Thomas Carlyle - Bohaterowie.doc

(1170 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

Thomas Carlyle

Bohaterowie

cześć dla bohaterów i pierwiastek bohaterstwa w historii

 

Odyn, Mahomet, Dante, Szekspir, Luter, Knox, Johnson, Rousseau, Burns, Cromwell, Napoleon


ODCZYT I

Bohater jako bóstwo. Odyn. Pogaństwo: mitologia skandynawska

Mamy tu zamiar pomówić trochę o wielkich ludziach, o sposobie, w jaki oni występowali w sprawach naszego świata, o typie, jaki im historia tego świata nadała, o pojęciu, jakie -ludzkość o nich sobie wytworzyła, o dziele, jakiego oni dokonali, czyli innymi słowy o bohaterach, przyjęciu, jakiego doznali i roli, jaką odegrali, czyli jeszcze inaczej o czci dla bohaterów i pierwiastku bohaterstwa w sprawach ludzkich. Oczywiście jest to przedmiot nader obszerny i godny gruntowniejszego sposobu traktowania niż ten, jaki my mamy nadzieję tu zastosować. Tak, obszerny to przedmiot, bezgraniczny nawet, jeśli zechcemy go pojąć należycie; bezmierny, jak sama historia powszechna, która, według mego rozumienia, jako historia tego, czego ludzkość w tym świecie dokonała, jest w gruncie rzeczy historią wielkich ludzi, którzy na to pracowali. Ci bowiem wielcy ludzie byli przewodnikami ludzkości, wzorodawcami i w pewnym znaczeniu twórcami wszystkiego, co całe zbiorowisko ludzi zdołało zrobić, czego zdołało dosięgnąć. Wszystko, co się w świecie dopełniło, jest tylko ściśle rzecz biorąc zewnętrznym, materialnym wynikiem, praktycznym wcieleniem i urzeczywistnieniem myśli przemieszkujących w zesłanych na ten świat wielkich ludziach toteż dumą historii świata śmiało możemy to powiedzieć będzie historia tych ostatnich. Nic bardziej zrozumiałego nad to, że nie będziemy tu mogli godnie odpowiedzieć podobnemu zadaniu.

Pociesza nas to, że wielcy ludzie, z jakiegokolwiek punktu widzenia rozpatrywani, są towarzystwem nader pożytecznym. Niepodobna zająć się, chociażby nawet mniej lub bardziej powierzchownie, wielkim człowiekiem bez pewnej stąd dla siebie korzyści. Wielki człowiek jest zawsze żywym źródłem światła, obok którego dobrze i miło się znajdować. Światło to oświeca i rozświeciło ciemności świata, i to niejako zapalony przez kogoś świecznik, lecz jako coś światłodajnego z łaski nieba, jako, że tak powiem, potężna fontanna światła, wrodzonej i oryginalnej intuicji, bohaterskiej męskości i szlachetności fontanna, w potokach promieni której dobrze wszelkiej duszy. Nie ma warunków, przy których moglibyśmy skarżyć się na to, że jakiś czas dokoła nich błądziliśmy. Te sześć typów bohaterstwa wziętych z różnych krajów i bardzo odległych od siebie epok, typów zewnętrznie nic ze sobą niemających wspólnego, powinno nam, jeśli dobrze wzrok wytężymy, nader wiele zobrazować. Jeżeli byśmy tylko mogli przyjrzeć im się należycie, zrozumielibyśmy o wiele łatwiej sam rdzeń historii powszechnej. Jakże byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się w czasach takich jak dzisiejsze chociażby do pewnego stopnia ujawnić znaczenie bohaterstwa i boski stosunek (nie waham się tak go nazwać), który przez wszystkie czasy łączył wielkiego człowieka z innymi ludźmi, gdyby udało mi się w taki sposób poruszyć przynajmniej przedmiot, jeśli już go nie zgłębić. W każdym razie należy próbować.

Za prawdę uważam pod każdym względem, że najważniejszym ze wszystkiego, co może dotyczyć pojedynczego człowieka, lub całego narodu, jest jego religia. Pod słowem „religia" rozumiem tu nie credo Kościoła, do którego należy on urzędowo, ani też różne dogmaty wiary, które zechce stwierdzić podpisem, słowem lub jakimkolwiek innym sposobem: jest to niezupełnie to, a czasem zgoła nawet nie to. Wiemy przecież, że ludzie wyznający wiary dosięgnąć mogą w każdej z nich, bez różnicy, wszelkich stopni zasługi lub występku. Nie, religią nazywam nie to wyznanie czy twierdzenie, które jest dla człowieka czymś zewnętrznym lub co najgłębiej wypływa z dziedziny jego rozumowań; religię tworzy dla mnie to, w co człowiek wierzy rzeczywiście i czynnie (często nie wypowiadając tego w twierdzeniach nie tylko dla drugich, lecz nawet samemu sobie), co rzeczywiście i czynnie bierze do serca i uważa za pewnik w swych życiowych związkach z tym tajemniczym wszechświatem i swoich obowiązków, i swego przeznaczenia: to jest właśnie najważniejsze ze wszystkiego, co go dotyczy, co jest w nim stworzycielem i przyczyną wszystkiego innego. W tym tkwi religia lub też, być może, bezwzględny sceptycyzm i niereligijność: jeśli mi powiecie, jak pewien człowiek czuje się związany z niewidzialną Istotą lub nieistnościądowiem się bardzo dokładnie, czym on jest i czego w życiu dokona. Toteż badając osobnika lub naród, na pierwszym miejscu stawimy pytanie: „jaka była jego religia?". Czy było to pogaństwo mnogość bogów czysto zmysłowe przedstawianie owej tajemnicy życia, z uznaniem siły fizycznej za główny pierwiastek istnienia? Było to chrześcijaństwo wiara w Niewidzialne, nie tylko jako istność realną, lecz nawet jako jedyną istność realną, wiara w wieczność, na której opiera się czas i wszystkie jego momenty, detronizujący siłę pogańską na korzyść szlachetniejszego panowania, świętości? Był to sceptycyzm niepewność pobudzająca do nieustannego badania, czy jest jakaś istność niewidzialna, jakaś niepozbawiona rozumu tajemnica życia? zwątpienie co do wszystkiego, a może nawet niewiara i bezwzględne zaprzeczenie? Odpowiedzieć na takie pytania, to odtworzyć ducha historii człowieka lub narodu. Myśli ich były matkami czynów, uczucia ojcami myśli: strona ich niewidzialna i duchowa dyktowała prawa stronie zewnętrznej, czynnej: religia stanowiła w nich wielki fakt. Ze względu na granice, które musimy zakreślić swoim odczytom, najlepiej będzie, jeśli zwrócimy swoje badania głównie ku tej właśnie religijnej fazie sprawy. Po zrozumieniu tego wszystko stanie się dla nas zrozumiałe. Pierwszym wybranym przez nas bohaterem tej serii jest Odyn, główna postać pogaństwa skandynawskiego, która dla nas jest emblematem bardzo wielkiego obszaru pojęć. Przyjrzyjmy się więc trochę bohaterowi jako bóstwu, co stanowi najdawniejszą, najpierwotniejszą formę bohaterstwa.

Z pewnością pogaństwo to jest czymś dziwnym i niepojętym dla nas, ludzi obecnego wieku. Przypomina ono las, w którym niepodobna znaleźć drogi, w którym umysł błąka się bez końca, las złudzeń, pomieszanych pojęć, fałszów i bezmyślności, które pokrywają całe pole życia!

To coś przejmuje nas podziwem, omal niewiarą, bo w rzeczy samej nie tak łatwo zmieścić w swej głowie, iż zdrowi na umyśle ludzie kiedykolwiek z otwartymi oczami mogli wierzyć w zbiór podobnych doktryn i wierzyć tak, że aż byli zdolni żyć tą wiarą; korzyli się i cześć jako Bogu składali biednej, podobnej do nich istocie, i ubóstwiali nie tylko ją, lecz i pnie, i kamienie, i wszelkie żywe i martwe przedmioty; iż wytworzyli taki straszliwy chaos halucynacji jako teorii wszechświata: wszystko to robi wrażenie jakiejś bajki nie do uwierzenia. A tymczasem jest jasne, że wszystko to działo się w rzeczywistości. Ludzie stworzeni na nasz obraz i podobieństwo rzeczywiście oddali się jej i żyli w niej jak u siebie, w tej potwornej i nieprzeniknionej puszczy dzikich wierzeń i niskich ubóstwień. To zjawisko dziwi nas niepomiernie. Tak, radując się sami na wysokościach czystych widzeń, do jakich człowiek podnieść się zdołał, możemy poświęcić chwil kilka na milczące i bolesne użalenie się nad głębią ogarniających jego ducha ciemności. Wiedzmy jednak, że coś podobnego było i jest w człowieku i we wszystkich ludziach, nie wyłączając nas.

Niektórzy teoretycy używają nadzwyczaj prostego środka do wytłumaczenia religii pogańskiej: „to proste szarlataństwo, kuglarstwo kapłanów i oszukaństwo powiadają żaden zdrowy na umyśle człowiek nigdy naprawdę w to nie wierzył; wszystko to były zwykłe zmyślenia, podawane do wierzenia innym ludziom, którzy już w żaden sposób nie zasługiwali na miano zdrowych". Często będziemy się poczuwali do obowiązku protestowania przeciw podobnej hipotezie co do faktów, czynów i w ogóle historii ludzi; tu zaś na wstępie protestujemy przeciw niej, o ile się ona tyczy pogaństwa i wszelkich innych koncepcji, na które człowiek zdobył się kiedykolwiek, szukając czegoś, co by go przez życie prowadziło. Wszystkie one zawierały w sobie jakąś prawdę, inaczej ludzie by się im nie oddali. Zapewne nie brak szarlatanerii oraz oszukaństwa i w religiach, szczególnie zaś ich późniejsze fazy przejściowe fazy upadku straszliwie w nie opływały, tylko że szarlataństwo nigdy nie stanowiło treści pierwotnej ich wpływu, ich zdrowia, tudzież życia, lecz przeciwnie, ich chorobę i oznakę nieomylną niechybnej śmierci! Nie należy o tym nigdy zapominać. Ta hipoteza szarlataństwa, z którego rodzi się jakoby wiara, chociażby nawet ludzi dzikich, wydaje mi się strasznie ponura. Szarlataneria nie daje niczemu życia, wszystkiemu niosąc śmierć. Nigdy nie dostaniemy się do istotnej treści czegokolwiek, patrząc w ten sposób na odnośne oszukaństwa, jeśli nie odrzucimy wszelkich szarlataństw wprost, jako choroby i zepsucia, z którymi przede wszystkim obowiązek nakazuje nam skończyć raz na zawsze, które nakazuje on nam wymieść zarówno z myśli, jak i z czynów. Wszędzie i zawsze człowiek rodzi się wrogiem kłamstw. Jestem zdania, że sam nawet lamaizm zawiera w sobie pewną prawdę. Proszę przeczytać szczere, przenikliwe a dość sceptyczne Opowiadanie o poselstwie w tym kraju pana Turnera. Wszak każdy zobaczy, że ci biedni mieszkańcy Tybetu mają swą wiarę, a mianowicie według nich Opatrzność w każdym pokoleniu zsyła na ziemię wcielenie siebie samej. W gruncie rzeczy jest to rodzaj wiary w jakiegoś papieża, a biorąc rzecz jeszcze głębiej, wiara w jakiegoś bardzo wielkiego człowieka i w to, że można go odkryć, a już odkrytemu wszyscy winni posłuszeństwo bez granic! Oto jest prawda wielkiego lamaizmu, jedyny zaś błąd tkwi w sposobie szukania owego wielkiego człowieka. Kapłani Tybetu trzymają się pewnej właściwej sobie metody celem odkrycia, kto właściwie z ludzi jest „bardzo wielki" i kto godny jest panowania nad nimi. Zła to metoda, ale czyż tak dalece gorsza od tych, których my sami się trzymamy, jak na przykład, że człowiekiem owym jest pierworodny pewnej dynastii? Trudna to niestety! rzecz wynalezienie dobrej w tym względzie metody. Pierwszym krokiem ku zrozumieniu pogaństwa będzie dla nas uznanie, że jego wyznawcy, w pewnej epoce, uważali go szczerze za wyraz prawdy. Przyjmijmy za rzecz niewątpliwą, że ludzie o zdrowych zmysłach i na jawie, stworzeni najzupełniej na nasz obraz i podobieństwo, wyznawali pogaństwo, że my sami wyznawalibyśmy je, gdybyśmy wśród nich żyli. Wówczas można będzie postawić pytanie: Czymże mogło być pogaństwo?

Inna, bardziej już godna poważnego traktowania teoria widzi w tym wszystkim alegorię. Teoretycy tej klasy powiadają że była to gra wyobraźni poetów, rodzaj cienia w formie bajki alegorycznej, uosobień i uplastycznień tego, co takie duchy poetyckie zrozumiały i odczuły ze wszechświata. Zgadza się to dodają oni z owym pierwotnym a zawsze czynnym prawem natury ludzkiej, które i dziś wciąż możemy obserwować, chociaż w rzeczach mniejszej wagi. Prawem tym jest, że to, co człowiek silnie odczuwa, usiłuje on zawsze wyrazić na zewnątrz siebie samego, przedstawić w formie widocznej, z nadaniem jej — że tak powiem pewnego życia, pewnej rzeczywistości historycznej. Zapewne, prawo takie istnieje i sięga największej głębi natury ludzkiej; nie mamy też powodów do powątpiewania, że i w tej sprawie grało ono rolę czynną. Toteż nazywam „bardziej godną poważnego traktowania" hipotezę, przypisującą pogaństwo w całości lub w większej części działaniu tego prawa, nie mogę jednak jej uznać za hipotezę prawdziwą. Proszę tylko pomyśleć, czy my zechcielibyśmy wierzyć, mieć za wiatyk jakąś alegorię, jakąś zabawę poetycką? Nie, żądalibyśmy nie zabawy, lecz czegoś poważnego. Bo też żyć na tym świecie to rzecz nader poważna; śmierć nie jest zgoła dla człowieka zabawą. Powtarzam, życie własne nigdy nie zdawało się człowiekowi zabawą, lecz było dlań rzeczywistością surową sprawą najzupełniej poważną!

Uważam więc, że chociaż owi zwolennicy hipotezy alegorii kroczą po drodze wiodącej do prawdy, nie dosięgają jej jednak. Religia pogańska jest istotnie alegorią, symbolem tego, co ludzie czuli i wiedzieli o wszechświecie, jak zresztą wszystkie religie są w tym znaczeniu symbolami, zmieniającymi się stosownie do tego, jak się zmienia to, co ludzie w tym względzie czują i wiedzą; zdaje mi się jednakże, iż przewrotnie nawet odwrotnie widzą rzecz ci, którzy wysuwają na przód, jako początek i przyczynę, to, co było raczej wynikiem i zakończeniem. Ludzie potrzebowali nie alegorii pięknych, nie symbolu doskonałego, lecz wiedzy, w co należało im wierzyć co do wszechświata, co do swoich w nim losów, co do tajemniczego ich życia i wszystkiego, na co mogli mieć w nim nadzieję i czego powinni się obawiać, co powinni czynić, a czego nie czynić. Wszak Podróż pielgrzyma jest też alegorią, i do tego piękną, rozumną i poważną; proszę się jednakże zastanowić, czy ta alegoria Bunyana mogłaby poprzedzić symbolizowaną przez siebie wiarę? Musiała już istnieć przed nią powszechna wiara, której alegoria mogła się stać następnie cieniem i to, pomimo całej swej powagi, cieniem możemy to powiedzieć zabawnym, czystą grą wyobraźni w porównaniu z tą rzeczą groźną, z tą pewnością naukową, której chce ona być emblematem poetyckim. Zarówno w tym, jak i w każdym innym wypadku, alegoria jest wytworem pewności, nie zaś jej wytwórczynią. Toteż, jeżeli chodzi o pogaństwo, powinniśmy jeszcze zbadać, skąd się wzięła owa naukowa pewność, matka tego labiryntu alegorii, błędów, poplątanych pojęć. Jaka ona była, czym była?

Niewątpliwie byłoby szaloną pretensją, chcieć tu lub gdziekolwiek „wytłumaczyć" takie zjawisko, jak to dalekie, niepowiązane i mgliste imbroglio pogaństwa, bardziej przypominające stado obłoków, niż daleki stały ląd gruntu i faktów. Pogaństwo to nie stanowi już rzeczywistości, było nią jednak kiedyś. Winniśmy pojąć, że to na pozór stado obłoków tworzyło kiedyś rzeczywistość, że nie mamy tu do czynienia z alegorią poetycką jako z jej źródłem — lub, tym mniej, ze zwodnym oszukaństwem. Sądzę, że ludzie nigdy nie wierzyli w marne pieśni, nie ryzykowali życia swej duszy dla alegorii; po wszystkie czasy, szczególniej w owe poważne czasy pierwotne, ludzie instynktem umieli odkrywać szarlatanów, aby nienawidzić ich i brzydzić się nimi. Pozostawiając też na stronie owe teorie szarlataństwa i alegorii, a w zamian wytężając z sympatią uwagę ku temu dolatującemu nas z oddali zgiełkowi czasów pogańskich, postarajmy się przekonać, czy nie udało by się nam przynajmniej dojrzeć pewności, że w ich treści tkwił jednak jakiś fakt, że ludzie ci nie byli wcale kłamcami lub szaleńcami, lecz, na swój nędzny sposób, szczerymi i zdrowymi!

Proszę sobie, pomiędzy innymi, przypomnieć owe fikcje Platona o człowieku, który wzrósłszy oraz dojrzawszy gdzieś w jaskini podziemnej tudzież mrocznej, zostałby wyprowadzony na świat i ujrzał nagle wschód słońca. Co za zdziwienie, co za podziw, co za zachwyt ogarnąłby go na ten widok, który my obojętnie codziennie witamy! Całe serce tego człowieka, który połączyłby w sobie szczerą i swobodną uczuciowość dziecka z mocą umysłu doj rzałego, zapłonęłoby na ten widok: rozpoznałby on doskonale boskość zjawiska i padłby przed nim na twarz w ubóstwieniu. Otóż taka właśnie wielkość dziecięca tkwiła w narodach pierwotnych. Pierwszym myślicielem pogańskim wśród tych surowych ludzi, pierwszym, który postąpił krokiem po tej drodze myśli, był właśnie ów człowiek-dziecię Platona. Pełen prostoty i otwartości dziecka posiadał on zarazem głębokość i siłę męża. Przyroda nie miała jeszcze dla niego nazwy; nie zjednoczył on jeszcze w jedną nazwę całej tej nieskończonej rozmaitości widoków, dźwięków, form i ruchów, które my zwiemy dziś zbiorowo wszechświatem, naturą lub jakkolwiek inaczej, załatwiając w ten sposób rachunek z rzeczą. Dla owego dzikiego człowieka o głębokim sercu wszystko wydawało się jeszcze czymś nowym, nieosłoniętym nazwami i formułkami; wszystko stawało przed nim wprost nagie, płomieniejące, piękne, groźne, niewypowiedziane. Przyroda była dla niego tym, czym jest ona po wszystkie czasy w oczach myśliciela i proroka: nadprzyrodzoną! Ziemia skalista, kwiecista i zielona, drzewa, góry, rzeki, morza wielodźwięczne; niezmierne, bezdenne morze błękitu, falujące ponad naszymi głowami pod tchnieniem wiatrów; czarna chmura, co się tam skupia i formuje, by zionąć to ogniem, to gradem i deszczem: co to jest? Tak, czym jest to wszystko? W gruncie rzeczy nie wiemy tego jeszcze dziś i nigdy nie zdołamy posiąść tej wiedzy. I jeśli wymykamy się trudności tego pytania, to nie dzięki wyższej intuicji, lecz dzięki naszej wyższej lekkości, nieuwadze, brakowi intuicji. To brak myśli pozwala nam się nie dziwić. Każde tworzone przez nas pojęcie więzi stwardniała skorupa tradycji, zdań, powag, wyrazów bez treści. Nazywamy ten ogień piorunowy czarnej chmury „elektrycznością", tworzymy o nim uczone traktaty, wydobywamy podobny przez tarcie szkła i jedwabiu: lecz czym on jest? Kto go stworzył? Z czego on powstał? Co z niego ma powstać? Wiedza wiele dla nas uczyniła, lecz nędzną nauką byłaby ta, która chciałaby skryć przed naszym okiem olbrzymią bezdenną nieskończoność niewiedzy, której ludzkość nigdy zgłębić nie może, ponad którą cała nasza wiedza unosi się, niby jakieś liche ździebełko. Świat ten, pomimo całej naszej wiedzy i wszystkich nauk, pozostaje cudem i dla każdego kto o nim będzie myśleć, pozostanie czymś nadprzyrodzonym, niezbadanym, czarnoksięskim czymś więcej nawet.

Pomijając już inne, cóż to za ogrom tajemnicy: czas, to coś nieograniczonego, cichego, nigdy niepowstrzymanego, co się toczy, rwie naprzód bystre i milczące, niby ogarniający wszystko przypływ oceanu, nad którego powierzchnią majaczy cały wszechświat wraz z nami, niby jakieś wyziewy, niby widma jakieś, które są i których potem znów nie ma. Jest to cud, w ścisłym znaczeniu tego słowa, cud na wieki, coś zdolnego wprawić nas w osłupienie, bo nie możemy o tym ani słowa powiedzieć. Wszechświat! Niestety, co dzicy ludzie mogli o nim wiedzieć? Cóż możemy o nim wiedzieć my sami? Że jest on siłą, kombinacją tysiąca sił, siłą, która nie jest nami. I to wszystko: on nie jest „nami", jest czymś zupełnie rożnym od nas. Siła, siła, wszędzie siła, a w środku znowu my również siła tajemnicza. „Nie ma ani jednego listka, gnijącego na długiej drodze, który nie zawierałby w sobie jakiejś siły: bo i jakżeżby inaczej mógł gnić?". Tak, niewątpliwie, i dla myśliciela ateisty, gdyby taki myśliciel był możliwy, musiałby być koniecznie także cudem, ten olbrzymi i nieograniczony wir siły, wir nigdy niewstrzymany, wielki jak bezmiar i stary jak wieczność. Czym on jest? Tworem Boga, Wszechmogącego Boga odpowiada lud wierzących. Ateistyczna wiedza gawędzi o tym nędznie, popisując się nomenklaturą naukową doświadczeniami i kto wie czym jeszcze, jak gdyby tu chodziło jedynie o jakąś lichą rzecz martwą, którą można wpakować do butelki lejdejskiej i sprzedawać w sklepach; ale wrodzony zdrowy rozsądek człowieka, byle tylko sumiennie zastosowany, po wszystkie czasy woła, iż jest to coś żywego; ach! coś niewypowiedzianego, boskiego, wobec czego, pomimo wszelkiej wiedzy świata, najlepszym zachowaniem się z naszej strony będzie pełne czci przerażenie, pobożne rzucenie się na twarz, pokora ducha, ubóstwienie, jeśli nie w słowach, to milczące.

Teraz zaś dorzucę następującą uwagę: kiedy czas taki, jak nasz, wymaga proroka lub poety, który nauczyłby nas, dopomógłby w odrzuceniu precz tych nędznych świętokradzkich powijaków, tych nazw technicznych, tych plotek naukowych, myśląca dusza starożytnego człowieka, nieobciążona jeszcze tymi więzami, garnęła się do przyrody bezpośrednio. Świat, który dziś boskim jawi się wyłącznie w oczach natchnionych, był takim wówczas dla każdego, kto chciał zwrócić ku niemu oczy. Nagi w swym człowieczeństwie człowiek stał wprost oko w oko ze światem. „Wszystko było boskim albo Bogiem". Jean Paul dziś jeszcze myśli tak samo, bo olbrzym Jean Paul ma moc wyłamać się z pod władzy wszelkich „powiadają" wówczas zaś żadne „powiadają" nie istniały. Kanopus, świecąc z wysokości nad całą pustynią swym wspaniałym błękitnawym blaskiem diamentu (ta dzika światłość błękitna, niby duch jakiś, nieskończenie przewyższała świetnością swą wszystko, co dane nam jest oglądać na tym padole), przenikała aż do głębi serca dzikiego Ismaelity, znacząc mu drogę przez bezludną pustynię. Dzikiemu jego sercu, co zawierało w sobie wszystkie uczucia, lecz nie posiadało słowa dla żadnego z nich, Kanopus mógł się zdawać niby jakimś małym okiem, które słało mu swe spojrzenie z głębi wielkiej i głębokiej wieczności, odkrywając wewnętrzną świetność. Czyż nie bylibyśmy zdolni pojąć, w jaki sposób ludzie ci doszli do ubóstwienia Kanopusa, stając się tym, co zwiemy dziś Sabejczykami, czcicielami gwiazd? W tym dla mnie tkwi tajemnica wszystkich form pogaństwa. Adoracja bez wiary i granic oto jest ubóstwienie. Dla tych ludzi pierwotnych wszystko i każda rzecz, która istniała obok nich, tworzyła emblemat boskości, jakiegoś Boga.

Proszę się tylko przypatrzeć, co za niezatracona nić prawdy wije się przez to wszystko. Czyż i dla nas, jeśli tylko zechcemy otworzyć zmysły i umysł, nie ujawni się Bóg w każdej gwiazdce, w każdym ździebełku trawy? Dziś my już nie czcimy tego wszystkiego jak poganie, ale czy i teraz jeszcze nie uważa się za dowód wyższej wartości duchowej tego, co my zwiemy „naturą poetyczną", a co polega na świadomości, że wszelka rzecz ma w sobie coś z boskiego piękna, że wszelka rzecz jest istotnie „oknem, poprzez które możemy zatopić wzrok w nieskończonej boskości"? Tego, który posiada zdolność spostrzegania czara wszelkich zjawisk, nazywamy poetą, malarzem, geniuszem, człowiekiem obdarzonym wyższą siłą; miłym Bóstwu. Ci zaś biedni Sabejczycy właśnie to samo robili, tylko na swój sposób. Jakkolwiek jednak oni to robili, trzeba policzyć na karb ich zasługi: zawsze było to czymś więcej, niż to, co mógł zrobić człowiek zupełnie głupi, lub koń, albo wielbłąd, to jest nic!

Teraz jednak, kiedy zgodziliśmy się na to, iż wszelka rzecz, na jaką wzrok nasz upadnie, jest emblematem Boga Najwyższego, muszę dodać, że człowiek, bardziej niż cokolwiek, stanowi taki emblemat. Zapewne znacie sławne powiedzenie św. Chryzostoma o Szekinie, czyli o Arce Przymierza, jako o widomym objawieniu się Boga wśród Żydów: „Prawdziwą Szekiną jest człowiek!". Tak to prawda najściślejsza; to nie żaden frazes pusty: tak rzeczy mają się rzeczywiście. Treść naszej istoty, ta tajemnica w nas, która sama siebie nazywa: „ja" (cóż za słowa niedołężne posiadamy dla wyrażenia takich istności!) jest to tchnienie Nieba: to Istota Najwyższa objawia się w człowieku. To ciało, te zmysły, to życie, jakim żyjemy, to wszystko nie stanowi rodzaju odzienia dla tego czegoś, co nie może być nazwane? „Jedna tylko jest świątynia we wszechświecie mówi pobożny Novalis jest nią ciało człowieka. Nie ma nad tę wysoką formę bytu nic świętszego. Składać hołd ludziom znaczy to samo, co uczcić owo objawienie w ciele. Kładąc dłoń na ludzkim ciele dotykamy nieba!". Brzmi to pozornie jak zwyczajna tyrada retoryczna, ale tylko pozornie; w rzeczywistości dzieje się inaczej. Gdy bowiem dobrze pomyślimy, stwierdzimy, że jest to prawda naukowa, najlepiej sformułowany wyraz istotnej prawdy rzeczy. My stanowimy cud nad cudami, wielką i niezbadaną tajemnicę bożą. Nie możemy tego pojąć, nie wiemy, jak o tym mówić, możemy jednak czuć i wiedzieć jeśli zechcemy, że tak jest rzeczywiście.

Otóż niegdyś prawdy te człowiek odczuwał łatwiej niż dziś. Młodym pokoleniom świata, obdarzonym świeżością ducha dzieci i zarazem głębokością ludzi poważnych, nie przychodziło do głowy, że załatwiły się już ze wszystkimi istnościami w niebie i na ziemi, nadając im tylko po prostu nazwy naukowe. Mogły one tylko patrzeć przed siebie z trwogą i zachwytem: pokolenia te czuły lepiej pierwiastek boski w człowieku i przyrodzie; dlatego też mogły, nie będąc szalonymi, czcić naturę i człowieka, czcić bardziej niż jakąkolwiek inną rzecz w tej naturze. Czcić jest to, jak powiedziałem wyżej, uwielbiać bez granic: otóż do tego właśnie były one zdolne, przy zupełnie zdrowych zmysłach i w całej szczerości serca. Uważam, iż cześć dla bohaterów tworzyła potężny czynnik w tym starożytnym systemie myśli. To, co nazwałem błędną puszczą poganizmu, powstało, że tak powiem, z wielu korzeni: wszelki zachwyt, wszelka cześć dla gwiazdy lub innego jakiegoś przedmiotu natury była korzeniem lub chociaż włóknem korzenia; ale cześć dla bohaterów stanowiła najgłębszy ze wszystkich korzeni, korzeń główny, z którego wszystko inne musiało w znacznym stopniu ciągnąć soki żywotne i wzrost.

Teraz zaś, jeśli nawet cześć dla gwiazdy korzystała z pewnego znaczenia, o ileż więcej go miała cześć dla bohatera! Cześć dla bohatera to uwielbienie najwyższe dla wielkiego człowieka. Otóż twierdzę, że i dziś jeszcze wielcy ludzie godni są uwielbienia, twierdzę, że w gruncie rzeczy nic poza nimi nie jest go godnym! Łono człowieka nie może w sobie zmieścić uczucia szlachetniejszego nad to uczucie uwielbienia dla wyższego odeń człowieka. Do dziś dnia i po wszystkie czasy jest to wpływ ożywczy w życiu ludzkim. Twierdzę, że religia na tym się opiera, i to nie tylko poganizm, ale nawet daleko wyższe i prawdziwsze, jednym słowem wszelka znana dotychczas religia. Cześć dla bohaterów, uwielbienie odczute sercem i pełne pokory, namiętne, bezgraniczne oddanie się jakiejś bardzo szlachetnej i boskiej postaci człowieka czyż nie w nich tkwi zarodek samego chrystianizmu? Wszak największym z bohaterów jest Ten, którego tu nie nazwiemy! Święte i milczące rozpamiętywanie przystoi temu świętemu przedmiotowi; tam znajdziecie ostateczną doskonałość pierwiastka obecnego wszędzie w historii człowieka na Ziemi.

Schodząc zaś do niższych, mniej niepojętych krain, możemy zapytać: czym jest wszelka prawość, jeśli nie krewną wiary religijnej? Wiara oto prawość względem jakiegoś natchnionego nauczyciela, jakiegoś bohatera duchowego. Czymże więc jest prawość społeczna, ten duch życia wszelkiego społeczeństwa, jeśli nie czymś wypływającym z czci dla bohaterów, z podobnego uwielbienia dla prawdziwie wielkich? Społeczeństwo stoi na czci dla bohaterów. Wszelkie dostojeństwa, na których się opiera łączność ludzi, są czymś, co moglibyśmy nazwać heroarchią (rządem bohaterów) lub hierarchią, albowiem i ona też jest „święta"! Książę oznacza dux (wódz), king (król) to kón-ning, kan-ning, człowiek, który wie albo może. Społeczeństwo zawsze musi przedstawiać, byle nie w sposób nie do zniesienia niedokładny, stopniowanie czci dla bohaterów, hołdu składanego z posłuszeństwem ludziom istotnie wielkim i mądrym. Powiedziałem: byle nie w sposób nie do zniesienia niedokładny! Wszyscy ci dostojnicy społeczni sąjak banknoty, reprezentujące złoto; ale wielka ich ilość zawsze bywa, niestety, podrobiona. Można jeszcze istnieć z pewną, a nawet ze znaczną ilością fałszowanych banknotów; ale j eśli wszystkie, lub większa ich część, są sfałszowane to j est to niemożliwe! Wtedy nieuniknienie zbliża się rewolucja, okrzyki „demokracja, wolność i równość", i sam wreszcie nie wiem co jeszcze. Skoro wszystkie banknoty są fałszywe i złota wcale nie można za nie otrzymać, lud zaczyna w rozpaczy wołać, że go nie ma i nigdy nie było! „Złoto" jednak, cześć dla bohaterów, istnieje pomimo to, istnieje zawsze oraz wszędzie, i nie może zniknąć, dopóki sam człowiek nie przestanie istnieć.

Wiem doskonale, że wyznanie wiary naszych czasów zasadza się na tym, że cześć dla bohaterów czyli to, co tak nazywam, odeszło w przeszłość i na zawsze przestało istnieć. Wiek nasz, dla przyczyn które warto będzie kiedyś zbadać, przeczy że tak powiem istnieniu wielkich ludzi, przeczy pożytkowi ich istnienia. Wskażecie naszym krytykom jakiegoś wielkiego człowieka, takiego na przykład Lutra, wnet przystąpią oni do tego, co nazywają „wytłumaczeniem", nie oddadzą mu czci, lecz wymierzą go, aby wykryć, że jest to pewien rodzaj małego człowieka! On był „tworem czasu", powiadają, czas go wezwał; epoka zrobiła wszystko, on zaś nic czego my sami, mali krytycy, też nie moglibyśmy zrobić! Jest to pożałowania godne. Czas go wezwał! Niestety, znamy epoki, które wielkim głosem wzywały swego wielkiego człowieka, a znaleźć go nie mogły, bo go nie było, bo go Opatrzność nie zesłała, i epoka, wzywając go z całej siły, musiała runąć w chaos i gruzy, albowiem ten wzywany przyjść nie chciał.

Jeśli bowiem tylko zechcemy nad tym pomyśleć, to ujrzymy, że żadna epoka nie byłaby skazana na niechybną zagładę, gdyby tylko zdołała znaleźć człowieka dość wielkiego, dość dobrego, dość mądrego, aby dostrzegł, czego mianowicie dana epoka potrzebuje, mężnego, aby potrafił prostą drogą poprowadzić do celu: w tym oto zbawienie wszelkiej epoki. Epoki zamierania i pospolitości, ze swą niewiarą i nędzną rozpaczą tudzież niepokojami, ze swymi cechami wątpliwymi, cechami zamierania, ze wszystkimi okolicznościami krępującymi, epoki rozsypujące się w proch, staczające się po coraz gorszych i nędzniejszych stopniach rozpaczy ku ruinie ostatecznej epoki te, powtarzam, przypominają według mnie martwe drzewa, oczekujące błyskawicy z niebios, która by je zapaliła. Wielki człowiek, ze swą swobodną siłą, pochodzącą wprost od Boga, jest tą błyskawicą. Słowo jego to słowo zbawcze, w które wszyscy mogą uwierzyć. Uderzył i wszystko płomienieje dokoła niego, zmienione w ogień podobny do jego własnego. Te suche, spróchniałe, rozpadające się w pył gałęzie powołały błyskawicę myśli ten i ów. Niewątpliwie, potrzebowały jej one bardzo, ale powołać! Zdaje mi się, że bardzo niedaleko widzącymi krytykami są ci, którzy wołają: „Patrzcie, czyż to nie drzewo wytwarza ogień?". Człowiek niczym nie może dać smutniejszego dowodu swojej własnej małości, jak niewiarą w wielkich ludzi. Nie ma bardziej opłakanego symptomu wśród pewnego pokolenia, jak taka ogólna ślepota na błyskawicę duchową, jak wiara tylko w jałową stertę martwego drzewa. Nazwałbym to szczytem braku wiary. We wszystkich epokach historii świata odnajdziemy to, że wielki człowiek stawał się koniecznym zbawcą swej epoki, stawał się błyskawicą, bez której drzewo by nie zapłonęło. Toteż historia świata jest, jak już powiedziałem, biografią wielkich ludzi.

Tacy mali krytycy czynią wszystko, co mogą, dla szerzenia niewiary i ogólnego paraliżu duchowego, lecz, na szczęście, nie zawsze im się to udaje. Po wszystkie czasy może się człowiek stać tak wielkim, aby każdy odczuł, że owi krytycy oraz ich doktryny to tylko chimery i pajęczyna. I należy zwrócić uwagę na to, że nigdy przenigdy nie zdołali oni wyrwać z korzeniem z żywych serc ludzkich pewnego nader osobliwego poszanowania dla wielkich ludzi, jakiegoś mimowolnego podziwu, jakiejś pełnej prawości czci, choćby była ona niewyraźna i przewrotna. Trwanie czci dla bohaterów jest wieczne, tak jak i sama ludzkość. Wszak Boswell w osiemnastym jeszcze wieku najszczerzej czci swego Johnsona. Niedowiarki Francuzi wierzą w swego Voltaire'a i wybuchają wobec niego niezmiernie ciekawym objawem czci dla bohaterów, gdy w ostatnim akcie jego życia „duszą go pod masą róż". Nadzwyczaj zajmował mnie zawsze ten wypadek z Voltaire'm. Jeżeli w rzeczy samej będziemy uważali chrystianizm za najwyższy przykład czci dla bohaterów, to w wolterianizmie znajdziemy w takim razie jeden z najniższych; to też życie owego antychrysta w swoim rodzaju przedstawia z tego punktu widzenia jaskrawy kontrast. Nie było narodu tak mało skłonnego do podziwu, jak owi Francuzi z czasów Voltaire'a; wydrwiwanie tworzyło cechę całego ich umysłu, w którym wcale nie znalazłbyś miejsca na uwielbienie. A tymczasem, patrzcie: starzec z Ferney przybywa do Paryża, starzec 84-letni, chwiejący się na nogach, bezsilny! Czują oni, że to też jest rodzaj bohatera, że strawił życie na zapasach z błędem i niesprawiedliwością na uwalnianiu Calasów, demaskowaniu wysoko postawionych hipokrytów, że on też, krótko mówiąc, mężnie walczył, chociaż w sposób wielce osobliwy. Czują oni zarazem, że jeśli wydrwiwanie jest rzeczą wielką, to świat nie widział jeszcze nigdy takiego wydrwiwania. On stanowi wcielony ideał każdego, jest kimś, kim każdy z nich potrzebował być; czują że ze wszystkich Francuzów on najbardziej jest Francuzem. On właśnie uchodzi za ich boga, boga, jakiego im trzeba. Toteż czyż go nie ubóstwiają wszyscy, zaczynając od Marii Antoniny, a kończąc na celniku przy Porte Saint-Denis? Arystokraci przebierają się za posługaczy karczemnych. Zawiadowca stacji pocztowej nakazuje pocztylionowi: „ruszaj szparko, wieziesz pana Voltaire'a". W Paryżu powóz jego jest „głową komety, której ogon zapełnia wszystkie ulice". Damy wyrywają choć po włosku z jego futra, by go potem jako najświętszą relikwię przechować. Nie natrafiłbyś tam w całej Francji na nikogo bardzo wysokiego, bardzo pięknego. który nie odczułby, że ten człowiek był kimś najwyższym, najpiękniejszym, najszlachetniejszym.

Tak, od Odyna Normana do Anglika Samuela Johnsona, od boskiego założyciela chrześcijaństwa do zasuszonego arcykapłana encyklopedyzmu, zawsze i wszędzie czczono bohatera, i tak też będzie. Wszyscy kochamy, kochamy oraz szanujemy wielkich ludzi, tudzież z poddaniem chylimy się przed nimi głowy, czyż moglibyśmy tego nie uczynić bez hańby dla siebie? Czyż każdy prawdziwy człowiek nie czuje, że jego samego podnosi hołd, złożony czemuś, co jest rzeczywiście odeń wyższe? W sercu ludzkim nie może powstać wznioślejsze i bardziej błogosławione uczucie. Co do mnie, wielce mnie pociesza, że żadna logika sceptyczna lub ogólna pospolitość, żadna nieszczerość i jałowość jakiegokolwiek czasu ze wszystkimi jego wpływami, nie potrafią zniszczyć tej szlachetnej prawowierności, czy też czci wrodzonej w duszy ludzkiej. W czasach niewiary, które muszą niebawem stać się czasami rewolucji, kiedy tyle rzeczy wali się w gruzy, ujawnia się bolesny upadek oraz ruina. Mnie samemu zdaje się, gdy myślę o dniach naszych, że ta niezniszczalność czci dla bohaterów jest jakimś wiecznym diamentem, punktem, od którego niżej żadna ruina rewolucyjna upaść nie może. Chaotyczna ruina wszystkiego, co się nadłamuje, a nawet pęka pośrodku i dokoła nas przewraca, też tak daleko zajdzie, ale nie dalej. To jest wieczny kamień węgielny, na którym wszystko może się zacząć odbudowywać. Niech człowiek w ten lub inny sposób czci bohaterów; my wszyscy ich szanujmy i niech trwa wiara, że trzeba, abyśmy zawsze szanowali wielkich ludzi: to stanowi dla mnie opokę, która przetrwa wśród wszelkich gruzowisk, jedyny punkt stały w rewolucyjnej historii nowych czasów, która inaczej nie miałaby ani dna, ani brzegów.

Taka jest cząstka prawdy, chociaż przyodziana w przestarzałą szatę, którą znajduję w pogaństwie dawnych plemion; duch jednak tej cząstki i dziś jeszcze okazuje się prawdziwy. Przyroda dotychczas jest boska, jest objawieniem dzieł bożych; bohaterowi i dziś należy się cześć: to właśnie, chociaż w nędznych formach, pierwotnych i niewyraźnych, starały się zawsze stawiać na czele wszystkie religie pogańskie. Wydaje mi się, że pogaństwo skandynawskie powinno w tym względzie bardziej nas zajmować od każdego innego.

Przede wszystkim ono jako ostatnie przetrwało w tych krajach Europy aż do jedenastego wieku: 800 lat temu Norwegowie byli jeszcze czcicielami Odyna. Interesuje też nas (Anglików), jako wierzenie naszych ojców, ludzi, których krew płynie jeszcze w naszych żyłach, do których my niewątpliwie jesteśmy podobni pod wieloma względami.

Dziwna to rzecz: oni istotnie wierzyli w to wszystko, podczas kiedy my wierzymy w tak różne rzeczy. Przyjrzyjmy się trochę dla wielu powodów tej biednej wierze normandzkiej. Mamy do tego dość środków, tkwi bowiem jeszcze jedna interesująca w tych mitologiach skandynawskich rzecz: zachowały się one tak dobrze!

Wspomnienie tego wszystkiego na piśmie odnajdujemy tam, gdzie najmniej szukalibyśmy jakiejkolwiek literatury lub pamiętników pisanych, a mianowicie w Islandii, na tej dziwnej wyspie, wyrzuconej, jak powiadają geologowie, siłą ognia z głębiny morskiej na dzikim i jałowym gruncie z lawy na tej wyspie, która kilka miesięcy do roku tonie w czarnych burzach, a lśni za to latem dziką pięknością, która wznosi się tam ponad Oceanem Atlantyckim, surowa i groźna, ze swymi wierzchołkami śnieżnymi, ryczącymi gejzerami, jeziorami, siarczanem! oraz przerażającymi przepaściami wulkanicznymi niby zburzone, tudzież chaotyczne pole bitwy lodu i ognia. U brzegów tę dziką krainę okala pas ziemi rodzącej trawę, gdzie żyć może bydło, a z jego pomocą i dzięki darom morza potrafią również żyć i ludzie: zdaje się, że żyli tam ludzie poetyczni, pełni głębokich myśli i wypowiadający je muzykalnie. Ile rzeczy zatraciłoby się bezpowrotnie, gdyby Islandia nie wytrysnęła z morza i gdyby nie odkryli jej Normanowie! Dawni poeci skandynawscy, przynajmniej wielu z nich, przyszli na świat w Islandii.

Saemund, jeden z pierwszych tamtejszych kapłanów chrześcijańskich, w którym może pozostała jeszcze krzta czułości dla pogaństwa, zebrał niektóre ze starych pieśni pogańskich (właśnie w epoce, kiedy poczęły one zanikać), jak np. poematy albo pieśni o charakterze mitycznym, proroczym, głównie zaś religijnym: to właśnie badacze nazywają starą Eddą, czyli Eddą poetycką. „Edda" jest to wyraz wątpliwego pochodzenia etymologicznego, oznaczający, jak przypuszczają, „prababka". Snorri Sturluson, Islandczyk, osobistość w najwyższym stopniu godna uwagi, wychowany przez wnuka owego Saemunda, powziął następnie w około sto łat później zamiar wytworzenia w prozie pomiędzy innymi książkami, jakie napisał-rodzaju synoptyki całej mitologii, wyjaśnionej nowymi fragmentami poezji, podanych przez tradycję. Praca ta, odznaczająca się rzeczywiście wielką genialną prostotą, wrodzonym talentem, doskonałą przenikliwością i jasnością dziś jeszcze przyjemna w czytaniu stanowi nową Eddę, Eddą prozatorską. Dzięki tym utworom i innym licznym sagom, przeważnie islandzkim, z komentarzami, islandzkimi lub nie, które prowadzone są po dziś dzień z wielką starannością na północy, można otrzymać pewną a nawet bezpośrednią intuicję, ujrzeć, że tak powiem, wprost przed sobą cały ten stary skandynawski system wiary. Zapomnijmy, że jest to religia błędna; przyjrzyjmy się jej jako myśli starożytnej i zbadajmy, czy też nie moglibyśmy sympatyzować z nią choć trochę.

Jestem zdania, że główną cechę tej starej mitologii stanowi uosabianie widocznych dzieł przyrody, prosta i poważna wdzięczność za dzieła przyrody fizycznej, jako za coś najzupełniej cudownego, wprawiającego w podziw, boskiego. Tym, o czym my dziś rozprawiamy naukowo, oni się zachwycali religijnie i padali na kolana w pełnym poszanowania przerażeniu. Wyobrażali sobie ponure i wrogie potęgi natury jako Jótunów, olbrzymów, istoty ogromne, groźne, demoniczne. Mróz, ogień, burza morska wszystko to byli Jótuni. Przeciwnie zaś potęgi przyjazne, jak letnie ciepło, słońce to bogowie. Panowanie nad światem jest podzielone między pierwszych i drugich; mieszkają oni osobno, w ciągłej niezgodzie i morderczej wojnie. Bogowie za przybytek obrali sobie wysoki Asgard, gród Azów, czyli bóstw; Jótunheim zaś, ziemia daleka, ponura i chaotyczna jest mieszkaniem Jótunów.

Jeśli zechcemy przeniknąć do gruntu, wyda się nam to wszystko nie bezmyślne lub puste, lecz bardzo ciekawe! Tak na przykład potęga ognia czyli płomienia, którą my oznaczamy jakąś trywialną nazwą chemiczną kradnąc w ten sposób sobie samym z przed oczu pierwiastkową cechę cudu, który w niej tkwi, jak i we wszystkich innych rzeczach, w oczach tych starych Normanów uchodzi za Lokiego, demona bystrego i subtelnego z rodu Jótunów.

Tak samo (według słów niektórych podróżników hiszpańskich) dzicy z Wysp Złodziejskich uważali ogień, którego nigdy przedtem nie widzieli, za demona lub boga, kąsającego ostrym zębem wszystkich, którzy go dotykali, i żywiącego się suchym drzewem. Także i przed nami żadna chemia, gdyby tylko nie miała głupoty do pomocy, nie zdołałaby ukryć, że płomień to rzecz cudowna. Czym jest płomień? Co się tyczy mrozu, to stary jasnowidzący Norman dostrzega w nim potwornego białego Jótuna, olbrzyma Thrym, Hrym lub Rime, wyraz starożytny, od niedawna wypadły z użycia w Anglii, lecz używany jeszcze w Szkocji dla oznaczenia szronu. Rime nie była to, jak teraz, jakaś martwa rzecz chemiczna, lecz żywy Jótun, czyli demon. Potworny demon Rime pod noc zapędzał swoje rumak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin