Nowy6.txt

(19 KB) Pobierz
XIII


Ponownie w łóżku.
- Nie przyjmie cię - stwierdziła Allie. Sprawiała wrażenie wystraszonej. - z nikim się nie spotyka. Wychodzi tylko w niedzielę wieczorem, żeby napędzić wszystkim miertelnego stracha.
- Od jak dawna tu jest?
- Od jakich dwunastu lat. Nie mówmy o niej.
- Skšd przyszła? z której strony wiata?
- Nie wiem. Kłamała.
- Allie?
- Nie wiem!
- Allie?
- No, dobrze! Dobrze! Przyszła od osadników! z pustyni!
- Tak mylałem. - Rewolwerowiec trochę się rozlunił. - Gdzie mieszka?
- Czy pokochasz się ze mnš, jeli ci powiem? - zapytała trochę niższym tonem.
- Znasz odpowied na to pytanie. Westchnęła. Jej oddech zabrzmiał niczym szelest starych pożółkłych kartek.
- Ma dom za wzgórzem na tyłach kocioła. Małš chatkę. Mieszkał tam prawdziwy pastor, dopóki się nie wyprowadził. Wystarczy? Jeste usatysfakcjonowany?
- Nie. Jeszcze nie - odparł i położył się na niej.
XIV


To był ostatni dzień i rewolwerowiec wiedział o tym.
Niebo miało brzydki kolor posiniaczonego fioletu, dziwacznie podwietlonego pierwszymi palcami brzasku. Allie tłukła się po barze niczym duch, zapalajšc lampy i piekšc skwierczšce w rynience kukurydziane placki. Pokochał jš ostro, kiedy powiedziała mu, co chciał wiedzieć. Czuła, że nadchodzi koniec, i dała z siebie więcej niż kiedykolwiek wczeniej, dała mu to z desperacjš, na pohybel zbliżajšcemu się witowi, dała mu to z niestrudzonš energiš szesnastolatki. Ale rano była blada, znowu na skraju menopauzy.
Podała mu bez słowa jedzenie. Przeżuwał je szybko, popijajšc każdy kęs goršcš kawš. Allie stanęła w drzwiach i wpatrywała się w cichy batalion sunšcych z wolna porannych chmur.
- Będzie dzi kurzyło - powiedziała.
- Nie dziwię się.
- Czy ty kiedykolwiek czemu się dziwisz? - zapytała z ironiš i odwróciła się, żeby popatrzeć, jak bierze do ręki kapelusz. Nasunšł go na głowę i przeszedł obok niej.
- Czasami - odparł.
Jeszcze tylko raz miał zobaczyć jš żywš.
XV


Kiedy dotarł do chaty Sylvii Pittston, wiatr raptownie ucichł. Cały wiat zdawał się czekać na to, co się stanie. Spędził w pustynnej okolicy doć czasu, by wiedzieć, że im dłuższa cisza, tym gwałtowniej wiatr będzie dšć, gdy w końcu się zerwie. Nad ziemiš zawisło dziwne płaskie wiatło.
Do drzwi chaty, która była zniszczona i pochylona, Przybito duży drewniany krzyż. Rewolwerowiec zastukał i chwilę odczekał. Bez odpowiedzi. Zastukał ponownie. To samo. Cofnšł się i mocno kopnšł drzwi prawym butem.
Mała zasuwka w rodku odpadła i drzwi ršbnęły w poprzybijane krzywo deski ciany, płoszšc szczury, które rzuciły się w popłochu do ucieczki. Sylvia Pittston siedziała w sieni, na mamucim bujaku z ciemnego drewna, przyglšdajšc mu się spokojnie swymi wielkimi ciemnymi oczyma. Blask burzy odbijał się niepokojšcymi półtonami na jej policzkach. Miała na sobie szal. Bujak cicho poskrzypywał.
Patrzyli na siebie przez długš, umykajšcš zegarowi chwilę.
- Nigdy go nie złapiesz - powiedziała. - Idziesz cieżkš zła.
- Przyszedł do ciebie - stwierdził rewolwerowiec.
- I do mojego łoża. Przemówił do mnie w Języku...
- Przerżnšł cię. Nawet nie mrugnęła.
- Idziesz cieżkš zła, rewolwerowcze. Kryjesz się w cieniu. Wczoraj wieczorem skryłe się w cieniu bożego przybytku. Mylałe, że nie zdołam cię dostrzec?
- Dlaczego uzdrowił trawożercę?
- Jest bożym aniołem. Tak powiedział.
- Mam nadzieję, że mówišc to, umiechał się. Wyszczerzyła bezwiednie zęby i jej twarz przybrała dziki wyraz.
- Powiedział mi, że będziesz podšżał jego ladem. Powiedział mi, co robić. Powiedział, że jeste Antychrystem.
Rewolwerowiec potrzšsnšł głowš.
- Tego nie powiedział. Umiechnęła się do niego leniwie.
- Powiedział, że będziesz chciał się ze mnš przespać. Chcesz?
- Tak.
- Cenš jest twoje życie, rewolwerowcze. Obdarzył mnie dzieckiem... dzieckiem anioła. Jeli wtargniesz we mnie...
Jej leniwy umiech mówił wszystko. Rozchyliła zachęcajšco wielkie zwaliste uda. Napięły się pod sukniš niczym płyty czystego marmuru. Przyprawiało to o zawrót głowy.
Rewolwerowiec oparł dłonie na kolbach rewolwerów.
- Masz w sobie demona, kobieto. Potrafię go wypędzić.
Efekt był natychmiastowy. Sylvia Pittston cofnęła się w fotelu i spiorunowała go wzrokiem.
- Nie dotykaj mnie! Nie podchod do mnie! Nie omielisz się dotknšć bożej oblubienicy!
- Chcesz się założyć? - zapytał, szczerzšc zęby i robišc krok w jej stronę.
Potężne ciało zadygotało. Na twarzy odbiło się karykaturalne przerażenie, rozcapierzone palce nakreliły w powietrzu Znak Złego Uroku.
- Pustynia - wycedził rewolwerowiec. - Co jest za pustyniš?
- Nigdy go nie złapiesz! Nigdy! Nigdy! Usmażysz się! Powiedział mi to.
- Dopadnę go - stwierdził. - Oboje o tym wiemy. Co jest za pustyniš?
- Nie!
- Odpowiedz mi!
- Nie!
Podszedł jeszcze bliżej, uklškł i złapał jš za uda. Jej nogi zacisnęły się niczym imadło. Wydawała z siebie dziwne lubieżnie piskliwe dwięki.
- w takim razie wypędzę z ciebie demona - powiedział.
- Nie...
Rozsunšł jej nogi i wysunšł z kabury jeden z rewolwerów.
- Nie! Nie! Nie!
Jej oddech przypominał krótkie dzikie chrzšknięcia.
- Odpowiedz mi.
Odchyliła się do tyłu w fotelu i zadrżała pod niš podłoga, z jej ust popłynęły modlitwy i poprzekręcane słowa żargonu.
Wymierzył w niš lufę rewolweru. Bardziej czuł, niż słyszał wist wdzierajšcego się do jej płuc przerażonego oddechu. Ręce kobiety waliły go po głowie; stopy tupały w podłogę, i w tym samym momencie potężne ciało próbowało wchłonšć intruza, wessać go do swego łona, z zewnštrz nie obserwował ich nikt prócz sinego nieba.
Wrzasnęła co wysokim nieartykułowanym głosem.
- Co?
- Góry!
- Co góry?
- On zatrzyma się po ich drugiej stronie... słodki Jezu... żeby nabrać sił. Dzięki me... dzięki medytacji, rozumiesz? Och... jestem... jestem...
Zwaliste ciało wyprężyło się nagle do przodu, lecz on nie pozwolił, by dotknęła go swoimi narzšdami.
A potem oklapła nagle, zmalała i zapłakała, kładšc ręce na kolanach.
- No, tak - mruknšł, wstajšc. - Demon został obsłużony, prawda?
- Wyno się. Zabiłe dziecko. Wyno się. Wyno. Przystanšł w drzwiach i obejrzał się.
P  - Nie było dziecka - stwierdził krótko. - Nie było anioła. Nie było demona. - Zostaw mnie w spokoju - powiedziała i usłuchał jej.
XVI


Kiedy zjawił się u Kennerly'ego, nad horyzontem na północy pojawił się dziwny obłok. Rewolwerowiec wiedział, że to pył. Nad Tuli wisiało martwe nieruchome powietrze.
Kennerly czekał na niego na wysypanych sieczkš deskach, którymi wyłożona była podłoga jego stajni.
- Odjeżdża pan? - zapytał, umiechajšc się podle.
- Tak.
- Chyba nie przed samš burzš?
- Wyprzedzę jš.
- Wiatr jest szybszy od człowieka na mule. Na otwartej przestrzeni może pana zabić.
- Chcę odebrać muła już teraz - ucišł dyskusję rewolwerowiec.
- Jasne - odparł Kennerly, lecz zamiast się odwrócić, stał dalej w miejscu, jakby zastanawiał się, co jeszcze powiedzieć. Usta wykrzywiał mu lizusowski, nienawistny umiech, oczy wpatrywały się w co za ramieniem rewolwerowca.
Rewolwerowiec jednoczenie odsunšł się w bok i odwrócił. Trzymane przez Soobie ciężkie polano przecięło ze wistem powietrze, muskajšc tylko jego łokieć. Siła zamachu była tak wielka, że dziewczyna wypuciła broń z ršk i drewno stuknęło o podłogę. Wysoko, na pogršżonym w mroku strychu, zerwały się do lotu jaskółki.
Dziewczyna utkwiła w nim krowie oczy. Pod spłowiała po praniu koszulš sterczały majestatycznie nabrzmiałe piersi. Kciuk poszukał z sennš ociężałociš przystani ust.
Rewolwerowiec odwrócił się z powrotem do Kennerly'ego. Ten umiechał się szeroko. Jego skóra była woskowo żółta. Oczy obracały się w oczodołach.
- Ja... - zaczšł zaflegmionym szeptem, lecz nie był w stanie skończyć.
- Muł - upomniał go łagodnie rewolwerowiec.
- Jasne, jasne - szepnšł z umiechem niedowierzania Kennerly i podreptał w głšb stajni.
Rewolwerowiec stanšł w miejscu, skšd mógł go obserwować. Stajenny wyprowadził muła i podał mu uzdę.
- Id do domu i zajmij się siostrš - rozkazał Soobie.
Dziewczyna odrzuciła do tyłu głowę i nawet nie drgnęła.
Rewolwerowiec zostawił ich tam, stojšcych na zakurzonych, poplamionych odchodami deskach i piorunujšcych się wzrokiem - jego z niezdrowym umiechem, jš z głupawš apatycznš wojowniczociš. Na dworze upal walił między oczy.
XVII


Poprowadził muła rodkiem ulicy, wzbijajšc obłoczki kurzu podeszwami butów. Bukłaki zawiesił na jego grzbiecie.
Przystanšł przed barem Sheba, lecz Allie tam nie było. Lokal był pusty, zabity deskami przed burzš i wcišż brudny po poprzednim wieczorze. Allie nie zabrała się jeszcze do sprzštania i bar cuchnšł jak mokry pies.
Rewolwerowiec napełnił sakwę mškš kukurydzianš, suszonš i prażonš kukurydzš oraz połowš mielonego mięsa, które znalazł w lodówce, i zostawił cztery sztuki złota na drewnianym kontuarze. Allie nie zeszła na dół. Pianino Sheba żegnało go wyszczerzonymi żółtymi zębami klawiszy. Wyszedł na dwór i zarzucił sakwę na grzbiet muła. Czuł, jak co ciska go w gardle. Mógł umknšć pułapki, ale miał niewielkš szansę. Był w końcu intruzem.
Mijał pozamykane, zastygłe w oczekiwaniu budynki, czujšc oczy, które obserwowały go przez pęknięcia i szpary. Człowiek w czerni odegrał w Tuli rolę Boga. Czy stanowiło to tylko przejaw kosmicznego poczucia humoru, czy też wynikało z desperacji? To pytanie nie było pozbawione znaczenia.
Za jego plecami rozległ się wysoki widrujšcy krzyk i nagle otworzyły się jakie drzwi, z wnętrza wysypali się ludzie. Pułapka została zatem zastawiona.
Mężczyni w długich kalesonach i mężczyni w brudnych drelichach. Kobiety w spodniach i spłowiałych sukienkach. Nawet dzieci drepczšce w lad za rodzicami, i w każdej ręce drewniany kołek albo nóż.
Jego reakcja była automatyczna, natychmiastowa, wpojona. Obrócił się na pięcie, ręce same wycišgnęły rewolwery z kabur. Pod palcami czuł ich ciężkie pewne rękojeci. Pierwsza była Allie; to o...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin