Eugeniusz Dębski - Fetor I Stare Koronki.pdf

(230 KB) Pobierz
Eugieniusz Debski
Fetor i stare koronki
Nowa Fantastyka, Nr 6 1999
851175157.001.png
Przeczytałem na czczo poranne wydanie lokalnej gazety, co pogłębiło mój splin. Byłem
sam w mieszkaniu, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Teba, żeby
dokończyć prezentacji stanu osobowego - chyba pojechała z Pymą, a jej syn, Monty Python
trwał w swej ulubionej pozycji - ułożył się w salonie z czubkiem nosa dokładnie
wycelowanym w swoją chłodziarkę. I czekał. Ciekawe, swoją drogą, że gdziekolwiek leżał,
sprawdziłem to kilka razy z kompasem w ręku, a nawet zamocowałem mu kiedyś na głowie
kierunkowy namiernik, zawsze miał ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w żyłę
żarcia. Przynajmniej nie miewał egzystencjalnych rozterek.
Przymierzyłem się nawet do klawiatury, ale coś mi powiedziało: "To nie jest dzień na
dobre słowa!" Dokładniej - to był ósmy niedobry dzień.
To był dzień albo na coś niespodziewanie miłego, albo przynajmniej na wyładowanie się
za swoje krzywdy na kimś innym, kto akurat podejdzie pod but. Mógłbym wyjść na spacer
z Montypytem, może spotkałbym jakąś młodą ekshibicjonistkę. To by było miłe. A gdyby
nie okazała się młoda, albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna - mógłbym ją skatować
werbalnie mówiąc: "Ależ masz małe te piersi. Fe! Wstyd! Przecież jest już masa maści na
wypryski!". Ona by się zesromała i uciekła, a ja miałbym lepszy humor.
Chociaż - niby dlaczego?
Ziewnąłem. Doprowadzony do desperacji sięgnąłem z nudy po przysłaną cztery dni temu
książkę. Bestseller. Osiem dziewięćdziesiąt dziewięć. Cztery warianty okładki, co jeden to
piękniejszy. Otworzyłem gdzieś w środku i poczytałem chwilę. Wyszło mi, że to historia
pewnego owdowiałego plantatora, który miał dorosłego syna i ożenił się z posiadającą
córkę rozwódką. Po jakimś czasie syn i córka zaczęli się mieć ku sobie, i pożenili się.
Pasierbica stała się jednocześnie synową. Fajnie. Potem synowi urodził się syn, a
plantatorowi córka. Wtedy syn syna, czyli wnuk... Acha, wcześniej - syn plantatora miał, po
ślubie ojca, macochę a po swoim ślubie - równocześnie treściową. Teraz przyjrzyjmy się
wnukowi plantatora: jako syn syna był wnukiem, jako syn synowej... A tak - też wnuk.
Dobra. Czytałem dalej. Co do córki rozwódki - proste: miała ojca i teścia jednocześnie.
Potem jednak zrobiło się naprawdę ciekawie, musiałem kilka razy wracać do poprzedniego
akapitu. Na dobrą sprawę wszystko miało się ku temu, by plantator został jednocześnie
swoim dziadkiem i wnuczką.
Odłożyłem sagę rodzinną. Było mi smutno. Przewidywałem, że niedługo usłyszę od
Samuelsa, swojego agenta: "Nie mógłbyś, Owen, napisać kiedyś coś równie prostego i
chwytającego za serce, co? Zamiast wściekać się, że robią to jacyś durnie, a jeszcze inni
głupcy kupują". Dringer telefonu wyrwał mnie z mozolnego splatania ewentualnej
odpowiedzi na warkot Samuelsa. Ucieszyłem się, ale nie rzuciłem się do urządzenia,
podszedłem do niego dostojnie i wolno.
Kghm! Khm!
- Słucham?
- Detektyw Owen Yeates? - Głos był wyraźny, mocny, to znaczy mocno przenoszony, ale
wyraźnie starczy, nieco skrzypiący, lekko drżący. Władczy i niezbywalny. Kobiecy, albo
męski. - Czy tak?
- Tak, ale...
- Mam dla pana zajęcie, chłopcze.
Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Montypyt zastrzygł uchem wyczuwając zbliżające
się pasmo dobrego humoru.
- Ja nie jestem chłopcem, od mniej więcej dwudzies...
- Nieważne. Mam kłopoty ze złodziejami i chcę cię wynająć!
- Ja nie prowadzę spraw, któr...
- W książce telefonicznej jest twoje ogłoszenie! - W głosie rozmówcy? rozmówczyni?
pojawiła się groźba. - Czy mam się zgłosić do odpowiednich władz z żądaniem cofnięcia ci
licencji?
Książka telefoniczna! Mój Boże... Rozczuliłem się. Od kilkunastu lat nie wydawano
książek telefonicznych.
- Proszę... - Cholera, jak powiedzieć: "pana"?, "pani"? - ... posłuchać. Ta książka, którą
ma... - Strzelać: "pani" czy "pan"? - ... w której jest moje ogłoszenie ma już...
- Czy ja mówię niewyraźnie? Chcę cię wynająć i basta! Mam taką zasadę - zawsze
sięgam do ostatnich nazwisk, denerwują mnie ci wszyscy, cwaniacy, którzy pozmieniali
nazwiska na Aron czy jakieś inne na "aa". Biorę więc tych z tyłu, niech też zarobią.
Ojej, jaki to dobry człowiek do mnie dzwoni!..
- Pomyślałam więc...
Jest! Ona! Pani! Dobra pani z...
-... że wezmę jakiegoś honorowego detektywa, który nie wypycha się na pierwsze miejsca
w dziale "Agencje detektywistyczne".
Staruszka wzięła długi oddech. Może czekała na okazanie wdzięczności? Wzruszony
odchrząknąłem i zapytałem:
- Czy może pani podać swój adres? Postaram się...
- Bo niby dlaczego wszystko zawsze mają zgarniać ci żarłoczni na "aa" albo "a"...
Słucham?
- Powiedziałem, że przyjadę do pani dzisiaj po południu i...
- Dlaczego po południu? Joseph już po pana jedzie. Powinien lada chwila zapukać do
drzwi. Czekam.
Di-du-di-du-di-du!..
Odłożyłem słuchawkę. Potrząsnąłem głową. Wierzyłem, że takie małe wstrząśnienia
mózgu pomagają oddzielić imaginacje od rzeczywistości. Ponieważ nadal miałem w uszach
przenikliwy głos musiałem przyjąć, że to się wydarzyło. Wpadłem w popłoch. Notes? Notes
- tak, to zawsze mają detektywi. Pisak. Broń? Nie, to kradzież. Może ukradli jej... Co się, na
Boga, kradło pół wieku temu? Pościel z ogrodu? Psa? Sadzonki róż i wycieraczki spod
drzwi?..
Ktoś uruchomił taster przy furtce. Odetchnąłem jak przed biciem rekordu w swobodnym
nurkowaniu i otworzyłem drzwi. Przy furtce stał obciągnięty skórą szkielet w kaszkiecie z
wytwórni filmów. Joseph, ani chybi.
- Tak?
- Pan szanowny Owen Yeates? - Zasalutował dystyngowanie. Zacząłem gorączkowo
zacząłem się zastanawiać, czy dużym nietaktem będzie jeśli przeproszę go, wpadnę do
mieszkania i przez chwilę poćwiczę przy lustrze to dystyngowane oddawanie honorów.
Gdybym tak zasalutował Ezrze M.P.?! Powstrzymałem się najwyższym wysiłkiem woli. -
Pani Grodehaar prosi o zajęcie się jej sprawą.
Szurnął podeszwą i wykonał ćwiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usunięciem się
z drogi. Dopiero teraz zobaczyłem, że przed moją bramą stoi RR, chyba... Matko jedyna!
Chyba Silver Shadov?!?! Na miękkich nogach dotarłem do furtki i wpiłem się wzrokiem w
samochód. Nie pojazd, nie brykę, nie furę ani taczkę. SA-MO-CHÓD!
Dobrze. Już wiedziałem, że dla samej przejażdżki tym cudem wezmę zlecenie pani
Grodehaar. Zwłaszcza, że chyba nie chodziło o wycieraczkę sprzed drzwi ani krzak róż. Za
mną rozjazgotały się moje drzwi do domu, które zapomniałem zamknąć. Machnąłem ręką,
same się zamkną, Montypyt dostanie za kwadrans swoją wołowinę. Wyszedłem na ulicę,
ale nie zdążyłem sięgnąć klamki - szkielet Josepha już tam był. Zupełnie bez sensu
przypomniał mi się przyniesiony przez Phila ze szkoły dowcip: "To jest szkielet Einsteina, a
ten mały to szkielet małego Einsteina". Wsiadłem.
Mmm! Zapach! Skóra, pracowicie pielęgnowana skóra. Drewno, drewno tak szlachetne,
że zasługujące na miano Drewna: mahoń, palisander i heban... Złoto i trochę kamieni
półszlachetnych. Ruszyliśmy. Ale jak! Mógłbym oddzielać w tym momencie żółtko od
białka i nie rozlałbym jednego ani drugiego.
- Czy życzy pan sobie drinka? - zapytał Joseph.
Miałem ochotę, szczególnie że w barku takiego wiekowego rolls-royce'a musiała być
czterdziestoletnia brandy, ale przechwyciłem w lusterku spojrzenie Josepha.
- Nie, dziękuję.
Wydawało mi się, że z kościstej klatki piersiowej wydobyło się na zewnątrz bardzo
dyskretne odetchnięcie.
Rozparłem się na kanapie.
- Dokąd jedziemy?
- Do posiadłości pani. Hodden Park.
Zastanawiałem się chwilę.
- Nie znam.
- Nie ma jej na planie. Już pani o to zadbała.
Ach-cha!
To był przeciwległy skraj miasta. Płynęliśmy tam dostojnie, a wszystkie te gówniane
wytłoczki na trzech, czterech i więcej kołach czmychały nam z drogi. Światła zapalały się
niemal na zamówienie, a policjanci wciągali brzuchy i wbijali swoje rozlazłe podbródki we
własne jabłka Adama. Sięgnąłem do barku, a kątem oka obserwowałem Josepha. Nie wiem
czemu, ale byłem przekonany, że widzi mój ruch, a jednocześnie udaje mu się powstrzymać
od zerknięcia w lusterko.
Wspaniały szofer.
Ideał.
Nie mogłem takiego zawieść, nalałem sobie do szklaneczki oryginalnej mineralnej Mont
Sourviille, była idealnie schłodzona i miała tyle bąbelków ile powinna mieć. Co do sztuki,
zaręczam.
Minęliśmy Snow Hill, Majestic, przecięliśmy Autostradę Wschodnią, rzekę i wjechaliśmy
w Union Square, ale nagle skręciliśmy stamtąd na południowy zachód, a przysiągłbym, że
nie było tam wcześniej żadnej widocznej odnogi. Jakby na umówiony sygnał szpaler drzew
na rolkach odsunął się i niewidoczna i nieosiągalna w inny sposób brama wpuściła naszą
limuzynę. Odruchowo starałem się zapamiętać drogę, wydało mi się, że Joseph napiął w
jakiś szczególny sposób mięśnie karku, w każdym razie na cienkim kościanym trzpieniu
oznaczyły się jakieś żyły czy mięśnie. Rozluźniłem się i opadłem z powrotem na poduszki,
szofer odetchnął.
Podjechaliśmy pod klasycystyczne wejście do pałacu. Gdybym jakimś cudem sforsował
ukrytą bramę i zajechał tu własnym samochodem, to nawet gdyby był to bastaad skromnie
zaparkowałbym z boczku, gdzie gęsta winorośl, pewnie sześćsetletnia, pięła się po murze i
jednocześnie odbijała nieco w bok na pergolę. Tam właśnie ukryłbym swoją brykę i na
palcach, starając się nie skrzypieć na żwirze, podszedłbym do drzwi.
Na szczęście zajechałem RR i nie musiałem się kryć, wysiadłem i butnie rozejrzałem
dokoła, szkoda że nie miałem w zębach wykałaczki, wyglądałbym na kogoś, kto zamierza
kupić tę posiadłość wraz z jej dwustu pokojami. Drzwi wysokości trzech pięter otworzyły
się, za nimi stała już pokojówka w fartuszku i czepeczku. Omal nie rozszlochałem się w
duchu - nikt mi nie uwierzy, a nie wziąłem ze sobą ani jednego ze swych licznych gadżetów
filmujących. Idiota.
Uśmiechnąłem się i położyłem na trzymaną w ręku tacę wizytówkę. Przynajmniej tyle.
- Proszę do salonu.
Dziewczyna poszła przodem. Doprowadziła mnie do salonu, gdzie zręcznie przejęła mnie
o wiele starsza i grubsza.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin