się zaniepokoił. Coś mu podpowiadało, żeby nic dotykać tajemniczej koperty. Powinien raczej wstać, wyjść z knajpy i zgubić się w mrokach meksykańskiej nocy. A jednak ją otworzył – tylko dlatego, że kobieta wspomniała o Charliem.

Charlie posłużył się kodem, którego używali przy ostatnim zleceniu. Jak zwykle był oszczędny w słowach.

Wysłuchaj jej. Tym razem nie ma to nic wspólnego z naszymi sprawami

Potem skontaktuj się ze mną.

Oczywiście, zaraz do ciebie zadzwonię, staruszku, pomyślał gorzko, składając list na pół.

– Proszę to wyjaśnić – zwrócił się do kobiety.

– Pan Forrester był przyjacielem mojego ojca. Nie znałam go zbyt dobrze. Często przebywałam poza domem. Jakieś piętnaście lat temu pracowali razem nad projektem znanym pod nazwą „Horyzont”...

– A jak się nazywa pani ojciec?

– Sean. Doktor Sean Brady Fitzpatrick.

Znał to nazwisko. Znał również projekt. Piętnaście lat temu czołowi naukowcy świata usiłowali stworzyć środek, który mógłby uodpornić człowieka na chorobę popromienną – jeden z gorszych skutków wojny nuklearnej. Jego firma czuwała nad ochroną naukowców. Projekt kosztował setki milionów dolarów i okazał się całkowitym niewypałem.

– Była pani wtedy dzieckiem – zauważył.

– Miałam dwanaście lat. Oczywiście nic nie wiedziałam o tym projekcie, dopiero później... – Gillian odetchnęła głęboko. Zapach cebuli, alkoholu i dymu sprawił, ze nagle zrobiło jej się słabo. Miała ochotę wsiać i wyjść na plażę, ale zmusiła się, by mówić dalej. – Później projekt zarzucono, ale ojciec nie przestał nad nim pracować. Miał inne obowiązki, lecz gdy tylko mógł, przeprowadzał kolejne badania.

– Po co? Przecież nikt mu za to nie płacił.

– Wierzył w „Horyzont”. Ten projekt go fascynował, widział w nim odpowiedź na szaleństwo, które ogarnęło świat i wciąż nam zagraża. A co do pieniędzy... Cóż, osiągnął taką pozycję, że mógł zajmować się swoimi pasjami.

No, no, nic tylko naukowiec, ale do tego nadziany naukowiec, pomyślał Trace. Jego córka wyglądała zaś tak, jak gdyby ukończyła pensję prowadzoną przez zakonnice, a nic modny college w bogatej dzielnicy. Zdradzał to jej sposób siedzenia. Nikt nie uczył tego lepiej niż zakonnice.

– Słucha mnie pan?

– Tak, tak – otrząsnął się z rozmyślań. – Proszę kontynuować.

– W każdym razie pięć lat temu, gdy ojciec miał pierwszy zawał, przekazał wszystkie notatki mojemu bratu. Przez kilka ostatnich lat był zbyt chory, aby zajmować się pracą w laboratorium, a teraz... – Gillian urwała i na moment zamknęła oczy, czując, że robi jej się słabo. Strach i zmęczenie podróżą dały znać o sobie. Była naukowcem, wiedziała, że potrzebuje pożywienia i wypoczynku. Jako córka i siostra czuła jednak, że najpierw musi wykonać swoje zadanie. – Przepraszam, panie O’Hurley, czy mogę się napić? – zapytała.

Trace popchnął w jej stronę butelkę i szklankę. Był nieco zniecierpliwiony, ale nie zdenerwowany. Zainteresowała go ta kobieta. Ta kobieta i ta sprawa.

Patrzył teraz, jak sięga niewprawną dłonią po whisky, i myślał, ze wolałaby pewnie kawę albo w ostateczności łyk dobrej brandy. Zawahała się, lecz spostrzegłszy jego ciekawe spojrzenie, nalała powoli podwójną porcję i wychyliła ją bez zmrużenia oka.

Zaraz potem spazmatycznie wciągnęła oddech, odetchnęła głęboko i zamrugała powiekami.

– Dziękuję – powiedziała z godnością.

– Nie ma za co. – W jego oczach po raz pierwszy pojawiła się iskierka humoru.

– Mój ojciec jest bardzo chory, panie O’Hurley – podjęła na nowo Gillian. – Zbyt chory, aby móc podróżować. Skontaktował się z panem Forresterem, ale sam nie mógł polecieć do Chicago, więc ja odwiedziłam pana Forrestera, a on polecił mi odnaleźć pana. Powiedział, że pan będzie najlepszy do tej sprawy.

Trace ponownie zapalił papierosa. Odkąd leżał z twarzą w ziemi i z kulą pięć centymetrów od serca, uznał, że do żadnej sprawy nie będzie już najlepszy.

– A o co chodzi? – zapytał cierpliwie.

– Tydzień temu mój brat został porwany przez organizację przestępczą znaną pod nazwą „Młot”. Słyszał pan o nich?

Tylko długotrwała praktyka sprawiła, że na twarzy Trace'a nic pojawił się żaden grymas. A przecież nagle poczuł strach, nienawiść i wściekłość. To właśnie związek z tą organizacją omal nic stał się przyczyną jego śmierci.

– Owszem, słyszałem – odparł krótko.

– No więc to oni. Wiemy tylko, że zabrali mojego brata z jego domu w Irlandii, gdzie prawie ukończył badania nad „Horyzontem”. Zamierzają go trzymać, aż ostatecznie je ukończy, a potem przejąć wynaleziony środek. Czy zdaje pan sobie sprawę, co może się wtedy siać?

Trace strzepnął popiół z papierosa na drewnianą podłogę.

– Podobno moja inteligencja mieści się w granicach normy – odparł.

– Panie O’Hurley – desperacko chwyciła go za przegub –z tego nie wolno żartować!

– Dobrze, niech pani puści moją rękę, doktor Fitzpatrick. Proszę powiedzieć: czy pani brat jest inteligentnym człowiekiem?

– To geniusz.

– Nie, nie, chodzi mi o to, czy jest obdarzony tak zwanym zdrowym rozsądkiem.

– To błyskotliwy naukowiec, ale też człowiek, który w odpowiednich warunkach potrafi o siebie zadbać.

– Świetnie, bo tylko głupiec uwierzyłby, że jeśli doprowadzi do końca te badania, to „Młot” pozwoli mu ujść z życiem. Widzi pani, ci ludzie nazywają siebie wyzwolicielami, buntownikami, rycerzami krucjaty sprawiedliwości. W rzeczywistości to banda fanatyków kierowana przez bogatego szaleńca. Niezorganizowana banda – dodał. – Zabili więcej ludzi przez pomyłkę niż celowo. Są w posiadaniu wielkich pieniędzy, ale to idioci. A nie istnieje nie groźniejszego niż gromada idiotów fanatyków. Poradziłbym pani bratu, żeby się na nich wypiął.

– Oni.–, mają jego dziecko. – Śmiertelnie blada Gillian przytrzymała się stołu. – Zabrali jego sześcioletnią córeczkę – dokończyła, po czym wstała i szybko wyszła z knajpy.

Trace nie ruszył się z miejsca. Nie moja sprawa, myślał.

Jest w końcu na wakacjach. Powrócił z martwych i zamierza cieszyć się życiem. Sam.

Siedział jeszcze chwilę, wreszcie zaklął pod nosem, odstawił butelkę i ruszył za kobietą.

Gillian słyszała, jak ją wołał, ale nic zatrzymała się. Była idiotką, spodziewając się, że ten facet jej pomoże. Powinna była raczej próbować negocjować z terrorystami. Od nich przynajmniej nie oczekiwałaby współczucia.

Kiedy złapał ją za ramię, odwróciła się gwałtownie w jego stronę. Gniew dał jej siły, które utraciła przez brak jedzenia i snu.

– Niech pan puści!

– Mówiłem, żeby pani poczekała!

– Wyraził już pan swoją opinię, panie O’Hurley. Nic widzę sensu dalszej dyskusji. Nie mam pojęcia, czemu pan Forrester wysłał mnie na poszukiwanie faceta, który woli siedzieć w jakiejś obskurnej norze i doić whisky niż uratować komuś życie. Myślałam, że poznam odważnego mężczyznę, a znalazłam zmęczonego, brudnego pijaka, którego nic nie obchodzi.

Zabolały go te słowa bardziej niż się spodziewał.

– Skończyła pani? – warknął. – Po co to widowisko?

– A co, wstyd panu? Mój brat i jego dziecko są przetrzymywani przez bandę terrorystów. Myśli pan, że obchodzi mnie, czy panu wstyd, czy nie?

– Trudno byłoby mnie zawstydzić, dziecino – odparł. – Ale nie lubię ściągać na siebie uwagi. Taki stary zwyczaj. Chodźmy na spacer.

Chciała wyrwać ramię z jego uścisku. Duma podszeptywała jej, aby zrobiła to jak najszybciej. Powstrzymywała ją jednak troska i miłość do bliskich. W milczeniu ruszyła obok Trace'a wzdłuż pomostu.

Na tle ciemnego morza i jeszcze ciemniejszego nieba piasek wydawał się niemal biały. Przy pomoście kołysało się kilka łodzi w oczekiwaniu na jutrzejszy połów lub jutrzejszych turystów. Wokół panowała tak głęboka cisza, że dobiegała do nich muzyka z odległej teraz knajpy. Jakiś głos śpiewał smętnie o miłości, niewierności i rozstaniu – stały temat wszystkich piosenek świata.

– Trafiła pani do mnie w nieodpowiednim czasie – odezwał się Trace. – Nic mam pojęcia, czemu Charlie panią przysłał.

– Ja również nie.

– Tą sprawą powinny się oficjalnie zająć odpowiednie służby. Trzeba powiadomić fachowców od bezpieczeństwa, może wywiad, może międzynarodowe organizacje...

– Te służby i organizacje chcą tego środka równie mocno, co „Młot”. Dlaczego właśnie im miałabym powierzyć życie brata i jego córki?

– Bo to dobrzy ludzie.

– Niektórzy dobrzy, inni nie, za to wszystkich rozsadza ambicja i wszyscy wiedzą najlepiej, co jest niezbędne dla utrzymania pokoju. A mnie w chwili obecnej nie obchodzi polityka, obchodzi mnie wyłącznie moja rodzina. Ma pan rodzinę, panie O’Hurley?

– Tak. – Trace mocno zaciągnął się papierosem. Rzeczywiście, ma rodzinę, której nie widział... No właśnie. Od ilu lat? Siedmiu, ośmiu? Wiedział, że Chantel jest w Los Angeles, gdzie kręci film, że Maddy gra w sztuce wystawianej w Nowym Jorku, a Abby hoduje konie i wychowuje dzieci w Wirginii. Rodzice występowali ostatnio w Buffalo. Choć minęło tyle czasu, nigdy nic stracił żadnego z nich z oczu.

– Czy więc powierzyłby pan życic członków swojej rodziny jakiejś organizacji? Nawet gdyby wiedział pan, że dla dobra ogółu pana krewni mogą stracić życic? Pan Forrester uznał, że mojego brata i siostrzenicę może ocalić jedynie człowiek, któremu będzie bardziej zależało na nich niż na tym wynalazku. I że to właśnie pan jest tym człowiekiem.

– Charlie wiedział, że chcę odejść z zawodu. – Trace odrzucił niedopałek. – Właśnie w ten sposób próbował mnie zatrzymać.

– Jest pan tak dobry, jak mówił?

– Jasne. Pewnie jeszcze lepszy. – Roześmiał się i potarł dłonią policzek. – Cholera, staremu Charliemu odbiło przed śmiercią. Nigdy nic wygłaszał pochwał ani komplementów.

Gillian odwróciła się i spojrzała wprost na niego. Nieogolony t w brudnym ubraniu, nie wyglądał na bohatera. Jednakże kiedy złapał ją za ramię, wyczuła w nim siłę i zdecydowanie. W normalnych okolicznościach wolałaby pewnie kogoś o chłodnym, analitycznym umyśle, kto ma cierpliwe i logiczne podejście do problemu. Tym razem jednak nie potrzebowała naukowca.

– Dobrze – odezwał się, wytrzymując jej spojrzenie – skontaktuję się z moimi szefami, pani Fitzpatrick. A pani niech przekaże im wszystkie posiadane informacje. Dam pani kontakt. Najbliższe biuro jest w San Diego. W ciągu dwudziestu czterech godzin najlepsi agenci na świecie zaczną szukać pani brata.

– A ja dam panu sto tysięcy dolarów, żeby znalazł pan i uratował mojego brata. Cena nie podlega negocjacjom, to wszystko, co mara. Proszę go znaleźć, a wtedy, ze stu tysiącami na koncie, będzie pan mógł z godnością zrezygnować ze swojej pracy.

Nie wiedziała, dlaczego prosi go wbrew sobie. Nic było ku temu żadnych racjonalnych powodów. Zawierzyła ojcu, Forresterowi – i własnej intuicji.

Trace przez chwilę wpatrywał się w nią w milczeniu, po czym stłumił przekleństwo i ruszył w stronę morza. Ta kobieta zwariowała. Proponował jej usługi najlepszej organizacji wywiadowczej na Świecie, a ona chciała mu dać pieniądze, by wykonał robotę sam. 1 to całkiem przyzwoitą sumę.

Stanął nad brzegiem i patrzył na przypływające i cofające się fale. Nigdy nic miał więcej niż kilka tysięcy dolarów. To nie było w jego stylu. Sto tysięcy czyniło pewną różnicę między faktycznym odejściem ze służby a mówieniem o odejściu. Powoli pokręcił głową. Nie, Nie powinien się w to mieszać, w żadne sprawy tej kobiety czy jej rodziny, w nic, co dotyczyło tajemniczego specyfiku, zdolnego rzekomo uchronić ludzkość od zagłady. Powinien wrócić do hotelu, zamówić doskonały posiłek i położyć się spać z pełnym żołądkiem. Rano zaś zastanowić się wreszcie nad tym, co zrobić ze swoim życiem.

– Jeśli pragnie mieć pani kogoś do wyłącznej dyspozycji, mogę zaproponować parę nazwisk...

– Nie chcę nazwisk. Chcę pana.

Powiedziała to w taki sposób, że natychmiast zareagował. Musiał zareagować, gdy kobieta mówiła mu „chcę pana”, niezależnie od tego, co miała na myśli. Ta gwałtowna reakcja sprawiła zaś, że jeszcze bardziej zapragnął się jej pozbyć.

– Przez ostatnie dziewięć miesięcy ukrywałem się – wyjaśnił. – Jestem zmęczony, pani doktor. Potrzebuje pani kogoś młodego i pełnego zapału. Ja już nie mam siły.

– Chrzani pan – stwierdziła, a siła w jej głosie sprawiła, że Trace spojrzał na nią z zaskoczeniem. Stała wyprostowana, a wiatr rozwiewał jej włosy wokół twarzy. Złość dodała jej atrakcyjności i powabu. – Nie chce się pan w to mieszać – mówiła – bo nie umie pan wziąć odpowiedzialności za życie niewinnego człowieka, za życie dziecka! Forrester widział w panu rycerza, człowieka zasad i honoru, ale się mylił. Nie zasługiwał pan na takiego przyjaciela. On współczuł, był gotó...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin