Lisa Gardner - Druga córka.pdf

(972 KB) Pobierz
The Other Daughter
Lisa Gardner
Druga Córka
(The Other Daughter)
Przekład Maciejka Mazan
Prolog
wrzesień 1977, Huntsville, Teksas
O szóstej rano policję w Huntsville postawiono w stan pełnego pogotowia.
Za murami z czerwonej cegły zbierali się już demonstranci. Protestowali przeciwko
pierwszej od trzynastu lat egzekucji w Teksasie. Bestialstwo, głosiły transparenty. Okrucieństwo.
„Teksański piorun” nigdy nie powinien odchodzić na emeryturę. Kara śmierci jest kapryśna
i nieprzewidywalna.
Drugi, równie liczny tłum przyszedł zzupełnie innymi hasłami. „Bestialstwo iokrucieństwo”
to za mało dla Russella Lee Holmesa. Posłać go na krzesło. Niech się usmaży. Kandydat na
egzekucję numer trzysta sześćdziesiąt dwa zasługiwał na to, by odkurzyć dla niego elektryczne
krzesło. Prawdę mówiąc, można by dla niego odkurzyć nawet szubienicę.
W Umieralni, gdzie przeniesiono go poprzedniej nocy, Russell Lee Holmes ułożył się
wygodnie na długiej pryczy iodwrócił się do wszystkich plecami. Miał wodnistobłękitne oczy
i zapadniętą twarz. Był chudy iprzygarbiony. Po trzydziestu latach żucia tytoniu i picia coli jego
zęby stały się krzywe, czarne iprzeżarte próchnicą. Często dłubał wnich kciukiem. Nie robił
miłego wrażenia, ale był cichy izachowywał się spokojnie. Można było niemal zapomnieć, co
zrobił tymi małymi, drobnokościstymi dłońmi.
W styczniu, gdy stan Utah położył kres moratorium Sądu Najwyższego na egzekucje,
stawiając Gilmore’a przed plutonem śmierci, nikt nie miał wątpliwości, że Teksas także włączy
się do zabawy. I wszyscy uważali, że Russell Lee Holmes jest pierwszy w kolejce.
Może dlatego, że kiedy sędzia spytał go, co ma do powiedzenia o porwaniu, torturowaniu
i zamordowaniu sześciorga dzieci, Russell Lee oświadczył:
– Prawdę mówiąc, Wysoki Sądzie, już się nie mogę doczekać, kiedy sobie złapię następne.
W drzwiach celi stanął strażnik, wielki, tłusty facet, nazywany Indorem, bo jego obwisłe
policzki w chwilach gniewu lub zdenerwowania czerwieniały itrzęsły się jak indycze korale.
Russell Lee wiedział zdoświadczenia, że Indor wkurza się byle czym. Ale teraz strażnik
zachowywał się spokojnie, nawet dobrotliwie. Podniósł do oczu kartkę z wyrokiem
i odchrząknął, by usłyszeli go także czterej inni mieszkańcy Umieralni.
– Oto twój wyrok, Russellu Lee. Przeczytam ci go. Słuchasz?
– Chcecie mnie usmażyć – mruknął Russell bez emocji.
– Jesteśmy tu, by ci pomóc przez to przejść. By ci zaoszczędzić kłopotów.
– Spieprzaj.
Indor pokręcił głową izabrał się do czytania.
– Decyzją sądu skazuje się ciebie, Russellu Lee Holmesie, na śmierć za następujące
zbrodnie...
Przytoczył całą listę. Sześć morderstw pierwszego stopnia. Porwanie. Gwałt. Molestowanie.
Typowy sadystyczny bydlak, w pełni zasługujący na śmierć. Russell Lee przytakiwał przy
każdym oskarżeniu. Niezłe osiągnięcia jak na chłopaka, którego matka nazywała po prostu
Śmieciem „obrzydliwym białym śmieciem”, albo „wierną podobizną tatusia, tego zafajdanego
białego śmiecia”.
– Rozumiesz wyrok, Russellu Lee?
– Do tej pory każdy głupi by zrozumiał.
– Doskonale. Wielebny chciałby ztobą porozmawiać.
– Pragnę tylko pomówić ztobą, mój synu – odezwał się uspokajająco ojciec Sanders. – Być
przy tobie w chwili próby. Pomóc ci zrzucić ciężar zduszy, zrozumieć podróż, wktórą niedługo
ruszysz...
– Pieprzyć to – wypowiedział się Russell Lee, jak zwykle szczery i otwarty. – Nie mam
zamiaru spotykać się zjakimś ciotowatym Bogiem. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Pana
Szatana. Coś mi się zdaje, że mógłby się ode mnie nauczyć, jak straszyć dzieci. A ty, Indor, nie
masz dziecka? Córeczki?
Nalana twarz strażnika wjednej chwili zalała się czerwienią. Gruby palec uniósł się
ostrzegawczo w powietrze, obwisłe policzki zadrżały.
– Nie zaczynaj. Jesteśmy tu, żeby ci pomóc...
– ... Zdechnąć. Nie jestem głupi. Chcecie mnie zabić, żeby znowu spać spokojnie. Ale ja się
cieszę, że będę trupem. Będę mógł latać wszędzie, jak Kacper. Może dziś dopadnę twoją
córeczkę...
– Nie pogrzebiemy cię! – ryknął strażnik. – Wrzucimy cię do niszczarki, ty sukinsynu.
Zostanie z ciebie miazga, a tę miazgę zalejemy kwasem. Nie zostanie po tobie nawet jeden
strzęp. Ani jedna komórka!
– Nie moja wina – wycedził Russell Lee. – Urodziłem się zły.
Strażnik Indor podciągnął spodnie, skinął głową duchownemu iwypadł z celi.
Russell Lee wyciągnął się na pryczy iwyszczerzył zęby. Pora się zdrzemnąć. Na dziś już
koniec. To w ogóle koniec.
Jego uśmiech zniknął, gdy na korytarzu rozległ się śpiew czterech skazańców:
– Smażony, pieczony, na krześle sadzony! Smażony, pieczony, na krześle sadzony!
O wpół do czwartej po południu Russell Lee wstał izjadł ostatni posiłek: pieczonego
kurczaka, marchewkę na gęsto isłodkie ziemniaki. Wraz zposiłkiem pojawił się nieproszony
gość, reporter Larry Digger – zemsta Indora za poranną potyczkę.
Przez chwilę obaj przyglądali się sobie wmilczeniu. Larry Digger miał trzydzieści lat,
muskularną sylwetkę, gładką twarz, gęste ciemne włosy. Wniósł ze sobą zapach zewnętrznego
świata; wszyscy skazańcy spoglądali na niego spode łba, zzazdrością. Wpadł do celi Russella
Lee i usadowił się na pryczy.
– Ty to wszystko zjesz? Pękniesz, zanim zdążysz dojść do krzesła.
Russell Lee łypnął na niego ponuro. Larry Digger przyczepił się do niego jak rzep siedem lat
temu; najpierw opisywał jego zbrodnie, potem aresztowanie, proces, ateraz przyszła pora na
śmierć. Początkowo Russell Lee nie miał nic przeciwko temu. Ale ostatnio pytania dziennikarza
zaczęły go denerwować ichyba trochę przerażać, aRussell Lee nienawidził się bać. Wbił
spojrzenie w wózek z posiłkiem iwciągnął w nozdrza tłustą woń smażeniny.
– Czego? – warknął, zabierając się za kurczaka.
Digger zsunął zczoła kapelusz irozpiął płaszcz.
– Jesteś dość spokojny. Nie histeryzujesz, nie wmawiasz nikomu, że jesteś niewinny.
– Mhm. – Russell Lee oddarł kawał mięsa, przeżuł je z ciamkaniem, przełknął.
– Podobno zrezygnowałeś zostatniej posługi. Też nie sądziłem, że wrócisz na łono Kościoła.
– Mhm.
Nie będzie rozgrzeszenia?
– Mhm.
– Daj spokój. – Digger pochylił się ioparł łokcie na kolanach. – Wiesz, o co mi chodzi. To
twój ostatni dzień. Wiesz, że ci nie darują. To koniec. Ostatnia szansa, żeby powiedzieć wszystko
jak jest. Prosto z twoich ust na pierwszą stronę.
Russell Lee dojadł kurczaka, otarł ociekające tłuszczem wargi izabrał się do kleistej
marchewki.
– Umrzesz samotnie, Russell. Może teraz wydaje ci się, że to drobiazg, ale zmienisz zdanie,
kiedy cię przypną do krzesełka. Podaj mi ich nazwisko. Mogę ściągnąć tu twoją żonę. I dziecko.
Dam ci na pociechę rodzinę wostatnim dniu twojego życia.
Russell Lee skończył marchewkę iwbił trzy palce wsam środek czekoladowego ciasta.
Wyrwał wielki kawał izaczął zlizywać lukier.
– Nawet ci za to zapłacę – Digger zrobił ostatni beznadziejny wysiłek, o czym wiedzieli obaj.
– No, daj spokój. Wiem, że masz żonę. Widziałem tatuaż, słyszałem plotki. Powiedz mi o niej.
Powiedz mi o dziecku.
– Co cię obchodzi?
– Chcę ci tylko pomóc...
– Chcesz ich tu sprowadzić iwystawić na pośmiewisko.
– Więc przyznajesz, że istnieją?
– Może istnieją, może nie. – Russell Lee pokazał wuśmiechu rozchybotane, brązowe od
czekolady zęby. – Nic nie powiem.
– Jesteś głupi. Oni cię tu usmażą, atwoja żona nawet nie dostanie po tobie renty. A dziecko
wychowa jakiś inny męt, który da mu swoje nazwisko. Pewnie z niego zrobi takiego samego
wyrzutka jak ty.
– O, to już jest załatwione, nic się nie martw. Tak, tak. Prawda jest taka, że mam przed sobą
jaśniejszą przyszłość niż ty. To ci dopiero ironia, co? Ironia. Dobre słowo, nie ma co. Dobre
słowo.
Zamilkł izajął się ciastem.
Larry Digger opuścił celę wściekły. Russell Lee rzucił na betonową podłogę resztki posiłku.
Miał się nim podzielić zinnymi skazańcami, tak nakazywał obyczaj. Rozgniótł ciasto obcasem.
– No, podzielcie się wszyscy. Podzielcie się, skurwiele.
Z końca korytarza dobiegło głośne chrupnięcie, potem narastające zawodzenie i przenikliwy
jęk. Opadł, nabrał głębokich tonów, znowu się uniósł, wysoko, wysoko...
Kat rozgrzewał krzesło. Testował sprzęt, przełączając ztysiąca ośmiuset woltów na pięćset,
z tysiąca trzystu na trzysta.
Nagle ta chwila stała się bardzo realna.
– Smażony, pieczony, na krześle sadzony. Smażony, pieczony, na krześle sadzony! –
rozległo się na korytarzu.
Russell Lee Holmes siedział cicho na brzegu pryczy. Skulił się izaczął myśleć
o najwstrętniejszych rzeczach na całym świecie. O wątłych, miękkich szyjkach, wielkich
niebieskich oczach, przenikliwych piskach.
Nie powiem ani słowa, słoneczko. Zabiorę do grobu, że był ktoś, kto przynajmniej udawał,
że kocha Śmiecia.
Boston, Massachusetts
Josh Sanders wlókł się jasno oświetlonym korytarzem. Był na pierwszym roku stażu.
Właśnie zaczął trzydziestą siódmą godzinę dyżuru, który miał trwać dobę, iwłaściwie
funkcjonował już na autopilocie. Musiał się przespać. Znaleźć pusty pokój. Spać.
Zbliżył się do sali numer pięć. Ciemno. Przypomniał sobie mętnie, że wgrafiku piątka była
wolna. Spokojna noc na pogotowiu.
Wszedł do pokoju iodgarnął zasłonę przy łóżku, zamierzając się na nie rzucić.
Pisk. Ochrypłe rzężenie. Jęk.
Młody doktor wzdrygnął się, włączył górne światło. Na łóżku leżała dziewczynka, której nie
powinno tu być.
Obiema rączkami ściskała się za gardło; oczy wywróciły się jej białkami do góry, a po chwili
całe ciało zwiotczało.
Oddział egzekucyjny znał się na robocie. Trzej strażnicy zakuli Russella Lee Holmesa
w kajdany na nogi i łańcuch wpasie. Skazaniec oznajmił, że może iść owłasnych siłach.
Wszyscy zajęli miejsca.
Strażnicy stali po obu stronach Russella Lee. Indor szedł z przodu. Przemierzyli dwa metry
korytarza i dotarli do zielonych drzwi, które powitały już trzystu sześćdziesięciu jeden
skazańców.
O piątej fryzjer ogolił Russellowi głowę, odsłaniając idealnie gładką czaszkę, miejsce dla
elektrod. Potem ostatni prysznic i świeże, białe egzekucyjne ubranie. Białe spodnie, biała
koszula, biały pas, a wszystko z bawełny uprawianej, tkanej i szytej przez więźniów. Russell Lee
szedł na śmierć ubrany jak pieprznięty pokojowy malarz.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Krzesło stanęło przed nim wcałej okazałości. Stare
drewno, wypolerowane do połysku przez pięćdziesiąt lat. Wysokie oparcie, solidne nogi
i poręcze, szerokie rzemienne pasy. Prawie jak fotel babuni, gdyby nie maska na twarz
i elektrody.
Kat wziął się do roboty iwszystko zaczęło się toczyć wprzyspieszonym tempie. Strażnicy
dokładnie przypięli Russella Lee do dębowego krzesła. Jeden wcisnął mu między zęby patyk,
drugi pomazał lewą nogę, głowę ipierś solą fizjologiczną dla lepszego przewodzenia prądu.
Potem kat opasał mu łydki szerokimi, metalowymi obejmami, zapiął je wokół nadgarstków,
przypiął po dwie diody po obu stronach serca i wreszcie nasadził srebrną czaszę na wygoloną
głowę. Wniespełna sześćdziesiąt sekund Russell Lee został ukoronowany.
Kat zakleił oczy skazańca taśmą, żeby było mniej sprzątania, kiedy gałki oczne eksplodują.
Wsadził mu do nosa kłębki waty, żeby ograniczyć krwotok.
Wpół do dwunastej wnocy. Pluton egzekucyjny opuścił pomieszczenie irozpoczęły się
tortury. Russell Lee siedział przywiązany do krzesła, wciemnościach, czekając na dźwięk
dzwonka telefonu połączonego bezpośrednio z gabinetem gubernatora.
Inni, siedzący wtrzech pomieszczeniach wokół celi, także czekali. W pokoju numer jeden
Zgłoś jeśli naruszono regulamin