53. Thompson Vicki Lewis - Boże Narodzenie w Connecticut.doc

(550 KB) Pobierz

Vicki Lewis Thompson

 

Boże narodzenie w Connecticut

 

(Tis the season)

 

przekł. Hanna Bąkowska

 

 

 


Rozdział 1

 

Anna położyła na ladzie siatkę dojrzałych pomidorów i sięgnęła do torebki po portfel. Łysiejący mężczyzna przy kasie nie zdążył przyjąć od niej pieniędzy, kiedy do sklepu wtoczyła się potężna kobieta.

– Edwardzie! – zawołała, walcząc z zadyszką. – Wiesz już o Sammym?

Mężczyzna zamrugał oczami i posłał Annie przepraszający uśmiech.

– Nie, Estelle. Nic nie wiem. – Nacisnął klawisze starej metalowej kasy i spokojnie poinformował Annę, ile jest mu winna.

– A więc jesteś ostatnim, który się o tym dowiaduje – kobieta uśmiechnęła się triumfująco. – Sumersbury będzie w telewizji. W programie ogólnokrajowym. W czasie największej oglądalności.

– Niemożliwe?! – Edward przyjął od Anny pieniądze. – Dlaczego?

– Przed godziną ludzie z telewizji zadzwonili do Sammy'ego i powiedzieli, że chcą zrobić specjalny program o ścięciu choinki dla Białego Domu. Program ma się nazywać „Boże Narodzenie w Connecticut". No i jak ci się to podoba?

Anna zerknęła na kobietę, która tuszą przypominała trzydrzwiową szafę. Nie zetknęła się z nią wcześniej, ale przecież nie spotkała jeszcze większości mieszkańców Sumersbury. Kiedy przyjeżdżała tu na weekendy, prawie nie opuszczała swojego wiejskiego domu. Ale teraz musi spytać o ten przyjazd telewizji. Jeśli to, co podejrzewała okaże się prawdą, cisza i spokój jej ustronia narażone są na poważne niebezpieczeństwo.

– Przepraszam – zaczęła – czy to ma coś wspólnego z farmą Garrisona?

Kobieta odwróciła się do Anny.

– Jak najbardziej. Pani tu chyba nie mieszka, inaczej nie miałaby pani żadnych wątpliwości.

– Przyjeżdżam tylko na weekendy – wyjaśniła Anna i natychmiast tego pożałowała.

– Ach tak. – Estelle zmierzyła ją od stóp do głów. – A więc to pani! Daphne mówiła, że jakaś kobieta z Nowego Jorku kupiła dom McCormicków.

Anna stłumiła jęk. No i proszę, sama się wygadała.

– Tak, to ja – przyznała niechętnie.

– Zatem jest pani sąsiadką Sammy'ego Garrisona. Nie mogę uwierzyć, że nic pani nie wie. Nasz Sammy wygrał konkurs!

– Nie znam Sammy'ego... to znaczy pana Garrisona – odpowiedziała słabym głosem. Wiadomości były gorsze, niż przypuszczała, postanowiła jednak dowiedzieć się wszystkiego. – O jakim konkursie pani mówi?

– Oczywiście o dorocznym konkursie Związku Hodowców Choinek. Nasz Sammy zajął w tym roku pierwsze miejsce i na Boże Narodzenie jedno z jego drzewek będzie stało w samym środku Białego Domu. Czy to nie wspaniale?

– Tak, wspaniale.

– A teraz ten program w telewizji. – Oczy Estelle błyszczały z radości. – Zapowiedziałam już Sammy'emu, że nasze panie ż Cechu Rzemiosł udekorują mu dom. To typowy kawaler, zupełnie się na tym nie zna. Nie możemy pozwolić, żeby sfilmowano wnętrze domu Sammy'ego w jego obecnym stanie, prawda, Edwardzie?

– Chyba tak, Estelle – zgodził się sprzedawca, zerkając ukradkiem na Annę.

– No cóż, muszę jeszcze przygotować obiad, a czeka mnie milion rozmów telefonicznych – oznajmiła kobieta, odchodząc od lady. – Miło mi było panią poznać, panno... przepraszam, ale zapomniałam pani nazwiska.

– Tilford – powiedziała Anna, podnosząc z lady swoje pomidory i wzdychając z rezygnacją. – Anna Tilford.

– A ja, moja droga, nazywam się Estelle Terwiliger.

Anna domyśliła się, że nazwisko kobiety powinno wywrzeć na niej wrażenie i uśmiechnęła się niewyraźnie.

– Mnie również miło było panią poznać. – Zatem jej długie, spokojne lato dobiegło końca.

Po drodze do domu Anna rozmyślała nad tym, czego się dowiedziała i chciało się jej śmiać z ironii losu. Spośród wszystkich ustronnych wiejskich domów w Connecticut kupiła posiadłość sąsiadującą z miejscem, które wkrótce zostanie pokazane w programie telewizyjnym. W swojej naiwności wyobrażała sobie, że dom McCormicków, usytuowany między farmą choinek a rezerwatem przyrody, będzie doskonałym azylem dla zaleczenia ran i nabrania sił do życia.

Nowy nabytek ucieszył ją jeszcze bardziej, kiedy ktoś z sąsiedniej farmy uprzyjemniał jej letnie wieczory wspaniałymi koncertami na harmonijce ustnej. Przejmujące dźwięki nostalgicznych melodii przynosiły jej ukojenie. Jednakże przez kilka ostatnich weekendów muzyk milczał, prawdopodobnie zajęty wygrywaniem konkursu choinek i burzeniem spokoju jej wiejskiego zacisza. Świetnie, nie ma co.

Wjechała na podjazd i zatrzymała samochód przed zwalonym klonem, który przewrócił się wczesnym latem podczas burzy, tarasując przejazd. Na szczęście, drzewo zwaliło sienie w weekend, ale w środku tygodnia, dzięki czemu mały dwudrzwiowy ford Anny nie został uwięziony w garażu, niemniej jednak w każdy piątek musiała obchodzić klon dookoła, ciągnąc za sobą walizkę i torbę z zakupami.

Kiedy otworzyła drzwiczki, od strony farmy drzewek dobiegł ją warkot piły elektrycznej. Zegnaj, cichy wiejski zakątku! Wysiadła z wozu, złożyła oparcie siedzenia i sięgnęła do tyłu po walizkę. Następnie wyjęła torbę z zakupami, położyła na wierzchu siatkę pomidorów i zatrzasnęła biodrem drzwiczki samochodu.

Piła ciągle wyła w oddali. Przy pomocy takiej maszyny z łatwością można by odtarasować przejazd, pomyślała Anna, dźwigając bagaże dookoła zwalonego pnia. Świetny pomysł. Dlaczego nie poprosić o to Sama Garrisona! Na pewno zgodzi się za niewielką opłatą pociąć klon zawalidrogę. Poza rym jest jej to winien za ten konkurs, którego konsekwencje mogą wkrótce zburzyć spokój jej odosobnienia.

Anna postawiła walizkę w holu, włożyła pomidory i częściowo rozmrożonego kurczaka do lodówki, zamknęła na klucz drzwi frontowe i wróciła szybko do wozu. Piła wciąż grała swoją ogłuszającą melodię, ale jej operator w każdej chwili mógł zrobić przerwę na kolację, a wówczas nadarzająca się sposobność odtarasowania podjazdu przepadłaby bezpowrotnie.

Cofając samochód Anna ujrzała swoje odbicie w lusterku wstecznym. Wariatka, pomyślała o sobie i zachichotała. W powyciąganym żółtym dresie, z opadającymi niesfornie na plecy skręconymi lokami, nie zrobi dobrego wrażenia na swoim sąsiedzie. Kiedy była dzieckiem, jej starszy brat, Jim, mawiał, że jej włosy przywodzą mu na myśl potargany przez psa pomarańczowy sweter. Wyśmiewał się również z koloru jej oczu twierdząc, że powinny być niebieskie, jak u innych rudowłosych, a nie piwne, jak u niej.

Kiedy Jim wydoroślał, przeprosił ją za to, co mówił, i przyznał, że jest ładna, ale to Erie był pierwszym mężczyzną, który nazwał ją piękną. Powiedział, z tą typową dla artystów skłonnością do metafory, że jej włosy są jak pierzaste obłoki o zachodzie słońca, a oczy przywodzą mu namyśl wspaniałą, mleczną czekoladę. Kiedy zostali kochankami, namówił ją, żeby zapuściła włosy do połowy pleców, a gdy zeszłego roku zaczęły się między nimi niesnaski, Erie tłumaczył jej zły humor płomienną barwą włosów, obracając w ten sposób w zarzut to, co kiedyś było atutem.

Jadąc na farmę Garrisona, Anna spoglądała na ciągnące się wzdłuż drogi niskie kamienne murki, które odgradzały od siebie posiadłości, przecinając łagodny wiejski krajobraz. Przypomniała sobie wiersz „Naprawianie muru" Roberta Frosta o tym, że dobre płoty są gwarantem dobrego sąsiedztwa. Może tak było w czasach Frosta, pomyślała, ale te kamienne ogrodzenia nie są wystarczająco wysokie, żeby stanowić osłonę przed kamerami telewizyjnymi i wścibstwem mieszkańców miasteczka.

Skręciła w polną drogę prowadzącą do białego, jednopiętrowego domu. Po prawej stronie znajdowała się czerwona stodoła, zza której dochodził warkot piły. Na podjeździe między domem a stodołą stała samotnie zielono-biała poobdrapywana półciężarówka. Anna zaparkowała obok niej swojego forda. Wysiadła z wozu i popatrzyła za stodołę, na równe rzędy półmetrowych i metrowych chojaków. Szkółka bożonarodzeniowych drzewek, pomyślała, wdychając świeży zapach. Gdyby nie ten głupi konkurs, który wygrał sąsiad, w pełni doceniłaby słodki aromat.

Wrześniowe słońce chyliło się ku zachodowi, Anna ruszyła szybkim krokiem w kierunku stodoły w poszukiwaniu Sama. Zobaczyła go tuż za rogiem: zwrócony do niej profilem, w czerwonej kraciastej koszuli i spranych dżinsach, z ciemnymi, opadającymi na kark włosami wyglądał jak ze zdjęcia w czasopiśmie o życiu na wsi. Ekipa telewizyjna byłaby wniebowzięta, gdyby mogła sfilmować tę scenę.

Zanim zdążyła się odezwać, przesunął kłodę na kozłach i włączył piłę. Anna zatkała' uszy palcami. Kiedy skończył, ruszyła w jego stronę wołając: Przepraszam. Odwrócił się, zsunął gogle na czubek ciemnych włosów i spojrzał na nią zdumiony. Ma tak samo niesforne włosy jak ja, pomyślała zadowolona, że znalazła kogoś z równie niemożliwie skręconymi włosami.

– W czym mogę pomóc? – Wyłączył piłę, oparł się o pniak i wyjął zatyczki z uszu.

– Nazywam się Anna Tilford. Mieszkam koło drogi. – Anna nie była już teraz tak pewna siebie jak w chwili opuszczania domu. Zwinne, sprężyste ruchy i silne ramiona mężczyzny onieśmielały ją. – Sammy Garrison? – upewniła się.

Uśmiech zadrżał w kącikach jego ust.

– Pewnie rozmawiałaś z Estelle.

– Dlaczego?

– Ona jest jedyną osobą, której wolno nazywać mnie Sammy.

– Och – zaczerwieniła się Anna. – Przepraszam.

– Nie ma za co. Miło mi cię poznać, Anno. Kupiłaś dom McCormicków?

– Tak. – Kiedy opadło z niej skrępowanie, przyjrzała mu się uważniej. Był mniej więcej w jej wieku, może trochę starszy: mógł mieć jakieś trzydzieści dwa, trzy lata. Miał przyjemną twarz o wystających kościach policzkowych i kwadratowej szczęce, z siateczką zmarszczek mimicznych wokół błękitnych oczu.

– A więc to ty jesteś tą kobietą z miasta, która wszystkich intryguje – powiedział, uśmiechając się do niej.

– Na to wygląda. – Anna wyobrażała sobie, że jest niezauważalna w tej małej społeczności, a tymczasem była na ustach całego miasteczka. – I przychodzę tu, żeby cię o coś prosić.

– Słucham. Co tylko zechcesz.

Była zaskoczona. Nie spodziewała się tak bezpośredniej odpowiedzi.

– Potrzebuję piły – wykrztusiła z siebie.

Spojrzał na nią, uśmiechając się ze zrozumieniem.

– Zastanawiałem się, kiedy nowemu właścicielowi znudzi się obchodzenie tego zwalonego klonu.

– Niczego nie da się ukryć w Sumersbury, prawda? – roześmiała się Anna.

– Z pewnością niewiele.

– Chętnie zapłacę... – urwała widząc, jak marszczy opalone czoło. – Przepraszam – wycofała się natychmiast. – Nie chciałam cię obrazić.

– Nie szkodzi – powiedział, robiąc krok do przodu, jakby chciał załagodzić jej niezręczność. – Rozumiem. Jesteś z miasta. Jedną z wartości, które się tu ceni, jest pomoc sąsiedzka, więc pozwól, że oddam ci przysługę w imię dobrego sąsiedztwa.

– Będę ogromnie wdzięczna.

Ma rację, pomyślała. Nie jest obeznana z wiejskimi zwyczajami: pomocą sąsiedzką czy towarzyszącą jej tendencją do wtrącania się w sprawy innych.

– Prawie skończyłem – oznajmił, spoglądając na rozrzucone wokół kozłów kawałki drewna. – Zabierzmy się szybko za twój klon, żeby zdążyć przed zapadnięciem zmroku. – Wziął piłę i ruszył w stronę parkingu koło stodoły.

– Możemy pojechać moim wozem – zaofiarowała się Anna.

Sam spojrzał na jej lśniący niebieski samochód.

– Lepiej nie. Jestem cały w pyle, a z silnika piły może cieknąć benzyna.

Patrzyła, jak kładzie piłę na platformę ciężarówki. Dopiero teraz zauważyła drobne pyłki tarcicy w jego ciemnych włosach, na kraciastej koszuli i dżinsach. Nie przypuszczała, by świadomie zwrócił jej uwagę na swoje ciało, niemniej jednak wypowiedziane przez niego słowa odniosły właśnie taki skutek. Mimo poirytowania wieściami o nieuchronnej inwazji ekip telewizyjnych, Anna zorientowała się, że od pewnego czasu nie spuszcza oka z Sama Garrisona i że podoba się jej to, co widzi.

Sam zdjął gogle z czubka głowy, wzniecając obłok pyłu.

– Uh. Wspaniale będzie wskoczyć potem pod prysznic – westchnął, przecierając dłonią oczy.

Jego uwaga była zupełnie niewinna, ale Anna nie czuła się tak niewinnie, kiedy wyobraziła go sobie pod prysznicem.

– Z pewnością – powiedziała, odwracając wzrok.

– Wejdźmy na chwilę do domu. Muszę wziąć kluczyki do ciężarówki.

Posłuchała go, cały czas podziwiając naturalną swobodę, z jaką się do niej odnosił. Rzeczywiście, zwyczaje wiejskie całkowicie różnią się od miejskich. W Nowym Jorku koncentrowała się na duchowej stronie życia, tutaj otaczał ją zewsząd świat całkowicie fizyczny. Może dlatego ciało tego mężczyzny wywarło na niej takie wrażenie. Przecież, kiedy go zobaczyła, zajęty był pracą fizyczną. Nic więc dziwnego, że jej myśli obracają się wokół jego ciała.

Otworzył przed nią drzwi frontowe.

– Ostrzegam, że to kawalerskie mieszkanie. Rozgość się, a ja skoczę po klucze i portfel. – Wbiegł po schodach na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Estelle miała rację mówiąc, że dom Sammy'ego wymaga pewnej pracy przed przybyciem kamer telewizyjnych. Anna stała na środku salonu i rozglądała się po pokoju. Okiem zawodowej dekoratorki wnętrz wyłowiła natychmiast piękny belkowany sufit i elegancką sofę, na której piętrzyły się stosy ksiąg rachunkowych. Tapicerka sofy, jaskrawozielona krata, kłóciła się z leżącym przed nią tkanym dywanikiem.

Dwa fotele obite sztucznym materiałem stały z dwóch stron wielkiego osmalonego kominka. Anna zrozumiała teraz, dlaczego zastała Sama na piłowaniu drzewa. Kominek tych rozmiarów musiał pożerać w zimie mnóstwo drewna. Jej instynkt zawodowy nie mógł ścierpieć widoku leżących na nim rupieci: kupki listów, pary nożyczek, kamiennego przycisku i kłębka szpagatu.

Zauważyła również kilka stylowych stoliczków i trzy praktyczne, lecz nieciekawe lampy. Wszystkie sprzęty zeszły jednak na plan dalszy, kiedy jej wzrok przykuł pewien przedmiot stojący w ciemnym kącie pokoju: było to wspaniałe stare krosno z ośmiostrunową nicielnicą.

Podeszła do niego i położyła dłoń na zakurzonej ramie z drzewa klonowego. Ogarnęły ją miłe wspomnienia. Kiedy chodziła na zajęcia z tkactwa w college'u, obiecywała sobie, że kiedyś kupi takie krosno i stworzy na nim wspaniałe rękodzieła. Niestety, nic z jej planów nie wyszło.

Na dźwięk kroków schodzącego po schodach Sama odwróciła się, nie zdejmując dłoni z krosna.

– Umiesz tkać? – spytał, podchodząc do niej.

– Kiedyś tkałam. Zawsze marzyłam, żeby... W każdym razie, to piękne krosno.

– Mojej babki. Powinienem był je sprzedać, zamiast pozwolić, żeby tkwiło tu bezczynnie i pokrywało się kurzem, ale nie wiedzieć czemu przywiązałem się do tego grata.

– Dlaczego nie nauczysz się na nim tkać? – zasugerowała Anna wzruszona jego uwagą. – Słyszałam o piłkarzu, który dla odreagowania stresów, wziął się za wyszywanie. Co prawda, taka praca jak twoja nie jest chyba zbyt stresująca.

– Myślę, że trochę była w ostatnich tygodniach. Może powinienem wziąć się za tkanie, przynajmniej do pierwszej połowy grudnia – roześmiał się.

– Właśnie usłyszałam dziś nowiny.

– Nie wydajesz się nimi zachwycona.

– Bo nie jestem. Dom na wsi miał być dla mnie czymś w rodzaju azylu.

– Bardzo mi przykro. Jeśli dzięki temu poczujesz się nieco lepiej, przyznam ci się, że mnie też nie cieszy ta cała afera z przyjazdem telewizji. – Włożył ręce do tylnych kieszeni dżinsów. – Chciałem wygrać konkurs, ale nie miałem pojęcia, co to za sobą pociągnie. Niech to diabli, znów dzwoni telefon. Tego się właśnie obawiałem. Przepraszam na chwilę.

Wyszedł do kuchni i Anna usłyszała, że rozmawia z kimś o programie telewizyjnym. Sądząc po tonie jego głosu, miał już dosyć tego tematu. Anna przyłapała się na tym, że zaczyna mu współczuć. Zrozumiała, że perspektywa przyjazdu telewizji przeraża go tak samo, jak ją. Poczuła do niego sympatię.

– Kiedy wygrałem konkurs, telefon wprost się urywał – wyjaśnił Sam po powrocie z kuchni. – Teraz, kiedy ludzie dowiedzieli się o przyjeździe telewizji, czeka mnie znowu to samo.

– Jak to się stało, że wiadomość o tym rozeszła się tak szybko? Estelle Terwiliger mówiła, że dzwonili do ciebie dziś po południu.

– Od lat mam wspólny telefon z Doris McGillicuddy i jakoś dotąd nie zdobyłem się na to, żeby go zmienić. Doris podsłuchuje cały czas i przekazuje wieści Estelle. – Wzruszył ramionami. – Zresztą, to nieważne. I tak niczego nie udałoby mi się długo utrzymać w tajemnicy, nawet bez Doris.

– Zaczynam to rozumieć.

Znów przerwał im dzwonek telefonu.

– Wynośmy się stąd. Niech sobie dzwoni – powiedział Sam.

– Jesteś pewny?

– Jeśli zaraz stąd nie wyjdziemy, nigdy nie spiłujemy twojego drzewa. Niedługo zajdzie słońce i zrobi się ciemno.

– A więc chodźmy.

Sam otworzył przed nią drzwi i wyszli na zewnątrz. Anna wsiadła do forda i ruszyła pierwsza, Sam jechał za nią ciężarówką. Po drodze do domu przypomniała sobie koncerty harmonijki, których słuchała z przyjemnością przez całe lato. Zrobiło się jej gorąco na myśl, że to Sam mógł być niewidzialnym muzykiem. Zastanawiała się, czy wypada go o to spytać.

Zaparkowała samochód na skraju podjazdu, zostawiając miejsce dla ciężarówki. Teraz, kiedy klon miał zostać pocięty, nie wiedziała, co zrobić z klockami drewna. Powinna zaproponować je Samowi, ale tak, by nie odczuł tego jako próby wciśnięcia mu zapłaty. Nie przyszło jej wcześniej do głowy, że będzie musiała bardzo uważać, aby nie zranić uczuć swoich sąsiadów.

Do zapadnięcia zmroku zostało niewiele czasu. Anna stała obok Sama patrząc, jak nakłada gogle i wkłada zatyczki do uszu. Kiedy włączył piłę, oparła się o przedni zderzak ciężarówki i przypatrywała jego pracy.

Nieczęsto widywała mężczyzn wykonujących tak męskie zajęcie, jak piłowanie drzewa. Chociaż nigdy nie pozwalała sobie stawiać znaku równości między fizyczną siłą a męskością, nie spuszczała oczu z napiętych mięśni Sama. Kiedy skończył i zgasił silnik, Anna spontanicznie zaprosiła go na kolację. Zaskoczyła tym samą siebie. Nie należała do kobiet, które wychodzą z inicjatywą.

– Z wielką chęcią – odparł Sam, przyjmując zaproszenie.

– To świetnie. A może tak... przyniósłbyś ze sobą harmonijkę? – zaryzykowała.

– Skąd wiesz... ? – spytał zaskoczony.

– Słyszałam, jak grasz. – Więc jednak się nie pomyliła. – Całe lato dostarczałeś mi wieczornej rozrywki.

Policzki oblał mu rumieniec wstydu. Spuścił jasnobłękitne oczy i mruknął zażenowany:

– Nie mogę w to uwierzyć, mówiłaś, że lubisz spokój i ciszę.

– Sam, to było piękne – zapewniła go gorąco, zapominając o ostrożności. – Nie masz pojęcia, jak twoja muzyka współgra z tutejszą atmosferą. Kiedy kończyłeś swój koncert, zawsze czułam się taka odprężona. Obiecywałam sobie, że któregoś dnia dowiem się, kto dał mi tyle przyjemności i podziękuję mu za to. Teraz mogę to zrobić.

– Nie miałem pojęcia, że ktoś mnie słucha – tłumaczył się wciąż zakłopotany.

– Przyniesiesz ją?

– Nigdy przedtem nie grałem przed publicznością.

– Oczywiście, że grałeś. Nie wiedząc o tym, grałeś dla mnie całe lato. Proszę cię. Po tym wszystkim, co już dla mnie zrobiłeś, nie mam prawa prosić cię o nic więcej, ale ostatnio brakowało mi twoich koncertów i bardzo bym chciała, żebyś zagrał na mojej werandzie.

Spojrzał na nią niepewnie.

– Na pewno nie spodoba ci się z bliska.

– Zaryzykuję. – Anna uśmiechnęła się. – Proszę cię, zrób to w ramach dobrosąsiedzkich stosunków.

– Widzę, że szybko się uczysz – roześmiał się Sam i potrząsnął głową. – Zgoda, ale nie mów, że cię nie ostrzegałem. Ani się obejrzę, jak odeślesz mnie i moją harmonijkę do domu.

Anna zajrzała mu w oczy i poczuła znajomy ucisk w sercu. Naprawdę ten mężczyzna coraz bardziej się jej podobał.

– Zanim pójdę się umyć, ułożę ci kloce. Gdzie je położyć?

– Myślałam, że może przydadzą się tobie, do palenia w kominku.

Sam spojrzał na sterczący nad pokrytym gontami dachem komin.

– A ty nie palisz u siebie drewnem? – spytał.

– Mam zamiar, ale...

– A więc porąbię ci kloce jutro albo pojutrze rano. Gdzie trzymasz zapas?

– Jest kilka kawałków na tyłach domu. Dziękuję ci, Sam – dodała po chwili.

– Nie ma za co. – Wrzucił pierwszy kloc na tył ciężarówki, jakby to była puchowa poduszka.

Przyglądała się, jak ładuje wielkie kawały drewna, a następnie pomogła mu wrzucać mniejsze, mimo jego protestów, że porani sobie ręce. Wspólna praca u jego boku wzmagała pociąg, jaki coraz bardziej do niego czuła.

– Objadę dom i wyładuję drewno, a ty w tym czasie możesz zająć się kolacją – powiedział, gdy skończyli.

Przygotowanie kurczaka zajmie prawie godzinę, pomyślała szybko, a on na pewno umiera z głodu po całym dniu pracy na świeżym powietrzu.

– Świetny pomysł – odparła. – Przyjedź, jak tylko będziesz gotowy i nie zapomnij o harmonijce, zgoda?

– Skoro tego chcesz – odparł z uśmiechem, wsiadając do szoferki.

Cóż to za cudowny wiejski chłopak, pomyślała, kiedy Sam pojechał na tył domu, a ona weszła do kuchni przygotować posiłek. Jej stosunki z Samem były tak naturalne i tak bardzo różniły się od form, które obowiązywały w mieście, że czuła się inną osobą. Miała ochotę zrzucić z siebie wyrafinowanie narzucone przez dziesięć lat życia w Nowym Jorku i zachowywać się jak miła wiejska dziewczyna.

Z okna w kuchni widziała, jak w gęstniejącym zmroku Sam wyładowuje z ciężarówki drewno i układa je w stos. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio wyglądała nadejścia wieczoru z taką niecierpliwością. W ostatnim roku pożycia z Erikiem ciągłe awantury kładły się cieniem na wspólnie przeżytych chwilach. Z ulgą przyjęła rozstanie, do którego w końcu doszło na wiosnę, chociaż pustka mieszkania boleśnie przypominała jej o stracie kochanka. Tym chętniej co weekend wyjeżdżała na wieś, uciekając od wspomnień.

Kiedy Sam skończył wyładowywać kloce, zerknął na oświetlone kuchenne okno i pokiwał do niej ręką. Anna pomachała mu w odpowiedzi. Następnie wskoczył do ciężarówki i odjechał.

Po włożeniu do piekarnika posypanego ziołami kurczaka wzięła szybki prysznic. Chciała się w coś przebrać, ale jedynymi ubraniami, jakie zabrała ze sobą na weekend, były dresy. Nie szkodzi, pomyślała. To ma być moja wiejska idylla. Włożyła fiołkowy dres, nieco nowszy od żółtego, nałożyła na twarz świeży makijaż i wyszczotkowała włosy.

Na dole rzuciła okiem na stół, który kupiła na wyprzedaży używanych mebli i zawstydziła się. Nie zrobiła niczego, żeby umeblować ten dom, choć jej nowojorscy przyjaciele sądzili, że ze swojej wiejskiej posiadłości uczyni perłę dekoratorstwa, którą zaprezentuje im uroczyście, jak tylko skończy swoje dzieło. Anna nie chciała przyznać się przed nimi, a nawet przed samą sobą, jak mało interesuje ją ostatnio dekoratorstwo. Praca, która kiedyś była dla niej źródłem radości, stała się teraz jedynie sposobem na płacenie rachunków.

Znajdowała buntowniczą przyjemność nie dekorując swojego wiejskiego domu, ale teraz, kiedy spodziewała się gościa na kolacji, żałowała, że nie kupiła przynajmniej obrusa i świec. W końcu pobiegła na górę po prześcieradło w kwiaty i kawałek wstążki. Obwiązała prześcieradło wstążką wokół obwodu stołu i położyła na środku drewnianą misę z czerwonymi jabłkami i zielonymi winogronami. Przypomniała sobie o białych świecach kuchennych, które trzymała na wypadek awarii elektryczności, wydrążyła dwa jabłka, wsadziła w nie świece i postawiła na stole.

Kiedy odsunęła się trochę, żeby ocenić efekt swoich starań, odczuła satysfakcję, jakiej w ostatnich miesiącach brakowało jej w pracy, a przecież rozpostarła jedynie na stole prześcieradło i ułożyła kilka jabłek w misce. Erie z pewnością wyśmiałby jej zaimprowizowaną dekorację, ale Erica tu nie było. Nie musi przejmować się jego zdaniem, a Sam nie wydaje się aż tak surowym sędzią.

Stanął w drzwiach kuchennych wkrótce po tym, jak skończyła nakrywać do stołu. Miał jeszcze wilgotne włosy, pachniał mydłem i szamponem. Kiedy zdjął lekką kurtkę i powiesił ją na wieszaku koło kurtki Anny, stwierdziła, że podobnie jak ona zmienił jedynie kolory, nie rodzaj ubrania. Zamiast czerwonej włożył niebieską kraciastą koszulę, a dżinsy, jakie miał teraz na sobie, robiły wrażenie nowszych niż te, w których piłował drzewo. Poza tym był to ten sam miły wiejski chłopak, który pociął jej klon. Z kieszonki koszuli wystawała mu harmonijka. Przyniósł również butelkę wina.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin