Zbigniew Domino
Syberiada polska tom 1
SYBERIADA
POLSKA
SPIS TREŚCI
Część pierwsza
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
Część druga
17
18
19
20
LUDZIE Z CZERWONEGO JARU
Była wtedy zima wyjątkowo śnieżna i mroźna. Nocna, nadranna pora. Czerwony Jar, niewielka podolska wioska, otulona ciszą zaśnieżonej, głębokiej kodiny, spała jeszcze snem sprawiedliwych. Spała nieświadoma zbliżającego się niebezpieczeństwa, jakiego nawet w koszmarnych snach wyśnić niepodobna. Toteż, jak grom z jasnego nieba, spadło ono tej nocy na ludzi z Czerwonego Jaru.
Nagle po całej wsi rozległo się wściekłe ujadanie psów, a jacyś obcy, uzbrojeni ludzie, przy wtórze głośnych wrzasków i przekleństw, kolbami karabinów zaczęli dobijać się do chałup. Rżenie koni, ryk wystraszonego bydła, wszystko to zmieszane z żałosnym zawodzeniem kobiet i dziecięcym płaczem. A do tego co jakiś czas karabinowe wystrzały, odbijające się echem w czystym, mroźnym powietrzu.
Tak ludziom z Czerwonego Jaru objawiła się tragiczna godzina wywózki na syberyjską katorgę.
Dla ciekawych historii odnotujmy, że działo się to dokładnie dnia 10 lutego 1940 roku.
Zagroda Kalinowskich, najokazalsza i najbogatsza w Czerwonym Jarze, ulokowała się na skraju wsi, tuż przy drodze z Tłustego do Bor-szczowa. Pewnie dlatego do Kalinowskich w pierwszej kolejności wdarli się enkawudziści z miejscowymi ukraińskimi milicjantami.
U Kalinowskich na podwórku padł pierwszy strzał i pierwsza ofiara: Brytan, owczarek podhalański, który w obronie gospodarskiego obejścia skoczył na sowieckiego oficera w białym kożuchu i do krwi rozharatał mu trzymającą nagan rękę. Zakotłowało się na podwórku. Brytan nie puszczał. Dopiero wystrzał z sołdackiego karabinu położył kres jego psiej wierności. Na te hałasy zerwał się ze snu młodszy z Kalinowskich, Janek, i podbiegł do oszronionego okna. Dziadek Feliks też się obudził.
- Co tam, Jasiu?
- Brytan kogoś tarmosi… Jacyś ludzie… Z karabinami.
- Strzelają! Musi - banderowcy! Nie otwieraj, broń Boże!
- Brytana chyba zabili…
Równoczesny łomot do drzwi i do okien. Janek odskoczył od okna i złapał za siekierę. W drzwiach izby stanął rozespany ojciec. Kołatanie ucichło.
- Hej tam, Kalinowski, otwieraj! Co tam, wymarliście wszyscy czy co?
- A kto tam? - Ojciec, podskakując na jednej nodze, wciągał spodnie.
- To ja, Borma, z milicją do ciebie idziemy. Nie bój się, tu swoi, otwieraj.
- Borma, Dyśko Borma, po głosie go poznaję. Z milicją, mówi… Trzeba otworzyć, nie ma rady… - mamrotał półgłosem ojciec.
Narzucił kożuch na ramiona i wyszedł do sieni. Kalinowska też już wstała i drżącymi rękami zapalała naftową lampę.
Wraz z chłodem i kłębami pary do izby wpadło dwóch czerwono- Armiejców z karabinami o bagnetach jak piki, a za nimi Dyśko Borma i młody oficer w białym kożuchu.
- Ruki w wierch, wsie pod stienku! Nie ruszać się! A ty, babuszka, na co jeszcze czekasz? Wstawaj! Bystro, bystro! - Pokrzykiwał sołdat nad łóżkiem babki Łucji.
Babka od pół roku leżała sparaliżowana. Patrzyła na to, co się działo, wystraszonymi oczami, ale ani się ruszyć, ani odezwać nie mogła.
- Sparaliżowana. - Wstawiła się za teściową Regina Kalinowska.
- Zostaw ją! Przeszukać wszystko - rozkazał soldatom młody oficer. Nagan schował do kabury, ale wciąż podtrzymywał krwawiącą, pogryzioną przez Brytana dłoń. Kalinowska, nie czekając, nalała wody do miednicy, podała oficerowi czysty ręcznik i buteleczkę z jodyną.
- Przeklęta sabaka… - Oficer syknął z bólu, zalał ranę jodyną i owinął dłoń ręcznikiem. - Spasibo, pani.
Z drugiej izby żołnierze przyprowadzili dwójkę rozespanych malców.
- Nikogo więcej tam nie ma! - zameldowali.
- Wszyscy? - Oficer w białym kożuszku spojrzał pytająco na Bor-mę, który razem z tutejszym milicjantem, Trofimukiem z Worwoli- Niec, stał przy samym progu i dotąd słowem się nie odezwał. Pytanie oficera Borma pokwitował skinieniem głowy.
- Wszyscy. No, charaszo, zaraz to sprawdzimy. - Oficer wyjął jakiś papier. Wygładził go na kolanie i zbliżył się do lampy. W izbie zrobiło się cicho, jedynie stary ścienny zegar głośno tykał.
- Wszyscy. Tak, zaraz się przekonamy… Kalinowski Julian Feli-ksowicz to który?
- Syn Feliksa to ja… A to mój ojciec, Feliks Kalinowski, moja matka, Łucja Kalinowska, moja żona Regina, a to moje dzieci: Jan, ten najstarszy, potem Romciu, czyli Roman Kalinowski. No i Irenka, to ta najmłodsza.
Oficer ogryzkiem ołówka zaznaczał coś na swojej liście, kątem oka spoglądając na Bormę, który kiwaniem głowy potwierdzał słowa Kalinowskiego.
- Tak, tak… No, charaszo… A obcych w waszym domu nie ma? Uciekinierów, kolonistów, polskich żołnierzy?
- Nie ma, panie towarzyszu oficerze, my tu sami swoi.
- A broń macie?
- Nie mamy. Po co nam broń, panie…
- No, no, gospodarzu, uważajcie! Zrobimy dokładną rewizję w całym obejściu i jeśli coś znajdziemy, to wtedy będzie gorzej. Lepiej oddać dobrowolnie… - Przerwał na chwilę i sięgnął po kolejny papier.
- A teraz, obywatele, ogłoszę wam postanowienie władzy radzieckiej, od którego, i to powiem wam od razu, nie ma żadnego odwołania. - Zbliżył się do lampy i przeczytał treść jednym tchem:
„Ukazom sowietskowo prawitielstwa grażdanie: Kalinowski Julian Feliksowicz razem z całą rodziną pieresielajetsa w druguju obłast nateritoriiZSRR…”.
Zaskoczenie odebrało Kalinowskiemu mowę. Na chwilę zapadło milczenie. Pierwszy odezwał się dziadek Feliks:
- Jak to, panie oficerze, będziemy przesiedleni? A niby dokąd? Przecież tutaj, z dziada pradziada, jest nasz dom, nasza ziemia, nasza cała chudoba. Wszystko!
Oficer schował papiery, z trudem zapiął raportówkę, poprawił opatrunek na ręce i spojrzał na zegar, który akurat zaczął wybijać godzinę czwartą rano. Dotąd spokojny, podniósł głos:
- Tam wszystko jasno było powiedziane: przesiedla się was do innego rejonu Związku Radzieckiego. Nieodwołalnie! Teraz - ponownie zerknął na zegar - teraz jest dokładnie godzina czwarta pięć… Za pół godziny macie być gotowi do drogi. Wolno wam zabrać rzeczy osobiste, bagażu i jedzenia po worku na osobę. Jasne?!
- Pół godziny? Po worku? A gospodarstwo? Jak tu wyjeżdżać? Babcia chora, dzieci maleńkie, mrozy takie! Panie oficerze, niech się pan nad nami zlituje. Panie oficerze!
Kalinowska złożyła ręce jak do modlitwy. Kalinowski objął ją ramieniem.
- Daj spokój, Reniu, daj spokój… - Rozpłakała się.
Oficer odrzucił zakrwawiony ręcznik, owinął dłoń własną chusteczką. Był wyraźnie speszony.
- Idziemy, Borma. A wy - oficer rozkazał żołnierzom - zostaniecie tutaj i żeby mi było tak, jak powiedziałem.
Odwrócił się od progu do Kalinowskiej.
- Dziękuję za opatrunek, chaziajka!… A o chorą babkę to ty się nie martw. Tam, gdzie jedziecie, lekarze są. I szpitale, i szkoły. U nas, w Związku Radzieckim, wszystko jest!
W szeroko otwarte drzwi wdarła się do izby nowa fala ostrego mrozu…
Wikta Wysocka nie traciła nadziei, że jej mąż lada dzień wróci z wojny. Jeśli nawet nachodziły na nią chwile zwątpienia, przed nikim tego nie okazywała. A już, broń Boże, przed swoimi dzieciakami, które nie było dnia, żeby o ojcu nie wspominały. Sąsiedzi, Biegański z Daniłowiczem, też przecież byli na wojnie i wrócili, to czemu by akurat jej Stefan nie miał wrócić? A może w niewoli gdzieś tam biedaka trzymają? U Niemców czy nawet u Ruskich? A nie opowiada to Jurek Daniłowicz, jak go Sowieci w niewoli trzymali, nim do Czerwonego Jaru wrócił? To i jej Stefan wróci. Musi wrócić, bo niby co by ona bez niego z tymi swoimi bisurmanami robiła? A do tego jeszcze gospodarstwo na jej babskiej głowie. Całe szczęście, że tak się trafiło i tych Dolinów z Worwolinieckiej Kolonii na kwaterę przygarnęła. Dolina w gospodarstwie pomoże, z Dolinową wieczorami sobie o życiu pogadają, popłaczą, zawsze to jakoś razem raźniej. Nawet i do tego już zdążyła się Wysocka przyzwyczaić, że co jakiś czas, o różnych porach dnia i nocy, wpadała do niej na rewizję worwoliniecka milicja. Pytali, czy mąż jeszcze nie wrócił, zaglądali we wszystkie kąty. I prawie za każdym razem zabierali ze sobą Dolinę na posterunek do Tłustego, na przesłuchanie. Wtedy obydwie z Tosią Dolinową płakały. I czekały. Dolina, najczęściej za dzień, za dwa, wracał, a jej Stefana jak nie było z tej wojny widać, tak nie było.
Tej nocy Wikta Wysocka czuwała szczególnie, bo krowa, nówka, lada dzień miała się cielić. Dolina już drugą noc spał w stajni, pilnował, żeby się chudobie jakieś nieszczęście nie przydarzyło. Toteż kiedy Wikta pukanie do okna usłyszała, dwie myśli jej się błyskawicznie skrzyżowały: Stefan wrócił! Jałówka się cieli! Zerwała się spod pierzyny, chuchnęła na szybę zakwidą mrozem. Ktoś łomotał do drzwi.
- Otwierajcie, Wysocka! To ja, Taras Grobelny, poznajecie? Otwierajcie, nie bójcie się, my tu do was z milicją. Sprawę mamy…
Rozumiała i mówiła po ukraińsku. Nie miała wątpliwości, że to był Taras, zresztą chrzestny jej najmłodszego, Piotrusia, przyjaciel Stefana od małego. Pewnie znowu po tego biednego Dolinę przyszli - pomyślała.
- Co tak po nocy? Zaraz, zaraz otwieram, otwieram… Włożyła gumowce na bose stopy, narzuciła starą kapotę na ramiona. Na progu drugiej izby stała Tośka Dolinowa.
- Co? Już się cieli?
- Nie. To milicja… Pewnie znowu po twojego przyszli. - Jezus, Maria, kiedy to się wszystko skończy!
Wysocka otworzyła. Na progu stał Jan Dolina z podniesionymi rękami, dwóch rosyjskich żołnierzy z karabinami, Taras Grobelny i jakiś obcy mężczyzna w kurtce, z kaburą wielkiego rewolweru przy pasie. Weszli do izby. Ten nieznany skrzesał zapałkę, znalazł i zaświecił lampę. Bez słowa też, na dany przez niego znak, żołnierze rozeszli się po chałupie. Dolina stał przy ścianie z rękami do góry.
Wikta patrzyła na Tarasa, jakby szukając u niego jakiegoś wyjaśnienia, ale ten wyraźnie unikał jej wzroku. Wprowadzili Dolinkę z dzieciakami; starszy, Staszek, niósł w ręku zapaloną świeczkę, czteroletni Tadek tarł piąstkami zaspane oczy, trzymając się matki za spódnicę.
- Wy jesteście Dolina? - pytał cywil z rewolwerem. - Janjanowicz? Opuście ręce… Osadnik? - Tak.
- Legionista?
- Nie byłem w legionach. Za młody…
- A na wojnie?
- Nie zdążyłem… Kartę mobilizacyjną, owszem, miałem.
- No tak, bystro ta wasza pańska Polska się skończyła… Broń macie?
- Nie mam.
- Zdajcie dobrowolnie, bo jeśli my znajdziemy, to będzie gorzej!
- Nie mam broni, już tyle razy tu rewidowali…
- A my znajdziemy! - Cywil miał szeroką, mongolską twarz, głos ostry, chrapliwy. Krzywił twarz brzydkim grymasem.
- Antonina Dolina to która z was będzie? - To ja - nieśmiało odezwała się Dolinka.
- Leonowna?
- Nie rozumiem?
- Mamo, pan się pyta, czyją jesteś córką? Jak dziadek miał na imię - dumaczył matce S...
origen