1. Sługa Magii.doc

(1720 KB) Pobierz
Mercedes Lackey

Mercedes Lackey

 

 

 

SŁUGA MAGII

 

Tłumaczyła Magdalena Polaszewska-Nicke


Dedykowane

Melanie Mar - tak po prostu

oraz

Markowi, Carlowi i Dominikowi

za ich krytyczne wsparcie


Rozdział Pierwszy

 

Twój dziadek - rzekł Radevel, krzepki piętnastoletni kuzyn Vanyela - był szaleńcem.

Coś w tym jest - pomyślał Vanyel, pocieszając się na­dzieją, że przy odrobinie szczęścia może uda im się dobrnąć do końca schodów bez szwanku.

Ową uwagę Radevela sprowokowała zapewne klatka schodowa na tyłach zamku, na której teraz się znajdowali; ciągnęła się od izby czeladnej na trzecim piętrze aż do za­plecza pokoju na bieliznę na parterze. Stopnie były tak wą­skie i śliskie, że nawet służba nie korzystała z tego przejścia.

Twierdza lorda Ashkevron w Forst Reach była kon­strukcją osobliwą, skleconą z najróżniejszych elementów. W czasach prapradziadka Vanyela przypominała ona zwy­czajną warownię, lecz do momentu kiedy ziemie te przejął dziadek Vanyela, granica posiadłości przesunęła się daleko za Forst Reach. Wtedy to stary grzesznik, dobijając pięć­dziesiątki, postanowił, iż funkcja obronna powinna ustąpić pierwszeństwa wygodzie - jego wygodzie przede wszy­stkim.

Vanyel nie miał nic przeciwko temu - nie uważał de­cyzji dziadka za całkowicie niesłuszną. Sam chętnie poparł­by pomysł zasypania fosy i wybudowania kominków we wszystkich pokojach. Rzecz w tym, że staruszek miewał dość osobliwe fantazje na temat tego, co gdzie chciałby umieścić, a na dodatek często zdarzało mu się zmieniać decyzje już w trakcie przebudowy.

Przeróbki dziadka miały swoje dobre strony. Dzięki nim w całym zamku pojawiło się mnóstwo oszklonych i zaopa­trzonych w okiennice okien, a małe okienka w dachu dawały teraz światło wszystkim pokojom na poddaszu oraz klatkom schodowym. Kominki znajdowały się prawie w każdej izbie, a ogrzewane wygódki zajmowały sporą część budynku łaź­ni. Każda wewnętrzna ściana, dla zabezpieczenia przed zi­mnem i wilgocią, została otynkowana i pokryta drewnem. Natomiast stajnie, służbówki, psiarnię oraz wybieg dla kur przeniesiono do nowych przybudówek.

Ale były też i mankamenty. Jeśli ktoś na przykład nie orientował się zbyt dokładnie w rozkładzie wszystkich za­budowań i pomieszczeń, z łatwością mógł się zgubić. Za­mek krył teraz mnóstwo zakamarków, do których dostęp zdawali się mieć wyłącznie wtajemniczeni, i tylko ci, którzy dokładnie go znali, nie napotykali na przeszkody poruszając się po nim. Co gorsza, do owych skrzętnie ukrytych zaka­marków należały również miejsca pełniące bądź co bądź ważną rolę, jak łaźnia czy wygódki. Poza tym stary lubież­nik, dziadek Vanyela, nie uwzględnił w swych planach prze­budowy przyjścia na świat następnych pokoleń. Pokoje dziecięce umieścił bowiem w obrębie mieszkań dla służby, co w praktyce oznaczało, że nim synowie lorda Withena przenieśli się do sali kawalerskiej, a córki do alkowy, wszy­stkie dzieci mieszkały razem, stłoczone po dwoje lub troje w bardzo malutkich pokoikach na poddaszu.

- On był też twoim dziadkiem. - Vanyel poczuł się zmuszony do zrobienia tej uwagi. Za każdym razem, gdy tylko poruszano temat dziadka Joserlina oraz jego rozbudo­wy zamku, kuzynowie Ashkevron zachowywali się w taki sposób, jak gdyby nie łączyli ich z Vanyelem i jego rodzeń­stwem żadni wspólni przodkowie.

- Ha. - Radevel zamyślił się na chwilę i wzruszył ramionami. - A jednak był szaleńcem. - Uniósł zbro­ję i ochraniacze, aby ułożyć je trochę wyżej na swym ra­mieniu.

Vanyel zachował spokój i zbiegł nawet z kilku ostatnich kamiennych stopni, aby przytrzymać dla kuzyna otwarte drzwi. Radevel wszakże oddawał mu przysługę. Vanyel wiedział jednak, iż kuzyn miał o nim równie złe zdanie, jak inni mieszkańcy zamku.

Spośród wszystkich kuzynów Radevel wyróżniał się naj­milszym usposobieniem i łatwo było przekabacić go na swoją stronę. Zaś łapówka w postaci nowej rękawicy do polowania z sokołem okazała się nazbyt cenną przynętą, aby chłopiec potrafił odrzucić propozycję Vanyela. Mimo to jed­nak nie byłoby dobrze złościć go teraz kłótnią. Mógłby dojść do wniosku, że ma ciekawsze rzeczy do roboty niż pomaganie Vanyelowi, a wtedy nawet rękawica straciłaby na atrakcyjności.

O bogowie, oby to się udało - myślał Vanyel, gdy wchodzili do ponurej tylnej sieni. Czy wystarczająco dużo ćwiczyłem z Lissą? Czy moja metoda ma jakiekolwiek szan­sę przy standardowym ataku? A może nawet próbowanie jej jest szaleństwem?

W pogrążonej w mroku sieni panował taki sam chłód jak na klatce schodowej. Radevel szedł pierwszy i głośno stą­pając po kamiennej posadzce pogwizdywał z zadowole­niem, aczkolwiek niezbyt melodyjnie. Vanyel starał się po­wstrzymać grymas, jaki wywoływało na jego twarzy tak okaleczone wykonanie jednej z jego ulubionych melodii, i oddawał się powoli swym ponurym rozmyślaniom:

Za trzy dni Lissa wyjedzie, a jeśli nie uda mi się sprawić, aby wysłano mnie razem z nią, zostanę zupełnie sam. Bez Lissy... Może jeśli zdołam udowodnić, że powinienem ćwi­czyć tą samą metodą co ona, ojciec pozwoli mi jechać razem z nią.

Właśnie ta niezupełnie jeszcze sprecyzowana myśl skło­niła go do trenowania innego stylu walki niźli ten, którego powinien był się uczyć. Ćwiczył w tajemnicy wraz ze star­szą siostrą, Lissą, a dzisiejszy eksperyment miał być właśnie tego treningu ukoronowaniem.

Doprowadziła do niego także nagła potrzeba okazania lordowi Withenowi, że jego najstarszy syn nie jest tchó­rzem, za jakiego uważa go fechtmistrz, i że potrafi odnieść sukces w pojedynku stosując własne zasady.

Vanyel zastanawiał się, dlaczego jest jedynym chłop­cem, który uzmysławia sobie fakt istnienia innych stylów walki, poza tymi, których uczył Jervis. Sam czytał o nich i wiedział, że są równie skuteczne. Gdyby było inaczej, dla­czego wysyłano by Lissę, aby wychowywała się i uczyła z Trevorem Coreyem i jego siedmioma adeptkami, które mają zostać zaprzysiężone mieczowi? Według oceny Vanyela, cudem byłoby kiedykolwiek odnieść zwycięstwo przy użyciu brutalnego stylu, jakim posługiwał się Jervis, a zmierzającym do posiekania przeciwnika na kawałki. Jednakże dopóty, dopóki Jervis będzie się cieszył posłu­chem u lorda Withena, nie było mowy, aby ten uwierzył, że jakakolwiek inna metoda walki może zdać egzamin w polu.

Chyba że Vanyel sam zdoła mu to udowodnić. Wtedy ojciec będzie zmuszony dać wiarę temu, co zobaczy na włas­ne oczy.

A jeśli nie potrafię tego dowieść...

...O bogowie. Nie zniosę tego dłużej.

Wraz z odjazdem Lissy do Zamku Brenden straci też jedynego sprzymierzeńca w tym domu, jedynego przyjacie­la, jedyną osobę, której nie był obojętny.

Dzisiejszy popis miał być punktem kulminacyjnym spi­sku uknutego wraz z Lissą. Radevel spróbuje go pobić sto­sując się do nauk Jervisa. Vanyel zaś będzie usiłował wal­czyć po swojemu, ubrany tylko w watowany kaftan i hełm, osłaniając się najlżejszą tarczą i zdając się całkowicie na własną szybkość i zwinność.

Radevel kopnął nie zamknięte zasuwą drzwi prowadzące na pole treningowe i pozostawił Vanyelowi zamknięcie ich, zanim ktoś zacznie narzekać na przeciąg. Po mrokach sieni wczesnowiosenne słońce okazało się zbyt jaskrawe - Vanyel zmrużył oczy, przyspieszając, aby dogonić kuzyna.

- No dobrze, pięknisiu - powiedział życzliwie Rade-vel i rzuciwszy cały ekwipunek na skraju pola treningowe­go, podał Vanyelowi jego część zbroi. - Przygotuj się. Zobaczymy, czy ten twój nonsensowny pomysł jest coś wart.

Założenie “pancerza” zabrało Vanyelowi dużo mniej czasu niż jego kuzynowi. Ostrożnie zaproponował mu swą pomoc, lecz starszy chłopiec tylko parsknął.

- Miałbym założyć zbroję byle jak? Tak, jak ty to ro­bisz? Nie, dziękuję - odparł i metodycznie kontynuował procedurę zapinania i dopasowywania swych ochraniaczy.

Vanyel zarumienił się. Stanął niepewnie z boku zapad­niętego pola treningowego, kontemplując gęstą, martwą tra­wę pod stopami.

Nigdy nic nie partaczę, chyba że Jervis patrzy - po­myślał zasępiony, drżąc lekko pod wpływem zimnego pod­muchu wiatru przenikającego kaftan. Wtedy nic mi nie wy­chodzi.

Zdawało mu się, że okna zamku znajdującego się za nim są oczami wpijającymi się swym wzrokiem w jego plecy. Zupełnie jak gdyby z utęsknieniem wypatrywały jego ko­lejnej porażki.

Czego mi właściwie brakuje? Dlaczego nigdy nie udaje mi się zadowolić ojca? Dlaczego wszystko, co robię, jest złe?

Westchnął, dotknął palcami trawy i przez głowę prze­biegła mu myśl, że lepiej byłoby teraz jechać konno, zamiast szykować się do podjęcia z góry skazanej na porażkę próby dokonania rzeczy niemożliwej. Był najlepszym jeźdźcem w Forst Reach. On i Gwiazda nie mieli sobie równych pod­czas najbardziej nawet niebezpiecznych pogoni na polowa­niach. Gdyby tylko zechciał, Vanyel potrafiłby ujeździć każ­dego konia ze stajni.

Tylko dlatego, że nie zawracam sobie głowy tymi bru­talami nie umiejącymi zliczyć do trzech, ojciec nie pasuje mnie nawet na rycerza...

Bogowie, tym razem muszę wygrać.

- Zbudź się marzycielu - burknął Radevel przytłu­mionym przez hełm głosem. - Chciałeś walczyć, więc za­bierajmy się do roboty.

Vanyel wyszedł na środek pola treningowego z nerwową rozwagą, odkładając założenie hełmu do ostatniej chwili. Nienawidził go, nienawidził uczucia bycia zamkniętym w czymś, a najbardziej nie znosił tego, że wąska szparka w przyłbicy tak bardzo ogranicza pole widzenia. Czując już pot spływający pod pachami i po plecach, czekał, aż Radevel zbliży się do niego pierwszy.

Radevel odwrócił się, lecz Vanyel zamiast osłonić się tarczą, tak jak zrobiłby to Jervis, usunął się z drogi ciosu i mijając Radevela bokiem, sam go ugodził. Jervis nigdy nie przykładał wagi do precyzji walki, lecz Vanyel sam od­krył, że odpowiednie zaplanowanie zadawanych ciosów mo­że naprawdę przynieść dobry efekt. Radevel wydał odgłos zaskoczenia i uniósł swą tarczę, ale zrobił to zbyt prędko i odsłonił się na uderzenie.

Widząc drugie już odsłonięcie się przeciwnika w tak krót­kim czasie, Vanyel poczuł w sobie wzbierający zapał i zary­zykował jeszcze jeden atak. To pchnięcie dosięgnęło wpraw­dzie Radevela, ale okazało się zbyt słabe, aby nazwać je uderzeniem obezwładniającym.

- Słaby! - krzyknął Vanyel, uskoczywszy na bok, za­nim kuzyn sam zdąży ocenić cios jako nieudany.

- Prawie dobry, pięknisiu - odparł Radevel z niechętnym podziwem w głosie. - Jeszcze jeden taki, a przy mojej wadze, powalisz mnie na ziemię. Spróbuj...

Rzucił się do ataku; jego miecz ćwiczebny zamajaczył przy tarczy.

Vanyel w ostatniej chwili usunął się na bok, a Radevel siłą rozpędu zatoczył się i zatrzymał dopiero w połowie odległości między Vanyelem a granicą pola.

Nowy styl rzeczywiście działał! Radevel nie mógł nawet zbliżyć się do Vanyela, który dźgał go przy każdej okazji. Jego pchnięcia nie miały mocy nawet zbliżonej do śmier­telnej, ale było to spowodowane przede wszystkim brakiem praktyki. Jeśli...

- Przerwijcie, do stu diabłów!

Chłopcy znieruchomieli. Na plac wkroczył fechtmistrz Forst Reach. Jego oczy nabiegłe krwią ciskały gromy.

Podczas gdy Jervis, najemnik o kamiennej twarzy i blond włosach, mierzył ich wzrokiem, Vanyel pocił się już nie tylko z wysiłku. Fechtmistrz zmarszczył brwi, a chłopiec poczuł, że ślina napływa mu do ust. Jervis wyglądał na rozwścieczonego, a kiedy Jervis był zły, wówczas na ogół Vanyel był tym, który cierpiał.

- No cóż - zaskrzeczał mężczyzna po chwili wystar­czająco długiej, aby przerażenie Vanyela zdążyło sięgnąć zenitu. - Uczymy się nowej dyscypliny, tak? A który z was ją wymyślił?

- Ja, panie - wyszeptał Vanyel.

- Nietrudno zgadnąć, że zachodzenie przeciwnika od tyłu, przyczajanie się i uniki wydają ci się bardziej atrakcyj­ne niźli uczciwa walka - szydził fechtmistrz. - A więc, jak ci poszło, mój bystry młody lordzie?

- Spisał się, Jervisie. - Ku absolutnemu zdumieniu Vanyela Radevel odpowiedział za niego. - Nie udało mi się go trafić, a jeśli tylko włożyłby w swe pchnięcia całą siłę, położyłby mnie raz czy dwa.

- Jesteś zatem prawdziwym bohaterem w walce z niedorostkiem. Idę o zakład, że czujesz się jak Veth Krethen, prawda? - Jervis splunął. Vanyel starał się opanować złość, licząc do dziesięciu. Nie protestował nawet, że Rade-vel był prawie dwa razy większy od niego i z pewnością trudno byłoby go określić jako “niedorostka”. Tymczasem Jervis, w oczekiwaniu na ripostę, wbił w niego swe niena­wistne spojrzenie. Nie usłyszał jednak ani słowa sprzeciwu. Rzecz dziwna, ale to właśnie wydawało się wprawiać go w jeszcze większą wściekłość.

- Dobrze, bohaterze - burknął, odbierając broń Radevelowi i wciskając sobie na głowę hełm chłopca. - Przekonajmy się, jak dobry jesteś naprawdę...

Błyskawicznie, bez ostrzeżenia, przypuścił atak. Vanyel padł na kolana, uchylając się przed wirującym ostrzem. Naraz uświadomił sobie, że Jervis naciera na niego pełną parą i nie zważa na fakt, że jego przeciwnik nie ma na sobie zbroi.

Wszak Vanyel jej nie włożył.

Gdy Jervis natarł ponownie, Vanyel, bliski rozpaczy, ob­rócił się wokół własnej osi, dał nura, wywinął się, zakręcił i wtedy ujrzał pewną szansę. Tym razem desperacja obudziła w nim siły, jakich nie użył w walce z Radevelem. Ugodził Jervisa w klatkę piersiową, ten zachwiał się na moment, a Va­nyel wykończył swe natarcie solidnym ciosem w głowę,

Fechtmistrz zatoczył się dwa lub trzy kroki do tyłu. Va­nyel z sercem w gardle wyczekiwał jego reakcji. Potrząsnął głową dla odzyskania jasności umysłu. Zapadła potworna cisza.

Jervis zdjął hełm; jego twarz ściągnęła wściekłość. - Radevelu, zabierz chłopców i przynieś broń i zbroję lordziątka Vanyela - powiedział śmiertelnie spokojnym głosem.

Radevel wycofał się z boiska, obrócił się na pięcie i po­pędził w stronę zamku. Wtedy Jervis podszedł z wolna do Vanyela i zatrzymał się w odległości około metra od niego, wprowadzając go w taki stan, że ten nieomal padł trupem na miejscu.

- A więc lubisz atakować od tyłu, co? - powiedział tym samym, śmiertelnie spokojnym tonem. - Chyba nie przyłożyłem się zbytnio do nauczenia cię, czym jest honor, mój młody lordzie. - Po jego twarzy przemknął nikły uśmiech. - Myślę jednak, że można temu wnet zaradzić.

Powłócząc nogami, zbliżał się już Radevel obładowany resztą ekwipunku Vanyela.

- Włóż zbroję - rozkazał Jervis. Vanyel nie śmiał się sprzeciwić.

Później, gdy wszystko się skończyło, Vanyel nie potrafił przypomnieć sobie dokładnych słów Jervisa. Pamiętał tylko, że ten zrugał go przy wszystkich, nazwał tchórzem i oszu­stem, mordercą, który nie potrafiłby spokojnie, z honorem, stawić czoła przeciwnikowi. Tylko mglista aura strachu i złości, otaczająca wspomnienia tamtego dnia, nadawała sens kołaczącym się w głowie słowom.

Ale wtedy Jervis dopiął swego. Pobił Vanyela swoją me­todą, posługując się własnym stylem.

Był to pojedynek, który od samego początku nie rokował dobrze dla chłopca. Nawet gdyby Vanyel rzeczywiście wy­kazywał jakąś biegłość we władaniu bronią według zaleceń Jervisa, i tak nie miałby żadnych szans. Kilkakrotnie powa­lony na ziemię, słyszał w uszach dzwonienie wywołane cio­sem, którego nie zdążył nawet zauważyć, i odganiał sprzed oczu wirujące gwiazdki.

- Wstań - mówił wtedy Jervis...

Po pierwszym upadku Vanyel podnosił się jeszcze pięć razy, coraz wolniej. Za każdym razem próbował się poddać. Do momentu, gdy padł po raz czwarty, zupełnie zatracił jasność umysłu i w ogólnym otępieniu nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo się poniża. Jervis jednak nie przyj­mował jego rezygnacji. Nawet wówczas gdy Vanyel z led­wością mógł wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, Jervis od­mówił mu.

Nieprzyjemne było uczucie ogarniające Radevela na wi­dok twarzy Jervisa ugodzonego przez jego kuzyna. Nigdy, odkąd mieszkał w tym zamku, nie widział starego drania ogarniętego takim szałem.

Spodziewał się wprawdzie, że Jervis zechce przetrze­pać trochę skórę Vanyelowi, lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, iż może stać się świadkiem dokonanej z premedy­tacją...

...masakry. Tylko tak mógł to nazwać. Vanyel nie był przeciwnikiem dla Jervisa, a Jervis nacierał na niego pełną parą, jak gdyby walczył z wyszkolonym dorosłym wojow­nikiem. Nawet Radevel to zauważył.

Toteż odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że ugodzony po raz pierwszy chłopiec padł na plecy i łapiąc oddech, wy­mamrotał deklarację kapitulacji. Najgroźniejszym rezulta­tem walki mogło być wówczas kilka siniaków na ciele wy­rostka.

Lecz kiedy Jervis odrzucił tę rezygnację, kiedy jął okła­dać Vanyela płaską częścią swego pałasza, by zmusić chłopca do podniesienia miecza i tarczy dla osłony własne­go ciała przed ciosami, Radevela znów ogarnęło przeraże­nie.

Działo się coraz gorzej. Jeszcze pięć razy Jervis zwalał Vanyela z nóg, uderzając za każdym razem z większą nie­nawiścią.

Ale za szóstym razem Vanyel nie miał już sił, by się dźwignąć.

Cios Jervisa przełamał jego drewniano-miedzian...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin