Reymont Władysław Stanisław - Cień.pdf

(80 KB) Pobierz
9737904 UNPDF
Władysław Stanisław Reymont
Cień
Wiosna!... Świat był różowy od ogni poranku i przesycony
ciepłem, śpiewami, wonią - co zewsząd biła falą upajającą.
Strzępy mgieł rozsnuwały się nad stawami i niby wiry
fioletowoprzejrzystej kurzawy dymiły z dolin jak z trybularzy -
ku słońcu. Wszystko, co żyło, upajało się miłośnie słońcem,
piło wszystkimi porami ciepło i radość. Liliowe obłoki bzów
rozkwitłych dyszały wonią. Niebo, ziemia i ludzie, drzewa i
ptaki rozśpiewane w gąszczach - przenikał jakby spazm
rozkoszy życia. Ogromną radość odradzania się obchodził
świat przenikniętymi rozkoszą sercami. Czuć było jakieś
nabrzmiewanie tętna życia powszechnego w tej gwałtownej
pulsacji przyrody.
- Wiosna! - szeptał jakiś młody człowiek, przemierzający
wzdłuż park ogromny, co niby morze zieloności i powietrza
wdarł się pomiędzy szare, obrzydliwe siedziby ludzkie - i
panował nad nimi majestatem piękna.
- Wiosna! - powtarzał przeglądając poprzez drewniane
kraty bramy ulicę miejską. I czuł tę wiosnę w sobie, miał ją w
duszy, rozkołysanej szczęściem, przejmowała mu serce
drżeniem wesela, omotywała mózg marzeniami, dyszał nią,
jak i wszystko, co go otaczało. Nie zdawał się tylko wiedzieć
o tym świadomie, bo wciąż chodził, przystawał, przepatrywał
ulicę miejską i aleje parku z niecierpliwością, a czasami niby
obłoki szarawe przysłaniała mu duszę obawa przed
zawodem.
Po raz setny spojrzał na zegarek.
- Ósma, dopiero ósma!
I znowu rozpoczął wędrówkę po parku. Nic nie myślał, bo
ta słodka, denerwująca troska czekania na ukochaną nękała
go dziwnie obezwładniająco. Prześlizgiwał się tylko
wzrokiem po wszystkim - i biegł myślą aż tam, gdzie ona, i
spochmumiał wnet, bo jakby ujrzał poprzez przestrzenie
dobrą, przyjacielską twarz jej męża.
- Mąż - szepnął - gdyby nie ten mąż!...
1
 
Naraz zadrżał, zadygotał cały w sobie, wszystkie tętnice
zahuczały mu z gwałtownością - zaledwie mógł oddychać,
tak serce biło mu w cichym tempie pianissima zachwytu.
Wzrok mu promieniał, ramiona mimo woli wyciągnęły się.
Chwila jeszcze! - Widzi, jak ona bojaźliwie idzie w oddali.
Druga chwila, spotykają się już oczyma, całują
spojrzeniem...
- Ello! moja ukochana Ello! - szepcze - i są już przy sobie.
Serca przestały im bić, usta oniemiały ze szczęścia, dłonie
złączone drżą, a oczy zatopione w sobie, śpiewają hymny
miłości, upojenie zda się tworzyć świetlany nimb nad nimi.
Tłum ludzki, płynąc obojętnie, zepchnął ich na bok, nie
wiedzieli o tym. - Kocham! skandowały jego oczy - Kocham!
odpowiadały drugie, wielkie i głębokie jak otchłanie. -
Kocham! - zdawało się wydzierać z ich serc i dźwięczeć jak
symfonia szczęścia ogólnego. Ptaki śpiewały w gąszczach.
Wiatr strząsał na nich z kasztanów różową kaskadę kwiecia.
Bandy dzieci przewracały się im prawie u nóg, rozszalałe
powietrzem i uciechą. Nie wiedzieli o tym. Cóż było poza
nimi? Nicość! Cóż było w nich? Świat cały. Tajemnica
kształtowania się chaosu.
- Dawno pan czeka? - spytała cicho nieco ochłonąwszy.
Zaraz odpowiedział, ale głos miał szorstki prawie,
urywany a dyszący żarem.
- Nie wiem. Jestem tak szczęśliwy, że nie wiem o niczym
- co tobą nie jest. Nie wiem nic nad to, że jesteś przy mnie,
że cię widzę, słyszę, czuję... Cóż więcej mnie obchodzi?
Piła jego słowa i uczucie spojrzeniem, chciała coś
odpowiedzieć, ale nagle jakiś płomień okrył jej twarz
rumieńcem i zamilkła - nim mówić zaczęła. Obejrzała się
trwożnie i podejrzliwie spoglądała w twarze przechodniów.
- Spóźniłam się, mąż zatrzymał mnie... ach, ten...
- Pójdźmy, Ello, zapomnij o nim! - szepnął biorąc ją za
rękę. Zadrżała, bezwiednie usuwającŤdłoń swoją.
Milczenie zachwytu zapanowało pomiędzy nimi. Nie mogli
mówić i teraz, czując się tak zjednoczonymi czuciowo - nie
mieli nic do powiedzenia sobie. Serca biły im zgodnie, na pół
przysłonięte źrenice gorzały, a jakaś serdeczna nieśmiałość i
jakby obawa trzymała ich z dala od siebie. Szli wolno, nie
patrząc na siebie. Jej purpurowe, nabrzmiałe krwią usta,
2
 
poruszały się nieznacznie - jakby z duszą własną
rozmawiała lub pieśń dziękczynną, pełną radości głębokiej,
słała przestrzeniom. Czuli jakiś przepływ przez siebie
zagmatwanych, rozprzęgniętych stanów świadomości, niby
strzępów świateł, dźwięków, zapachów, drżeń i jakąś nagłą
ciszę serc szczęśliwych. Dość im było czuć się obok siebie,
aby w milczeniu pogrążać się w tej topieli słońca i wiosny,
szmerów przyrody i rozśpiewaniu dusz swoich. Znaleźli się
na rozdrożu alei, rozbiegających się na wszystkie strony
parku.
- Na prawo czy na lewo? - spytała podnosząc oczy na
niego. W dźwięku jej głosu zadrżał jakiś to niezwyczajnego
pytania. Pochwycił go i odparł z mocą:
- Prosto - jeśli do szczęścia nas zaprowadzi.
- A jeśli się to sprzeciwia... jeśli... - szepnęła bezwiednie,
snując przędzę tej ciemnej, pod powierzchnią świadomości
tkanej myśli.
- Nie sprzeciwia się niczemu, bo się nie sprzeciwia
sercom naszym - przerwał szybko i lekki błysk przemknął
mu zielonkawym ogniem w źrenicach.
- O, nie! - zawołała gorąco. Roześmieli się zaglądając
sobie głęboko w oczy.
- Kocham!
- Kocham! - odpowiedziała namiętnie. I uśmiechnięci,
swobodni, przytuleni do siebie ramionami, prawie pobiegli
środkową aleją. Uniesienie oczekiwanej rozkoszy rozlewało
po nich prąd denerwujący. Tacy się czuli szczęśliwi! Świat
był tak piękny! Miłość tak słodka! Pocałunek tak potężny!
Szeptali półgłosem. O czym? O czym kochankowie mówią?
O czym dwa ptaki świergoczą przytulone do siebie miłośnie?
O czym gwarzą serca w rozradowaniu, dusze w zachwycie?
O czym? Wybuchali śmiechem dźwięcznym, metalicznym,
śmiechem bez troski. Wyrywały się im z serc słowa bez
myśli, a znaczenia pełne, okrzyki, w które dusze kładli,
rzucali spojrzenia, pełne pocałunków i obietnic, uśmiechy
były niby promieniowania.
A echa tej brylantowo skrzącej się kaskady młodości i
szczęścia brał wiatr i niósł w przestrzeń błękitną, słońcu,
kwiatom, co rozchylonymi kielichami wchłaniały światło; rali
coś z tej pieśni i ludzie, dążący we wszystkie strony parku,
3
 
aż przystawali oglądać się, z przerażeniem zgorszenia jedni,
z uśmiechem smutnej ironii - drudzy, na tę parę tak
szczęśliwą, od której biły płomienie życia i miłości. A oni szli
bez troski, jak uosobienie wiosny i ani dbali w tej chwili, że
przyślepłe oczy tłumów znajdowały ją zbyt bezczelnie
piękną.
- Odwracają się za nami. Może kto znajomy - szepnęła z
przykrością.
- Ello! My zbrodnię popełniamy w ich oczach, bo się
kochamy, bo mamy odwagę zachwycać się życiem i sobą.
Opasy ludzkie! Filistry. Kłęby mięsa i interesów. Mumie
zabalsamowane w konwenansach i niemocy. Zabrońcie
sercom kochać, ustom szeptać zaklęcia, oczom płonąć
namiętnością, myśli snuć cudną tkankę marzeń... Zabrońcie
młodości być młodością - zabrońcie! - szeptał prawie głośno.
Czuł tylko potrzebę wyładowania na zewnątrz choćby w
słowach tego nadmiaru energii, jaką miał w sobie.
Przechodzili jakiś placyk odsłonięty, zalany cały światłem i
pusty zupełnie, a obramowany dokoła haftem delikatnych
cieni, jakie rzucały drzewa na żółtawy żwir. Pochwycił ją w
ramiona i namiętnie całował. Odsunęli się jednak
natychmiast od siebie, bo ujrzeli cień wprost do nich idącego
człowieka. Jakby się oderwał od tamtych cieniów, leżących
pod drzewami, bo był taki sam czarny szedł powoli, posępny
i ciężki jak chmura smutku i człowiek ten utkwił w nich szare,
posępnie płonące źrenice i przenikać się ich zdawał do głębi
tą szarością, Chociaż może nie myślał o nich, może ich
nawet nie widział...
Zmieszali się oboje, jakby poczuli ten surowy, ostry wyraz
jego wzroku aż we wnętrznościach. Suchy, o ziemistej
barwie profil powiał na nich niby kirem.
- Czemu tak patrzy? Mnie boli to spojrzenie! - spytała i
niespokojnie odwróciła się. Człowieka nie było już widać.
- Czemu on tak dziwnie patrzył? - zapytała raz jeszcze.
- Nie wiem - odparł z oczyma utkwionymi tam, skąd przed
mgnieniem patrzały tamte źrenice.
- Może on widział, jak całowałeś mnie... może on wie,
że... mąż...
- 2e i teraz cię pocałuję - i nachylił się całując ją w uszko.
Odsunęła się trochę.
4
 
- Ze mąż... że my nie mamy prawa... może nas
ostrzega...
- Bodaj przepadł! Ello, nie mówmy już o tym.
I poszli przystając przy klombach nad basenami, lecz
tylko po to, aby przycisnąć się ramionami, spojrzeć sobie w
oczy i iść dalej; ale pomimo tego czuli, że w tę ciszę
wewnętrzną wsączyło się jakieś wrzenie, że na zwierciadło
ich spokoju kładzie się jakiś cień, że majaczy w nich ten
dziwnie przejmujący wzrok starca. Byli szczęśliwi,
uśmiechnięci, zajęci sobą i nieświadomi jeszcze własnego,
wewnętrznego stanu.
- Szczęśliwyś?
- Daj usta, a powiem ci o tym. - Ogarnął ją ramieniem i
całował.
- Mów mi tak zawsze, ukochany.
- Do tchu ostatniego.
- Boże! - szepnęła z trwogą. - Patrz! tam idzie...
- Kto?
- Ten człowiek - raczej cień człowieka - patrz tutaj!
Obejrzeli się z tłumioną w sobie obawą, spodziewając się
ujrzeć ten profil surowy. Nie, nie było nikogo. Młody klon
trzepotał listkami i żuraw z powagą kroczył przez trawniki.
- Śmieszny ptak - zawołała.
- Bardzo śmieszny.
- Co ty myślisz o mnie? - zapytała niespodziewanie i
chmura niepokoju przysłoniła jej twarz delikatnie rzeźbioną.
- Nic nad to, że cię kocham, że jesteś mi źródłem, skąd
piję życie i szczęście.
- A jak przestaniesz?...
- Nigdy!
- Tracę przytomność, nie wiem, co się dzieje ze mną,
jakiś ból obawy przed czymś nieświadomym mnie ściska.
Nie powinnam była tu przyjść.
- Ello! czy to nie ludzkie prawo być szczęśliwymi, kochać?
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin