Thor Heyerdahl - Aku-Aku.rtf

(907 KB) Pobierz
Aku-Aku

THOR HEYERDAHL

 

 

 

AKU-AKU

 

(Przełożył Józef Giebułtowicz)

 

 

 


I. Detektywi wybierają się w podróż na koniec świata

 

Nie posiadałem aku-aku.

Nie wiedziałem nawet, co to jest aku-aku, gdybym je więc posiadał, nie potrafiłbym z niego skorzystać.

Na Wyspie Wielkanocnej każdy rozsądny człowiek ma swoje aku-aku, toteż i mnie przypadło takie w udziale. Na razie jednak organizowałem wyprawę właśnie na tę wyspę, nie mogłem więc jeszcze mieć aku-aku. Może dlatego tak ciężko i trudno szło z wyjazdem. Powrót do domu okazał się znacznie łatwiejszy.

Wyspa Wielkanocna jest najbardziej samotnym miejscem na całym świecie. Najbliższe stałe punkty, na których może spocząć wzrok jej mieszkańców, znajdują się na nieboskłonie w postaci księżyca i planet.

Na tę odległą wyspę, zagubioną między słońcem a księżycem, dokonano niegdyś najdziwniejszego w dziejach ludzkości najazdu. Nikt nie wie po co. Działo się to bowiem, jeszcze zanim Kolumb przywiózł białego człowieka na kontynent amerykański i otworzył tym wrota na olbrzymi, nieznany Ocean Spokojny. Podczas gdy nasza rasa jeszcze wierzyła, że świat kończy się na Gibraltarze, inni żeglarze już lepiej znali te sprawy. Jakby wyprzedzając własne czasy, przeorywali nieskończone, falujące obszary morskie przy pustynnych, zachodnich brzegach Ameryki Południowej. Gdzieś daleko napotkali mały, stały punkcik. Najsamotniejszą wysepkę świata. Wylądowali na niej, wyostrzyli kamienne topory i zabrali się do robót, które można by nazwać najosobliwszym przedsięwzięciem inżynierskim zamierzchłych czasów. Przybysze nie budowali zamków i pałaców. Nie budowali również zbiorników wodnych lub przystani. Wykuwali gigantyczne kamienne figury ludzkie o wysokości domu i ciężarze wagonu kolejowego, transportowali je przez góry i doliny i w wielkiej liczbie stawiali na potężnych podmurowaniach wokól całej wyspy.

Jak potrafili tego dokonać jeszcze przed erą rozwoju techniki? Nikt nie wie. Lecz potężne figury przetrwały tak wyniosłe, jak je postawiono, przetrwały nawet po upadku ludu, który je stawiał. Lud ten grzebał zmarłych u stóp kolosów, które ci zmarli jeszcze za życia wznosili. Potem żywi budowali groby dla siebie. Aż pewnego dnia ucichły między skalnymi ścianami odgłosy toporów. Praca została przerwana nagle, gdyż narzędzia pozostały na miejscu, przy nie dokończonych jeszcze figurach. Zagadkowi rzeźbiarze zniknęli w mroku zamierzchłej przeszłości.

Co zaszło? Cóż mogło się wówczas zdarzyć na Wyspie Wielkanocnej?

 

 

Wyspa Wielkanocna należy do Chile. Tylko raz. w roku zjawia się przy niej okręt wojenny z zaopatrzeniem dla mieszkańców, zostawia towary i wraca do Chile, odległego tak jak Kanada od Hiszpanii. Żadnego innego połączenia ze światem zewnętrznym Wyspa Wielkanocna nie posiada.

Okręt wojenny nie mógł jednak rozwiązać problemu mojej podróży. Zbadanie Wyspy Wielkanocnej w ciągu tygodnia, podczas postoju okrętu, kwalifikowało się jako daremny trud. Z drugiej zaś strony siedzenie przez okrągły rok na wyspie z grupą nie mających wiele czasu uczonych też nie byłoby takie miłe w wypadku, gdyby się po miesiącu okazało, że nic więcej nie ma do roboty. Nasuwał się pomysł popłynięcia na wyspę na tratwie z drzewa balsa przy wykorzystaniu wiatrów i prądów biegnących od Ameryki Południowej, ale w takim wypadku trudno byłoby wziąć ze sobą archeologów, a bez archeologów badanie Wyspy Wielkanocnej nie miało sensu. Trzeba więc było zdobyć własny statek na użytek wyprawy. Lecz na Wyspie Wielkanocnej nie było ani portu, ani dogodnego miejsca do zarzucenia kotwicy, nie istniały też urządzenia zapewniające dostawę paliwa i wody. Statek musiałby więc być na tyle duży, aby móc zabrać paliwo i wodę na drogę tam i z powrotem, i w dodatku zapas zapewniający możność poruszania się podczas pobytu. To oczywiście sprawiło, że statek od razu rozrósł się do solidnych rozmiarów. A przypuśćmy, że po dwu tygodniach archeolodzy dojdą do wniosku, że nie ma czego szukać. Wówczas żałować przyjdzie czasu straconego na podróź własnym statkiem aż na Wyspę Wielkanocną, choćby nawet można było skorzystać z okazji i popłynąć dalej, do innych nie zbadanych jeszcze wysp na Oceanie Spokojnym. Zresztą również we wschodniej części Polinezji nie brakowało takich pociągających dla badacza wysp. Cały ich szereg znajdował się w tej części Oceanu Spokojnego, gdzie prąd skręca od Wysp Galapagos i Ameryki Południowej.

 

 

Zawsze radziłem sią Tomasza i Wilhelma, gdy szło o wyprawy na dalekie morza. Pewnego dnia, gdy plany były jeszcze tajemnym marzeniem, siedzieliśmy razem w wygodnym, staroświeckim biurze firmy armatorskiej F. Olsen, położonym przy nabrzeżu portowym w Oslo. Po moim wejściu Tomasz poczuł pismo nosem, wydobył potężny globus i ustawił go tak, iż widziało się prawie tylko niebieską powierzchnię. Wskazałem na Wyspę Wielkanocną.

- Tu - powiedziałem. - Ale w jaki sposób? Dwa dni później znów siedzieliśmy wokół globusa i Wilhelm przedstawił kalkulację.

- Najlepszy byłby dla cieble statek z silnikiem Diesla, długości około 150 stóp, rozwijający szybkość 12 mil i zabierający 50 ton wody oraz 130 ton paliwa - oświadczył.

Ani przez chwilę nie wątpiłem, że taki właśnie statek bylby dla mnie najlepszy. Nauczyłem się polegać na kalkulacjach morskich Wilhelma od czasu, gdy pomógł mi obliczyć rejs Kon-Tiki z taką dokładnością, że wszystko zgodziłoby się co do dnia, gdyby się nam udało zarzucić kawał liny na ląd przy mijaniu wyspy Angatau.

Kilka dni po tej rozmowie Wilhelm zatelefonował do mnie z wiadomością, że otrzymał ofertę z pewnej fabryki konserw w Stavanger, która posiadała odpowiedni trawler zajęty połowem ryb w okolicy Grenlandii. Jeżeli mi to odpowiada, mogę wynająć trawler na okres roku, począwszy od września.

Spojrzałem na kalendarz. Zbliżał się już koniec kwietnia, pozostało więc mniej niż pół roku. Statek oferowano na warunkach “bareboat”, to znaczy bez załogi i wyposażenia.

Moje żeglarskie doświadczenie nigdy nie przekroczylo studium tratwy. Reszta moich towarzyszy z wyprawy Kon-Tiki również nie nadawała się na załogę prawdziwego statku, na to trzeba przecież posiadać certyfikaty i inne papiery, nie tak, jak na drewnianej tratwie Inków.

- Nasze biuro może ci pomóc we wszystkich sprawach związanych ze statkiem - ofiarował swe usługi Tomasz.

Wkrótce siedzieliśmy wokół nakrytego zielonym suknem stołu konferując z inspektorem statków, szefem werbunku, szefem zaprowiantowania, szefem działu ubezpieczeń i z różnymi innymi fachowcami. A więc będę miał prawdziwy statek. Miało jeszcze upłynąć cztery miesiące, ale już teraz niemal słyszalem niecierpliwy ryk syreny kolosa wyczekującego w Stavanger bez jednej iskry w kominie, bez ludzi na mostku, bez jednej nawet skrzyni w obszernych ładowniach, w których nagie żelazne wręgi wyglądają jak żebra wokół pustego brzucha.

Gdy się wyjeżdża z rodziną na wieś, człowiek dobrze się nakłopocze różnymi sprawami. A cóż dopiero, gdy jako dodatek do rodziny bierze się ze sobą pięciu archeologów, lekarza, fotografa, piętnastu marynarzy, motorówkę z częściami zapasowymi, ekwipunek i zapasy żywności na cały rok. Wtedy człowiek czuje się jak dyrygent, który chce równocześnie zajadać makaron i poddawać orkiestrze takt Węgierskiej Rapsodii Liszta. Biurko zasypane było papierami, paszportami, licencjami, fotografiami, paczkami i listami - wszystko tworzyło nieopisany chaos. Meble zniknęły pod stosami map morskich i wzorami różnych części wyposażenia. Cały dom ogarnęło szaleństwo. Telefon i dzwonek u drzwi wejściowych dzielnie współzawódniczyły ze sobą, jeżeli zaś ktoś chciał wejść, musiał gramolić się poprzez skrzynie i tłumoki z ekwipunkiem polowym.

Zrezygnowany siedziałem na wieku szafki mieszczącej magnetofon, pożywiałem się kanapką i z trzymanego na kolanach aparatu telefonicznego usiłowalem połączyć się z miastem, Owego dnia wyglądało to beznadziejnie, gdyż właśnie ukazało się ogłoszenie, że poszukuję pierwszego oficera na rejs na południe, i telefon dzwonił bez przerwy. Kapitana już przedtem znalazłem, stanowisko szturmana było dotąd nie obsadzone. Wreszcie udało mi się dodzwonió na miasto i połączyć z pewną hurtownią w Oslo.

- Chciałbym zamówić 3 tony gipsu dentystycznego - oświadczyłem.

- Kogoś musiały solidnie rozboleć zęby - odrzekł zgryźliwy glos.

Zamiejscowy telefon ze Stavanger przerwał jednak tę rozmowę, zanim zdążyłem wyjaśnić, że gips ma służyó do robienia odlewów posągów na Wyspie Wielkanocnej, a nie do przygotowywania sztucznych szczęk.

- Halo - rozległ się nowy głos w słuchawce - halo, to jest wiadomość od Olsena, pańskiego mechanika; główna oś jest wytarta, czy mamy ją przetoczyć, czy postarać się o nową?

- Oś - powtórzyłem. - Drrrrrrr!! - odezwał się w tym momencie dzwonek w przedpokoju.

- Zapytajcie Reffa! - wykrzyknąłem do telefonu. - On się na tym zna!

Z hałasem weszła Yvonne, prawie niewidoczna za naręczem pakunków.

- Przejrzałam listę zapasów kuchennych - oświadczyła - i zredukowałam o 2 kilo pieprzu i dwa cynamonu, poza tym doktor Semb zawiadomił, że możemy wypożyczyć szpitalik polowy.

- Doskonale - ucieszyłem się i w tej chwili przypomniałem sobie jegomościa, który uważał, że potrzebowałem gipsu do prac dentystycznych.

- Może tam zadzwonisz - poprosiłem Yvonne i podałem jej słuchawkę w świetnym momencie, gdyż właśnie musiała przyjąć rozmowę z miasta.

- Chyba jakaś omyłka! - zawołała do mnie. - Firma Mustad zapytuje, gdzie mają dostarczyć zamówióne 84 kilo haczyków na ryby. A przecież zabieramy ze sobą dwie tony mrożonego mięsa wołowego.

- Wcale nie będziemy łowić ryb na te haczyki - wyjaśniłem. - Mają służyć jako wynagrodzenie dla miejscowych robotników, których zatrudnimy przy kopaniu. Chyba nie sądzisz też, że cały kilometr pstrokatego materiału na sukienki zabieramy po to, aby się w to wystroić?

Yvonne tak nie sądziła. Mogła natomiast podzielić się ze mną wiadomością, że drugi mechanik właśnie nadesłał telegraficzną rezygnację, gdyż żona nie zgodziła się na jego rejs na morza południowe.

Z szybkością strzały znalazłem się przy kuble ze śmieciami, lecz wróciłem z nosem na kwintę. Kubeł był pusty.

- Czego szukałeś - zainteresowała się Yvonne.

- Zgłoszeń innych mechaników - wyszeptałem.

- Aha - powiedziała Yvonne, w pełni doceniając sytuację.

W tej chwili rozległ się dźwięk dzwonka równocześnie w przedpokoju i przy telefonie. Wtoczył się kandydat na płetwonurka naszej wyprawy w towarzystwie dwu innych ludzi z masą gumowych płetw i urządzeń do oddychania pod wodą. Mieli nam zademonstrować różnice między francuskim a amerykańskim wyposażeniem dla płetwonurków. Za nimi stał jakiś niewielki człowieczyna obracając kapelusz w ręku. Miał do zakomunikowania coś ważnego, lecz poufnego. Sprawiał takie dziwne wrażenie, że nie miałem odwagi wpuścić go dalej niż do przedpokoju.

- Widział pan figury na Wyspie Wielkanocnej? - szeptem zapytał przybysz rozglądając się podejrzliwie, czy ktoś nie podsłuchuje.

- Nie, ale właśnie się tam wybieram, aby je zobaczyć. Człowieczyna wyciągnął ku mnie dlugi i cienki palec wskazujący i oświadczył z chytrym uśmieszkiem:

- W tych figurach ktoś siedzi.

- W tych figurach? - powtórzyłem, niczego nie pojmując.

- Tak - szeptał dalej tajemniczo. - Król.

- A jakżeż on się tam dostał? - zapytałem uprzejmie, powoli i delikatnie napierając na przybysza tak, że musiał się cofnąć w kierunku drzwi.

- Wsadzili go tam. Jak do piramidy. Niech pan rozłupie jedną figurę, to pan zobaczy - oświadczył z zadowoleniem i uprzejmie uchylał kapelusza jeszcze wtedy, gdy po wyrażeniu wdzięczności zamykałem za nim drzwi.

Zaczynałem się już przyzwyczajać do różnych dziwaków, którzy się interesowali Wyspą Wielkanocną. Odkąd gazety przyniosły wiadomość o naszej zamierzonej wyprawie, pocztą napływał nieprzerwany strumień najrozmaitszych propozycji. Niemal co dzień zgłaszali się ludzie z najodleglejszych zakątków świata z informacjami o tym, że Wyspa Wielkanocna jest resztą zatopionego kontynentu, czymś w rodzaju Atlantydy na Oceanie Spokojnym. Przekonywano nas, że klucza tajemnicy powinniśmy poszukiwać na dnie morskim wokół wyspy, a nie na jej lądzie.

Znalazła się też propozycja, abym odwołał całą wyprawę. “Podróż na wyspę jest zupełnie bezcelowa - pisał autor listu. - Może pan siedzieć w swoim gabinecie i rozwiązać ten problem za pomocą wibracji. Proszę mi przesłać fotografię figury z Wyspy Wielkanocnej i fotografię figury z Ameryki Południowej, a ja na podstawie wibracji stwierdzę, czy pochodzą one od tego samego ludu”. Nadawca listu dodawał też, że swego czasu zbudował z tektury duży model piramidy Cheopsa, umieszczając w środku surowe mięso. Po jakimś czasie mięso tak obrzydliwie wibrowało, iż musiał umieścić całą rodzinę w szpitalu.

Mnie samemu groziło wibrowanie, jeżeli się nie skończy panujący wokół bałagan. Usiłowałem dogonić płetwonurków, którzy zniknęli na schodach prowadzących na piętro, lecz Yvonne zatrzymała mnie rozpaczliwym gestem, podając mi słuchawkę. Gdy rozmawiałem, powoli pchała w moim kierunku chwiejną wieżę składającą się z nie otwartych jeszcze listów. Poczta poranna. Zwlekałem z odłożeniem słuchawki w obawie, że telefon znów się odezwie.

- Dzwoniono z Ministerstwa Spraw Zagranicznych - powiedziałem. - Poproś tamtych, żeby zaczekali na górze, ja muszę zaraz jechać, bo angielskie Ministerstwo Kolonii żąda odpowiedzi na kilka pytań związanych z Pitcairn, a Costa Rica udzieli zezwolenia na prace wykopaliskowe na Wyspach Kokosowych, jeżeli podpiszę oświadczenie, że nie będę szukał ukrytego skarbu, który ich zdaniem tam się znajduje.

- Weź do taksówki pocztę! - wołała za mną Yvonne. - Może znajdziesz w niej jakieś spóźnione zgłoszenie kandydata na drugiego mechanika.

Wątpiłem w to ostatnie, lecz w biegu porwałem ze sobą stertę listów. Zwykłe listy pochodziły od malarzy, pisarzy i “majstrów od wszystkiego”, którzy prosili o zabranie ich na wyprawę. Dostalem nawet list od jakiegoś Niemca, który pisał, że wprawdzie z zawodu jest piekarzem, ale w ostatnich latach pracował na cmentarzu i bardzo by się przydał przy pracach wykopaliskowych.

- Nie zapomnij, że masz obejrzeć namioty! - wołała za mną Yvonne już ze schodów. - Rozstawiono je specjalnie w tym celu.

W drzwiach omal nie przewróciłem listonosza z południową pocztą. Zamiast odebrać ją od niego, usiłowałem wpakować mu tę, którą trzymałem w ręku, ale ostatecznie znalazłem się w taksówce z obydwoma plikami.

- Majorstuveien - rzuciłem szoferowi nazwę ulicy.

- Właśnie na niej jesteśmy - odpowiedział łagodnie.

- Wobec tego do MSZ - poprawiłem się i zabrałem do otwierania poczty.

Niestety nie było jednak zgłoszenia od żadnego mechanika. Najbliższy po fachu okazał się zegarmistrz, który chciał pojechać jako kucharz. Ale kucharza już miałem. List z Instytutu Archeologii przy uniwersyteeie w Oslo pochodził od jednego z dwu archeologów, którzy mieli uczestniczyć w wyprawie. Kandydat zawiadamiał, że zachorował na wrzód żołądka i lekarz zabronił mu podróży.

Równało się to zawaleniu jednej z głównych podpór naszej wyprawy. Ruszenie w drogę bez dostatecznej ilości archeologów oznaczało mizerne wykorzystanie zdolności operacyjnej naszej ekspedycji. Znalezienie zaś w krótkim czasie nowego kandydata, który móglby się związać na cały rok, nie należalo do rzeczy łatwych. Ale nic innego nie pozostało, jak zaczynać od początku i pisać do archeologów w kraju i za granicą.

 

 

Nadszedł wrzesień. Przy przystani C naprzeciw ratusza pojawił się nagle opływowy kształt grenlandzkiego trawlera, który bielą przypominał jacht, na kominie zaś ceglastą farbą miał namalowaną brodatą głowę boga-słońca Kon-Tiki. Tylko wtajemniczeni rozumieli jednak znaczenie dziwnego niebieskiego emblematu, umieszczonego na wysokim dziobie statku, umocnionym w celu stawiania czoła lodom. Emblemat przedstawiał świętośc Wyspy Wielkanocnej, dwie postacie półludzi-półptaków, skopiowane z tablicy nie rozwiązanych hieroglifów, cennego znaleziska na wyspie, Z komina leciały teraz iskry i dobrze załadowany statek pewnie zanurzał się we fiordzie aż po niebieską linię wodną. Na pokładzie panował gorączkowy ruch, tłum zaś ludzi na lądzie prawie uniemożliwiał dojazd samochodów ciężarowych, dostarczającyeh ostatnie toboły i pakunki.

Po raz ostatni rozległ się dźwięk dzwonu okrętowego. Zawtórowało mu echo rozkazów przekazywanych przez kapitana szturmanowi i z komina, spoza błyszczącej głowy boga-slońca, buchnęły kłęby dymu. Nad zebranym na przystani tłumem rozległ się donośny szum, wymachujące ręce przypominały falowanie lasu w czas burzy, a za sprawą kapitana powietrze przeszył rozdzierający głos syreny.

Takim to chaosem zakończył się większy jeszcze chaos, kropka została postawiona po pierwszym rozdziale.

Stałem w tłumie na przystani dając pożegnalne znaki. Nie dlatego, abym zapomniał wejść na pokład statku, lecz dlatego, że musiałem polecieć najpierw do Stanów Zjednoczonych, gdzie trzech archeologów zgodziło sie uczestniczyć w wyprawie, potem miałem złożyć kurtuazyjną wizytę w Chile, na statek zaś miałem wsiąść dopiero wtedy, gdy będzie przepływał przez Kanał Panamski. Następca tronu, książę Olav, zechciał objąć patronat nad wyprawą, norweskie zaś Ministerstwo Spraw Zagranicznych uzyskało zgodę rządu chilijskiego na to, aby ekspedycja rozpoczęła prace wykopaliskowe na Wyspie Wielkanocnej, pod warunkiem nieuszkodzenia figur. Anglia i Francja również zgodziły się na poszukiwania na swych wyspach, mieliśmy więc otwarty dostęp do wszystkiego, co potrafimy wydobyc na światło dzienne we wschodniej części Oceanu Spokojnego.

Gdy statek odwrócił się i powoli oddalał od nabrzeża, widać było na rufie samotną postać chłopca okrętowego. Tak promieniował radością, że mógł współzawodniczyć z zachodzącym slońcem. Dumnie trzymał w ręku koniec brudnej cumy, podczas gdy na lądzie koledzy klasowi wykrzykiwali “hura” na cześć Thora juniora, który na cały rok pożegnał się ze szkolną ławą.

Stateczek skręcił za jakiegoś kolosa oceanicznego i znikł z oczu. Nie było czasu do stracenia, bo przecież musiał objechać pół kuli ziemskiej mając na pokładzie detektywów polujących na nieznanych żeglarzy, którzy ich wyprzedzili o wiele, wiele stuleci.


II. Co nas oczekiwało na pępku świata

 

Tak cicho.

Co za niezwykły spokój. Maszyny stoją bez ruchu. Zgaszono światła. W jednej chwili niebo zrzuciło przyćmiewającą zasłonę i cudownie błyszczące waha się tam i z powrotem, zataczając powoli koła nad szczytem masztu. Rozparty wygodnie na niskim fotelu wchłaniałem widok tej harmonii. Gdzieś daleko w ciemnościach rozlegał się od czasu do czasu słaby świst; to albo wiatr, albo fala uderzała o jakąś skałę. Na pokładzie panowała przedziwna cisza, nadając wszystkiemu jakby piętno uduchowienia. Tylko z luku prowadzącego do kambuza dolatywały czasem krótkie i przytłumione słowa; towarzyszyło im chlupanie fal o burty statku i rytmiczne skrzypienie, jakby pełne zadowolenia mruczenie stateczku, który spokojnie i łagodnie kołysał się w ciszy nocnej.

Znajdowaliśmy się pod osłoną lądu.

Skończyły się zapierające dech monotonne uderzenia fal, które przez tak wiele dni i nocy bębniły o kadłub i zanim przewaliły się dalej, wprawiały statek w ustawiczny taniec, w dół i w górę, w tę stronę i w tamtą. Nim jeszcze noc zdążyła nas złapać na morzu, skryliśmy się pod osłonę pustynnego wybrzeża. W mroku przed nami leżała Wyspa Wielkanocna.

Podeszliśmy pod ląd na tyle wcześnie, aby dojrzeć sfałdowane, szarozielone grzbiety gór, strome skały przy brzegu i daleko w głębi wyspy majaczące figury, które rozrzucone na zboczu wygasłego wulkanu odcinały się od czerwonego tła zachodniego nieba jak czarne ziarenka kminku. Posługując się równocześnie echosondą i zwykłą sondą przysunęliśmy się jak najbliżej brzegu i wtedy kapitan kazał zarzucić kotwicę.

Na lądzie nie było widać żywej duszy, tylko opuszczony skamieniały krajobraz z nieruchomymi kamiennymi glowami. Niektóre patrzyły na nas z oddali, inne leżały płasko u stóp długiego kamiennego tarasu na blokach lawy, tuż przy brzegu. Mogło się wydawać, że na jakimś statku do podróży po kosmosie zawiśliśmy nad martwym światem, na którym niegdyś żyły istoty różne od mieszkańców naszego globu. Wokół kładły się długie cienie, lecz wszystko pozostawało nieruchome. Wszystko, z wyjątkiem ognistoczerwonego słońca, które powoli zapadało w morze i zaciągało nad nami czarną opończę nocy.

Ściśle biorąc, nie mieliśmy prawa zarzucać tu kotwicy. Powinniśmy byli popłynąó dokoła wyspy i zgłosić swe przybycie gubernatorowi, który wraz z garstką ludności mieszkał w małej wiosce po drugiej stronie. Lecz ani gubernatorowi, ani nam samym, ani wreszcie mieszkańcom wyspy nie sprawiłoby żadnej przyjemności nasze przybycie przy zapadającym zmroku do miejsca, gdzie każde pojawienie się statku uważano za uroczyste święto. Lepiej spędzić noc pod osłoną ściany skalnej, mimo że dno morskie w tym miejscu było jak najgorsze do zakotwiczenia. Za to mogliśmy zjawić się w wiosce Hangaroa nazajutrz rano w pełnej gali flagowej.

Drzwi naszej kajuty uchyliły się nieco, przepuszczając snop światła na pokład; cichutko wysunęła się z nich Yvonne. W kajucie została Anetka, która spała spokojnie, trzymając pod jednym ramionkiem czarną laleczkę, a pod drugim pluszowego misia.

- Powinniśmy dziś urządzić małe przyjęcie - szepnęła Yvonne, radośnie spoglądając w stronę lądu - chociaż oficjalnie nie dotarliśmy jeszcze do celu podróży.

Pierwszy raz od czternastu dni coś takiego przyszło jej na myśl, nie mówiąc już o tym, że pierwszy raz mogła przybrać stojącą postawę. Zrobiłem jej więc niespodziankę wiadomością, że kucharz otrzymał już odpowiednie polecenia i za kilka minut kapitan miał zebrać całą załogę na tylnym pokładzie. Yvonne stanęła przy relingu i upo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin