Michaił Szołochow - Los człowieka.pdf

(169 KB) Pobierz
Michał Szołochow
MICHAŁ SZOŁOCHOW
LOS CZŁOWIEKA
Tłumaczyła IRENA PIOTROWSKA
Książka i Wiedza • 1985
Tytuł oryginału SUD'BA CZEŁOWIEKA
19176613.003.png 19176613.004.png
Eugenii Grigoriewnie Lewickiej,
członkowi KPZR od 1903 roku
19176613.005.png
Pierwsza powojenna wiosna nad górnym Donem była wyjątkowo raptowna i
natarczywa. W końcu marca powiały od Morza Azowskiego ciepłe wiatry i już po
dwóch dniach do czysta obnażyły się piaski na lewym brzegu Donu, wzdęły zawalone
śniegiem wąwozy i jary, stepowe rzeczki rozsadziwszy lody wezbrały wściekle i drogi
stały się prawie nie do przebycia.
O tej nieprzychylnej porze roztopów musiałem pojechać do Stanicy Bukanow-
skiej. Odległość była niewielka - raptem około sześćdziesięciu kilometrów - ale, jak się
okazało, nie tak łatwo było ją pokonać. We dwóch z moim towarzyszem wyruszyliśmy
przed wschodem słońca. Para wypasionych koni, napinając szory jak struny, ledwie
ciągnęła ciężką bryczkę. Koła zapadały się po piasty w wilgotnym piasku, zmieszanym
ze śniegiem i lodem, po godzinie na bokach i zadach końskich pod cienkimi szlejami
wystąpiły białe, obfite płaty piany, a w świeżym porannym powietrzu rozeszła się
ostra, odurzająca woń końskiego potu i rozgrzanego dziegciu z dobrze nasmarowanej
uprzęży.
Tam gdzie koniom było szczególnie ciężko, złaziliśmy z bryczki i szliśmy pieszo.
Pod nogami chlupał roztajały śnieg, iść było trudno, ale po bokach drogi utrzymywał
się kryształowo iskrzący się w słońcu lód i tamtędy jeszcze trudniej było się posuwać.
Dopiero po sześciu mniej więcej godzinach przejechaliśmy trzydzieści kilometrów i
znaleźliśmy się u przeprawy na Jelance.
Nieduża, miejscami wysychająca latem rzeczułka naprzeciw Chutoru Mochow-
skiego w błotnistych, porosłych olchami zatopach rozlała na cały kilometr. Trzeba
było przeprawić się na kruchej płaskodennej łodzi, która mogła unieść najwyżej trzy
osoby. Odprawiliśmy konie. Na drugim brzegu czekał na nas w kołchozowej szopie
stary, pozostawiony tam jeszcze zimą willis, który w niejednych bywał opałach. Nie
bez obawy wsiadłem z kierowcą do zmurszałej łodzi. Towarzysz nasz został z rzeczami
na brzegu. Ledwie odbiliśmy, gdy z przegniłego dna trysnęły w różnych miejscach
małe fontanny wody. Wszystkim, co było pod ręką, zatykaliśmy niepewną łupinę i wy-
czerpywaliśmy z niej wodę, byleby jakoś dotrzeć do celu. Po godzinie byliśmy na dru-
gim brzegu Jelanki. Kierowca sprowadził z chutoru samochód, podszedł do łodzi i
rzekł ujmując wiosło:
- Jeżeli to przeklęte koryto nie rozwali się na wodzie, to przyjedziemy za jakieś
dwie godziny, wcześniej nas nie oczekujcie.
Chutor leżał daleko na uboczu, a dokoła przystani panowała taka cisza, jaka
bywa w bezludnych miejscach tylko głuchą jesienią i na przedwiośniu. Od wody cią-
19176613.006.png
gnęło wilgocią, cierpką goryczą butwiejącej olchy, a z dalekich nadchoperskich ste-
pów, tonących w liliowym mgielnym tumanie, lekki wietrzyk przynosił wiecznie mło-
dy, ledwie uchwytny aromat ziemi, która niedawno wyzwoliła się spod śniegu.
Nie opodal na nabrzeżnym piasku leżał obalony płot. Usiadłem na nim chcąc
zapalić, ale gdy wsunąłem rękę do prawej kieszeni watowanych spodni, stwierdziłem z
wielką przykrością, że paczka biełomorów zupełnie zamokła. Podczas przeprawy fala
chlusnęła przez burtę głęboko zanurzonej łodzi i po pas oblała mnie mętną wodą. Nie
myślałem wówczas o papierosach, bo rzuciwszy wiosło trzeba było co prędzej wylewać
wodę, żeby łódź nie zatonęła, teraz zaś, gorzko wyrzekając na własną nieuwagę,
ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni rozmiękłą paczkę i przykucnąwszy zacząłem po jed-
nym rozkładać na płocie brunatne od wilgoci papierosy.
Było południe. Słońce przypiekało jak w maju. Miałem nadzieję, że papierosy
szybko wyschną. Prażyło tak silnie, że już zacząłem żałować, iż na drogę włożyłem żoł-
nierskie watowane spodnie i kurtkę. Był to pierwszy po zimie prawdziwie ciepły dzień.
Dobrze było tak siedzieć sobie, całkowicie oddając się ciszy i samotności, zdjąć z gło-
wy starą żołnierską czapkę uszatą, suszyć na wietrzysku mokre od ciężkiego wiosłowa-
nia włosy i bezmyślnie obserwować przepływające po bladym błękicie wydęte, białe
obłoki.
Wkrótce spostrzegłem, że zza ostatnich zabudowań chutoru wyszedł na drogę
mężczyzna. Prowadził za rękę małego chłopczyka, który, sądząc po wzroście, mógł
mieć najwyżej pięć, sześć lat. Wlekli się znużonym krokiem w kierunku przeprawy, ale
zrównawszy się z samochodem, skręcili w moją stronę. Wysoki, lekko przygarbiony
mężczyzna, podszedłszy bliżej, rzekł stłumionym basem:
- Cześć, kolego!
- Dzień dobry! - uścisnąłem wyciągniętą do mnie stwardniałą dłoń.
Mężczyzna nachylił się do chłopczyka i powiedział:
- Przywitaj się z wujciem, synku. On pewnie też jest kierowcą, tak jak twój ta-
tuś. Tylko żerny jeździliśmy ciężarówką, a on gania tym małym samochodem.
Patrząc mi prosto w oczy jasnymi jak niebo ślepkami i uśmiechając się leciut-
ko, chłopczyk śmiało podał mi różową, chłodną rączkę. Potrząsnąłem nią delikatnie i
spytałem:
- Cóż to, mój staruszku, masz taką zimną rękę? Na dworze cieplutko, a ty marz-
niesz?
19176613.001.png
Malec ze wzruszającą dziecinną ufnością oparł się o moje kolano i podniósł ze
zdziwieniem białawe brewki.
- Przecież ja nie jestem staruszek, wujciu. Jestem mały chłopiec i wcale nie
marznę, a ręce mam zimne, bo lepiłem kule ze śniegu, i dlatego...
Ojciec zdjął wypchany plecak i, znużonym ruchem siadając obok mnie, powie-
dział:
- Kłopot mam z tym pasażerem! Przez niego nogi poobijałem. Zrobię większy
krok, on już w kłus przechodzi, no i masz ci los, jak tu się przystosować do takiego
piechura. Zamiast jednego kroku robię trzy i tak idziemy każdy sobie, jak koń z żół-
wiem. A tu jeszcze z oka nie można go spuścić. Ledwie się człowiek odwróci, on już
włazi w kałużę albo odłamuje kawałek lodu i ssie zamiast cukierka. Nie, to niemęska
rzecz podróżować z takim pasażerem, i w dodatku na własnych nogach. - Zamilkł na
chwilę, potem zapytał: - A ty, bracie, pewnie na swego zwierzchnika czekasz?
Jakoś przykro mi było rozczarowywać go, więc odpowiedziałem:
- A jakże, czekam.
- Z tamtej strony przyjadą?
- Tak.
- Nie wiesz, czy prędko łódź tu będzie?
- Za jakieś dwie godziny.
- W porządku. No cóż, na razie odpoczniemy, nie ma się dokąd spieszyć. A ja
tak idę sobie tędy i patrzę: swój chłop, brat - kierowca się opala. Dobra, myślę, podej-
dę do niego, zapalimy razem. Samemu to i palić, i nawet umierać nudno. Ale tobie do-
brze się powodzi, papierosy palisz. Zamoczyłeś je, tak? No, bracie, przemoczony tytoń
to jak koń z felerem, na nic się nie zda. Czekaj, lepiej mojego gwoździa zapalimy.
Wydobył z kieszeni wojskowych drelichowych spodni zwinięty w rulonik je-
dwabny, wytarty kapciuch malinowego koloru, rozwinął go, a ja zdążyłem przeczytać
wyhaftowany w rogu napis: „Kochanemu żołnierzowi od uczennicy VI klasy Lebie-
diańskiej Szkoły Średniej”.
Zapaliliśmy bardzo mocnego samosieja i długo milczeliśmy. Miałem chęć zapy-
tać go, dokąd idzie z dzieckiem, co za konieczność wypędza go z domu na takie rozto-
py, lecz on ubiegł mnie pytaniem:
- Całą wojnę przy kierownicy?
- Prawie całą.
- Na froncie?
19176613.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin