Kir Bułyczow
Dziewczynka z przyszłości
Diewoczka iz buduszczego
Przełożyła: Elżbieta Zychowicz
Wydanie oryginalne: 1984
Wydanie polskie: 1988
iMN
DZIEWCZYNKA, KTÓREJ NIC SIĘ NIE STANIE
Opowieści z życia małej dziewczynki w XXI wieku, zarejestrowane przez jej ojca
ZAMIAST PRZEDMOWY
Jutro Alicja idzie do szkoły. Zapowiada się bardzo ciekawy dzień. Dziś od samego rana dzwoni wideofon - to wszyscy znajomi i przyjaciele składają jej życzenia. Prawdę mówiąc, sama Alicja już od trzech miesięcy nie daje nikomu spokoju - opowiada o swojej przyszłej szkole.
Marsjanin Bus przysłał jej przedziwny piórnik, którego do tej pory nikt nie zdołał otworzyć - ani ja, ani moi współpracownicy, między innymi dwaj doktorzy nauk i główny mechanik ogrodu zoologicznego. Świszczak zapowiedział, że pójdzie do szkoły razem z Alicją, by sprawdzić, czy będzie miała dobrą, doświadczoną nauczycielkę.
Niesamowite zamieszanie. O ile pamiętam, kiedy ja szedłem po raz pierwszy do szkoły, nikt takiego szumu nie robił.
W tej chwili rwetes nieco się uciszył. Alicja poszła do ZOO pożegnać się z Brontim.
Póki w domu panuje cisza, postanowiłem nagrać kilka historyjek z życia Alicji i jej przyjaciół. Prześlę ten zapis nauczycielce mojej córki. Warto, by wiedziała, z jaką niepoważną osobą będzie miała do czynienia. Być może to ułatwi jej wychowanie Alicji.
Z początku Alicja była dzieckiem jak każde inne. Mniej więcej do trzeciego roku życia. Świadczy o tym pierwsza historia, którą chcę opowiedzieć. Ale już w rok później, gdy spotkała Brontiego, w jej charakterze ujawniła się umiejętność robienia wszystkiego, czego robić nie należy, znikania w najbardziej nieodpowiednim momencie i przypadkowego dokonywania odkryć, które przekraczały możliwości najwybitniejszych współczesnych uczonych. Alicja potrafi wykorzystywać ludzka życzliwość, ale mimo to ma mnóstwo niezawodnych przyjaciół. Niestety nam, jej rodzicom, jest czasem bardzo trudno. Nie możemy przecież siedzieć wiecznie w domu - ja pracuję w ogrodzie zoologicznym, a jej mama buduje domy, w dodatku często na innych planetach.
Chcę zawczasu uprzedzić nauczycielkę Alicji - z pewnością jej też będzie niełatwo. Niechże więc wysłucha uważnie autentycznych historii, które przydarzyły się dziewczynce imieniem Alicja w różnych punktach Ziemi i Kosmosu w ciągu ostatnich trzech lat.
WYBIERAM NUMER
Alicja nie śpi. Już dziesiąta, a ona wciąż jeszcze nie śpi.
- Alicjo, jeśli natychmiast nie zaśniesz... - odezwałem się.
- To co, tatusiu?
- Zadzwonię do Baby Jagi.
- A kto to taki Baba Jaga?
- No, o tym dzieci powinny wiedzieć. Baba Jaga - straszna, zła jędza, która pożera małe dzieci. Nieposłuszne.
- Dlaczego?
- Dlatego, że jest głodna i zła.
- A dlaczego głodna?
- Dlatego, że nie ma w chatce spożywczociągu.
- A dlaczego nie ma?
- Dlatego, że jej chatka jest stara, prastara i stoi w głębi lasu.
Alicja tak się zaciekawiła, że aż usiadła na łóżku.
- Pracuje w rezerwacie?
- Alicjo, proszę natychmiast spać!
- Przecież obiecałeś wezwać Babę Jagę. Proszę cię, tatulku kochany, wezwij Babę Jagę!
- Dobrze, wezwę. Ale sama tego pożałujesz.
Podszedłem do wideofonu i dotknąłem na chybił trafił kilku przycisków.
Byłem pewny, że nie uzyskam połączenia i Baby Jagi „nie będzie w domu”.
Przeliczyłem się jednak. Ekran wideofonu rozświetlił się, płonął coraz jaśniej, dało się słyszeć pstryknięcie - ktoś wcisnął odbiór na drugim końcu linii i zanim na ekranie pojawił się obraz, czyjś zaspany głos powiedział:
- Ambasada Marsjańska, słucham.
- I co, tatusiu, przyjdzie? - zawołała z sypialni Alicja.
- Ona już śpi - odparłem ze złością.
- Ambasada Marsjańska, słucham - powtórzył głos.
Odwróciłem się do wideofonu. Patrzył na mnie młody Marsjanin. Miał zielone oczy pozbawione rzęs.
- Przepraszam - powiedziałem. - Musiałem pomylić numer.
Marsjanin uśmiechnął się. Patrzył nie na mnie, lecz na coś za moimi plecami. No jasne, Alicja wygramoliła się z łóżka i stała boso na podłodze.
- Dobry wieczór - pozdrowiła Marsjanina.
- Dobry wieczór, dziewczynko.
- Czy to u was mieszka Baba Jaga?
Marsjanin spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Wie pan - wyjaśniłem - Alicja nie może zasnąć i chciałem zadzwonić do Baby Jagi, żeby ją ukarała. Pomyliłem jednak numer.
Marsjanin znów się uśmiechnął.
- Dobranoc, Alicjo - powiedział. - Musisz iść spać, bo inaczej tatuś wezwie Babę Jagę.
Pożegnał się ze mną i przerwał połączenie.
- No, pójdziesz wreszcie spać? - spytałem. - Słyszałaś, co ci powiedział wujek z Marsa?
- Pójdę, pójdę. A zabierzesz mnie na Marsa?
- Jeśli będziesz grzeczna, to wybierzemy się tam latem.
Alicja wreszcie usnęła, a ja ponownie wziąłem się do pracy. Zasiedziałem się aż do pierwszej w nocy. Właśnie o pierwszej rozległ się przytłumiony dzwonek wideofonu. Nacisnąłem guzik. Patrzył na mnie Marsjanin z ambasady.
- Przepraszam bardzo, że niepokoję pana o tak późnej porze - powiedział - ale nie wyłączył pan wideofonu, więc pomyślałem, że jeszcze pan nie śpi.
- Słucham.
- Czy nie mógłby pan nam pomóc? - spytał. - Cała ambasada nie może zasnąć. Przewertowaliśmy wszystkie encyklopedie, przeczytaliśmy od deski do deski książkę wideofoniczną i nigdzie nie możemy znaleźć informacji, kim jest Baba Jaga i gdzie mieszka
BRONTI
Do Moskiewskiego Ogrodu Zoologicznego przywieziono jajo brontozaura. Znaleźli je turyści chilijscy w osypisku na brzegu Jeniseju. Jajo było prawie okrągłe i wspaniale zachowało się w wiecznej marzłoci. Specjaliści zbadali je i okazało się, że jest całkiem świeże. Postanowiono więc umieścić jajo w inkubatorze.
Rzecz jasna, prawie nikt nie wierzył w sukces, jednakże już po tygodniu zdjęcia rentgenowskie wykazały, że zarodek brontozaura rozwija się. Po ogłoszeniu tej rewelacji przez Interwizję do Moskwy zlecieli się zewsząd uczeni i korespondenci. Musieliśmy zarezerwować cały osiemdziesięciopiętrowy hotel „Wenus” przy ulicy Gorkiego. Ale nawet i on wszystkich nie pomieścił. Ośmiu tureckich paleontologów spało w mojej jadalni, ja ulokowałem się w kuchni z dziennikarzem z Ekwadoru, a dwie korespondentki czasopisma „Kobiety Antarktydy” urządziły się w sypialni Alicji.
Kiedy moja żona zadzwoniła wieczorem z Nukusa, gdzie właśnie budowała stadion, myślała, że pomyliła numer.
Wszystkie stacje telesatelitarne świata pokazywały jajo. Jajo z boku, jajo z przodu, szkielety brontozaurów i jajo...
Kongres kosmofilologów przyjechał w pełnym składzie na wycieczkę do Zoo. Tymczasem jednak zamknęliśmy dostęp do inkubatora i filologom pozostało tylko oglądanie białych niedźwiedzi i marsjańskich modliszek.
W czterdziestym szóstym dniu tej kołomyi jajo drgnęło. Siedzieliśmy wtedy z moim przyjacielem, profesorem Jakatą, obok klosza, pod którym znajdowało się jajo, i piliśmy herbatę. Przestaliśmy już wierzyć, iż cokolwiek się zeń wykluje. Nie prześwietlaliśmy go więcej, by nie zaszkodzić naszemu „oseskowi”. Nie bawiliśmy się też w żadne prognozy, bo przecież nikt przed nami nie próbował wyhodować brontozaura.
I oto jajo drgnęło po raz drugi... pękło i z grubej, jakby skórzanej skorupy zaczęła wysuwać się czarna, podobna do wężowej, głowa. Zaterkotały automatyczne kamery filmowe. Wiedziałem, że nad drzwiami inkubatora zapaliło się czerwone światło. Na terenie ogrodu zoologicznego wybuchła istna panika.
W ciągu pięciu minut zebrali się wokół nas wszyscy, którzy powinni się tu znaleźć, jak również mnóstwo tych, którzy wcale być tu nie musieli, ale bardzo chcieli. Od razu zrobiło się okropnie gorąco.
Wreszcie z jaja wylazło małe brontozaurzątko.
- Tatusiu, jak on się nazywa? - usłyszałem nagle znajomy głos.
- Alicja! - Byłem zaskoczony. - Jak się tutaj dostałaś?
- Z korespondentami.
- Przecież dzieci nie mają tu wstępu.
- Ale ja mam. Powiedziałam wszystkim, że jestem twoją córką, i wpuścili mnie.
- Czy wiesz, że to brzydko wykorzystywać znajomości do celów osobistych?
- Ależ, tatusiu, malutkiemu Brontiemu może się nudzić bez dzieci, dlatego przyszłam.
Machnąłem ręką. Nie miałem nawet chwili czasu, by wyprowadzić Alicję z wylęgarni. I nie było też w pobliżu nikogo, kto zgodziłby się to zrobić za mnie.
- Stój tutaj i nie ruszaj się na krok - rzuciłem jej i podbiegłem do klosza z nowo narodzonym brontozaurem.
Przez cały wieczór nie rozmawiałem z Alicją. Posprzeczaliśmy się. Zabroniłem jej przychodzić do wylęgarni, na co odpowiedziała, że nie może mnie posłuchać, ponieważ żal jej Brontiego. I nazajutrz znów się tam przekradła, wraz z kosmonautami ze statku „Jowisz-8”. Kosmonauci byli bohaterami i nikt nie mógł im zabronić wstępu.
- Dzień dobry, Bronti - powiedziała podchodząc do klosza.
Brontozaurek spojrzał na nią przelotnie.
- Czyje to dziecko? - spytał surowo profesor Jakata.
Omal nie zapadłem się pod ziemię.
Alicja nie da sobie jednak w kaszę dmuchać.
- Nie podobam się panu? - wypaliła.
- Ależ skąd, wręcz przeciwnie... Myślałem po prostu, że się zgubiłaś... - Profesor zupełnie nie umiał rozmawiać z małymi dziewczynkami.
- Dobrze - powiedziała Alicja. - Zajrzę do ciebie jutro, Bronti. Nie tęsknij.
Alicja rzeczywiście przyszła nazajutrz. I przychodziła prawie codziennie. Wszyscy się do niej przyzwyczaili i przepuszczali ją bez dyskusji. Umyłem od tego ręce. W końcu nasz dom sąsiaduje z ogrodem zoologicznym, nie trzeba przechodzić przez ulicę, zresztą zawsze znalazł się ktoś, kto szedł w tę samą stronę.
Brontozaur rósł szybko. Po miesiącu miał już dwa i pół metra długości i przeniesiono go do specjalnie zbudowanego pawilonu. Bronti łaził po zagrodzie i żuł młode pędy bambusa oraz banany. Bambus sprowadzano rakietami towarowymi z Indii, bananów zaś dostarczał nam sowchoz „Melioracja”. Pośrodku wybiegu, w betonowym basenie pluskała ciepła słonawa woda. Taką właśnie lubił brontozaur.
I nagle stracił apetyt. Przez trzy dni nawet nie tknął bambusa ani bananów. Czwartego dnia położył się na dnie basenu, opierając na plastykowym brzegu małą czarną główkę. Wszystko wskazywało na to, że ma zamiar umrzeć. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Przecież mieliśmy tylko jednego brontozaura. Zwołaliśmy najlepszych w świecie lekarzy, ale nawet oni okazali się bezradni. Bronti nie chciał tknąć niczego - ani trawy, ani witamin, ani brzoskwiń, ani mleka.
Alicja nie wiedziała nic o tym nieszczęściu. Wysłałem ją do babci do Wnukowa. Ale czwartego dnia włączyła telewizor akurat w momencie, gdy podawano wiadomość o pogorszeniu się stanu zdrowia brontozaura. Nie mam pojęcia, jakim cudem zdołała przekonać babcię, ale jeszcze tego samego ranka wbiegła do pawilonu.
- Tatusiu! - zawołała. - Jak mogłeś ukrywać to przede mną? Jak mogłeś?...
- Później, Alicjo, później - odparłem. - Mam teraz naradę.
Rzeczywiście mieliśmy naradę. I to trwającą nieprzerwanie od trzech dni.
Alicja odeszła bez słowa. A po chwili usłyszałem okrzyk kogoś stojącego obok mnie. Odwróciłem się i ujrzałem moją córkę, która przelazłszy przez barierę zagrody, znajdowała się tuż przy głowie brontozaura. Trzymała w ręku bułkę.
- Jedz, Bronti - mówiła - bo cię całkiem głodem zamorzą. Mnie na twoim miejscu też znudziłyby się banany.
Zanim zdążyłem podbiec do bariery, stało się coś niewiarygodnego. Coś, co rozsławiło imię Alicji i mocno nadwerężyło reputację naszą, biologów.
Brontozaur podniósł głowę, spojrzał na Alicję i ostrożnie wziął bułkę z jej rąk.
- Spokojnie, tatusiu - pogroziła mi palcem Alicja, widząc, że chcę przeskoczyć przez ogrodzenie. - Bronti się ciebie boi.
- Nic jej nie zrobi - odezwał się profesor Jakata.
Sam wiedziałem, że jej nic nie zrobi. Ale co będzie, jeśli tę scenę zobaczy babcia?
Później uczeni spierali się bardzo długo. I spierają się do tej pory. Jedni twierdzą, że Bronti potrzebował odmiany codziennego menu, inni zaś - że miał większe zaufanie do Alicji niż do nas. Tak czy owak kryzys minął.
Teraz Bronti jest już całkiem oswojony. Ma około trzydziestu metrów długości i największą przyjemność sprawia mu wożenie na swym grzbiecie Alicji. Jeden z moich asystentów skonstruował specjalną składaną drabinkę i ledwie Alicja wchodzi do pawilonu, Bronti wyciąga długachną szyję, trójkątnymi zębami bierze z kąta drabinkę i zgrabnie przystawia ją do swojego czarnego lśniącego boku.
Potem wozi Alicję po pawilonie albo pływa z nią w basenie.
TUTEKSOWIE
Zgodnie z obietnicą zabrałem Alicję na Marsa, gdy udawałem się tam na konferencję.
Dolecieliśmy szczęśliwie. Osobiście niezbyt dobrze znoszę stan nieważkości, dlatego wolałem nie ruszać się z fotela, natomiast moja córka przez cały czas „pływała” po statku i raz nawet musiałem ściągnąć ją z sufitu kabiny sterowniczej, gdyż koniecznie chciała wcisnąć czerwony guzik, a ściślej hamulec bezpieczeństwa. Ale piloci niezbyt się na nią gniewali.
Na Marsie zwiedziliśmy miasto, wybraliśmy się z turystami na pustynię, byliśmy w Wielkich Pieczarach. Potem jednak nie miałem czasu zajmować się Alicją i oddałem ją na tydzień do internatu. Na Marsie pracuje wielu naszych specjalistów, toteż Marsjanie pomogli nam zbudować ogromną kopułę dziecięcego miasteczka. W miasteczku są świetne warunki - rosną tam prawdziwe ziemskie drzewa. Od czasu do czasu dzieci jeżdżą na wycieczki. Nakładają wówczas małe skafandry i wychodzą gęsiego na zewnątrz.
Tatiana Pietrowna - tak nazywa się wychowawczyni - powiedziała, że mogę się nie martwić. To samo usłyszałem od Alicji. Rozstaliśmy się więc na tydzień.
A trzeciego dnia Alicja przepadła.
Był to fakt absolutnie wyjątkowy. Zacznijmy od tego, że w całej historii internatu nigdy się nie zdarzyło, by ktoś zaginął czy choćby zniknął na dłużej niż dziesięć minut. W mieście marsjańskim nikt nie ma prawa się zawieruszyć. Tym bardziej ziemskie dziecko ubrane w skafander. Przecież pierwszy napotkany Marsjanin przyprowadzi je z powrotem. A roboty? A Służba Bezpieczeństwa? Nie, nie można się zgubić na Marsie.
A jednak Alicja się zgubiła.
Nie było jej już około dwóch godzin, gdy wywołano mnie z konferencji i przywieziono do internatu marsjańskim skoczkiem terenowym. Musiałem mieć bardzo strapioną minę, bo gdy się zjawiłem pod kopułą, zapadło pełne współczucia milczenie.
Kogóż tam nie było! Wszyscy nauczyciele i roboty z internatu, dziesięciu Marsjan w skafandrach (muszą wkładać skafandry wchodząc pod kopułę, do ziemskiej atmosfery), piloci gwiazdolotów, szef ratowników Nazarian, archeolodzy...
Okazało się, że stacja telewizyjna miasta już od godziny nadawała co trzy minuty komunikat o zaginięciu małej Ziemianki. Wszystkie wideofony Marsa płonęły sygnałami alarmowymi. W szkołach marsjańskich przerwano zajęcia, a uczniowie podzieleni na grupy przeczesywali miasto i okolice.
Zniknięcie Alicji zauważono, gdy tylko jej grupa wróciła ze spaceru. Od tego czasu upłynęły dwie godziny. A tlenu w skafandrze starcza na trzy.
Znając moją córkę spytałem, czy przeszukano ustronne miejsca w samym internacie lub też w pobliżu. Może znalazła marsjańską modliszkę i obserwuje ją...
Odpowiedziano mi, że w mieście nie ma piwnic, a wszystkie zakamarki zostały przetrząśnięte przez uczniów oraz studentów marsjańskiego uniwersytetu, którzy znają te miejsca jak własną kieszeń.
Rozzłościłem się na Alicję. Na pewno zaraz wyjdzie z niewinną minką zza jakiegoś węgła. A przecież jej zachowanie narobiło w mieście więcej rwetesu niż burza piaskowa. Wszyscy Marsjanie i wszyscy Ziemianie zamieszkujący miasto zostali oderwani od swoich spraw, postawiono na nogi wszystkie służby ratownicze. Poza tym zacząłem się już serio niepokoić. Ta przygoda mogła się dla niej skończyć fatalnie.
Co chwilę nadchodziły komunikaty ekip poszukiwawczych: „Uczniowie drugiego marsjańskiego progimnazjum przetrząsnęli stadion. Alicji ani śladu”, „Fabryka marsjańskich słodyczy informuje, że dziecka na jej terenie nie ma”...
„Może rzeczywiście wpadło jej do głowy, by wybrać się na pustynię? - zastanawiałem się. - W mieście już by ją odszukano. Ale pustynia... Marsjańskie pustynie nie są jeszcze dokładnie zbadane i ktoś może tak się zabłąkać, że i przez dziesięć lat go nie odnajdą. Z drugiej strony najbliższe rejony pustyni zostały już przeszukane przy użyciu skoczków terenowych...”
- Jest! - zawołał nagle Marsjanin w granatowym chitonie, patrząc w kieszonkowy telewizor,
- Gdzie? Jak? Gdzie? - zafalował tłum zebrany pod kopułą.
- Na pustyni. Około dwustu kilometrów stad.
- Dwustu?!
„No pewnie - pomyślałem - przecież oni nie znają Alicji. Można się tego było po niej spodziewać”.
- Dziewczynka czuje się dobrze i zaraz tu będzie.
- A w jaki sposób tam dotarła?
- Rakietą pocztową.
- Wiadomo! - jęknęła Tatiana Pietrowna i rozpłakała się. Ona denerwowała się najbardziej.
Wszyscy czym prędzej zaczęli ją pocieszać.
- Przechodziliśmy obok poczty głównej, gdzie akurat ładowano automatyczne rakiety pocztowe. Nie zwróciłam na to uwagi. Przecież je widujemy ze sto razy dziennie!
A kiedy w dziesięć minut później marsjański lotnik wprowadził Alicję, wszystko się wyjaśniło.
- Weszłam tam. żeby zabrać list - poinformowała Alicja.
- Jaki list?
- Przecież powiedziałeś, tatusiu, że mama napisze do nas list. Zajrzałam więc do rakiety, żeby go stamtąd zabrać.
- Dostałaś się do środka?
- Oczywiście. Właz był otwarty i leżało tam mnóstwo listów.
- A potem?
- Ledwie zdążyłam wejść, drzwi się zamknęły i rakieta wystartowała. Zaczęłam szukać przycisku, by ją zatrzymać. Było tam jednak całe mnóstwo przycisków. Gdy nacisnęłam ostatni, rakieta zniżyła lot, w chwilę później drzwi się otworzyły. Wyszłam, a tu dookoła tylko piasek, nie ma cioci Tani, nie ma dzieci.
- Nacisnęła guzik natychmiastowego lądowania! - z zachwytem w głosie oznajmił Marsjanin w granatowym chitonie.
- Troszkę sobie popłakałam, ale później postanowiłam wracać.
- A jak się domyśliłaś, w którą stronę iść?
- Wdrapałam się na pagórek, żeby się rozejrzeć. Ze szczytu nie było nic widać, ale zauważyłam, że w pagórku są drzwi, weszłam więc do pokoiku i tam usiadłam.
- Jakie drzwi? - zdziwił się Marsjanin. - W tym rejonie jest tylko goła pustynia.
- Właśnie że nie, były tam drzwi i pokój. A w pokoju stoi duży kamień. W kształcie piramidy egipskiej, tyle że w zmniejszeniu. Pamiętasz, tatusiu, czytałeś mi książkę o piramidach egipskich?
Nieoczekiwane słowa Alicji wywołały silne poruszenie wśród Marsjan i szefa ratowników Nazariana.
- Tuteksowie! - wykrzyknęli.
- Gdzie odnaleziono dziewczynkę? Współrzędne!
I połowę obecnych dosłownie jakby wymiotło.
Tatiana Pietrowna, która osobiście zaczęła karmić Alicję, opowiedziała mi, że wiele tysięcy lat temu istniała na Marsie tajemnicza cywilizacja Tuteksów. Pozostały po niej wyłącznie kamienne piramidki. Dotychczas zarówno Marsjanom, jak i archeologom ziemskim me udało się odnaleźć ani jednej budowli Tuteksów - tylko piramidki rozproszone po pustyni i zasypane piaskiem. I oto Alicja przypadkowo natrafiła na budowlę Tuteksów.
- Widzisz, znów ci się poszczęściło - powiedziałem. - Mimo to bezzwłocznie zabieram cię do domu. Tam możesz się gubić, ile dusza zapragnie. Bez skafandra.
- Ja również wolę gubić się w domu - przytaknęła Alicja.
...Po dwóch miesiącach przeczytałem w czasopiśmie „Dookoła Świata” artykuł podtytułem „Tacy właśnie byli Tuteksowie”. Opowiadał, jak to w końcu udało się odnaleźć na marsjańskiej pustyni niezwykle cenne zabytki kultury Tuteksów. Obecnie uczeni pracują nad rozszyfrowaniem odkrytych w pomieszczeniu inskrypcji. Ale co najciekawsze - na piramidce znajdował się wspaniale zachowany wizerunek Tuteksa. I w czasopiśmie zamieszczono fotografię piramidki z owym portretem.
Portret wydał mi się znajomy. Owładnęło mną straszliwe podejrzenie.
- Alicjo - powiedziałem groźnie - przyznaj się, czy nie rysowałaś czegoś przypadkiem na piramidce, wówczas gdy się zgubiłaś na pustyni?
Zanim Alicja odpowiedziała na moje pytanie, podeszła i uważnie przyjrzała się fotografii w „Dookoła Świata”.
- Wszystko się zgadza. To twój portret, tatulku. Ale nie narysowałam go, tylko wydrapałam kamyczkiem. Strasznie mi się nudziło...
NIEŚMIAŁY ŚWISZCZAŁ
...
Mantis095