Andrew Gross James Patterson - Kobiecy Klub Zbrodni 02 - Druga szansa.rtf

(580 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON

JAMES PATTERSON

 

DRUGA SZANSA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z angielskiego przełożył

Arkadiusz Nakonieczni

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Świat Książki

 

 

 

 

 

 

Prolog

Dzieciaki z chóru

 

Aaron Winslow miał na zawsze zapamiętać kilka następnych minut. Rozpoznał te przerażające dźwięki natychmiast, kiedy przerwały wieczorną ciszę. Cały oblał się zimnym potem. Nie mógł uwierzyć, że ktoś strzela z pistoletu maszynowego tuż obok kościoła.

-  Tatatatata. Tatatatata.

Z kościoła La Salle Heights wychodził chór. Czterdzieści osiem dziewczynek mijało go, zmierzając w stronę chodnika. Właśnie zakończyły ostatnią próbę przed występem na Festiwalu Zespołów Chóralnych San Francisco. Wszystko wypadło znakomicie.

I wtedy rozległy się strzały. Mnóstwo strzałów. Kanonada. Atak.

-  Tatatata... Tatatata.

-  Na ziemię! - krzyknął najgłośniej, jak potrafił. - Wszyscy na ziemię! Osłonić głowy! Natychmiast!

Sam prawie nie wierzył w słowa, które właśnie wypowiadał.

Na początku wydawało się, że nikt go nie słucha. Dla dzieci, ubranych w białe bluzeczki i granatowe spódniczki, te odgłosy brzmiały jak wystrzały z rakietnicy. Potem grad pocisków uderzył w przepiękny kościelny witraż. Obraz Chrystusa błogosławiącego dziecko w Kafarnaum zadrżał i rozprysnął się na tysiące kawałeczków, niektóre z nich spadły na głowy dzieci.

-  Ktoś strzela! - wrzasnął Winslow. Może nawet więcej niż jedna osoba. Jak to możliwe? Biegł w panice między dziećmi, krzyczał, wymachiwał rękami i popychał na trawę wszystkie dziewczynki, które mógł dosięgnąć.

Kiedy większość dzieci w końcu przykucnęła albo rzuciła się na ziemię, Winslow spostrzegł dwie swoje chórzystki, Chantal i Tamarę, które stały na trawniku skamieniałe z przerażenia, podczas gdy pociski gwizdały im nad głowami.

-  Na ziemię, Chantal, Tamara! - zawył, ale one pozostały na miejscu, obejmując się kurczowo i łkając. Były najlepszymi przyjaciółkami. Znał je od wczesnego dzieciństwa, pamiętał, jak grały w klasy.

Nie zawahał się nawet przez chwilę. Skoczył w kierunku dziewczynek, chwycił je mocno za ramiona i powalił na trawnik. Przycisnął mocno do ziemi, przykrywając własnym ciałem.

Pociski gwizdały nad nim, zaledwie kilka centymetrów od jego głowy. Miał wrażenie, że zaraz pękną mu bębenki. Drżał na całym ciele i tak samo drżały dziewczęta, które osłaniał. Był prawie pewien, że zaraz umrze.

-  Wszystko w porządku, malutkie - wyszeptał.

Wtem strzelanina ucichła, tak samo nagle jak się rozpoczęła. W powietrzu zapanowała cisza. Tak dziwaczna i złowroga, jakby cały świat się zatrzymał.

Kiedy Winslow wreszcie stanął na nogach, zobaczył coś nieprawdopodobnego. Dziewczynki powoli podnosiły się z ziemi, niektóre szlochały, ale nigdzie nie dostrzegł śladów krwi. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że nic się nikomu nie stało.

-  Wszystko w porządku? - zawołał i wszedł pomiędzy dzieci. - Czy któraś jest ranna?

-  Ja nie... Wszystko w porządku... - dobiegało z każdej strony. Rozejrzał się z niedowierzaniem. To był po prostu cud.

Nagle usłyszał dziecięcy szloch.

Odwrócił się i zobaczył dwunastoletnią Marię Parker. Maria stała na wypolerowanych do białości drewnianych schodach, prowadzących do kościoła. Wydawała się całkiem zagubiona. Pochlipywała histerycznie z otwartymi ustami.

Chwilę później Aaron Winslow spostrzegł, co spowodowało reakcję dziewczynki. Poczuł, jak ból przeszywa mu serce. Nawet podczas wojny, nawet dorastając na ulicach Oakland,

nigdy nie doświadczył takiego przerażenia, smutku i takiej beznadziei.

- O Boże, nie! Jak mogłeś do tego dopuścić?

Jedenastoletnia Tasha Catchings leżała na kwietniku obok ściany kościoła. Jej biała szkolna bluzka przesiąknięta była krwią.

W końcu wielebny Aaron Winslow także zaczął płakać.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

 

Kobiecy Klub Zbrodni - ponownie w akcji

 

ROZDZIAŁ 1

We wtorek wieczorem grałam w szalone ósemki z trójką mieszkańców Domu dla Dzieci Ulicy. Uwielbiałam to.

Na zniszczonym tapczanie naprzeciw mnie siedział Hector, latynoski chłopak, który dwa dni wcześniej wyszedł z poprawczaka, Alysha, cicha i urocza, ale z przeszłością, o której lepiej nie mówić, i Michelle, która w wieku czternastu lat miała za sobą rok spędzony na ulicach San Francisco w charakterze prostytutki.

-  Kiery - zawołałam, rzucając na stół ósemkę i zmieniając kolor w chwili, gdy Hector miał wyłożyć swoje karty na stół.

-  Cholera, ty damo z odznaką! - jęknął. - Jak to jest, że za każdym razem, kiedy już prawie skończyłem, ty mi zadajesz cios?

-  Naucz się zawsze wierzyć glinom, durniu - zaśmiała się Michelle, mrugając porozumiewawczo w moją stronę.

Od zeszłego miesiąca spędzałam jedną albo dwie noce w tygodniu w Domu dla Dzieci Ulicy. Tego lata jeszcze przez długi czas po zakończeniu sprawy morderstw nowożeńców byłam kompletnie rozbita. Wzięłam miesiąc wolnego z wydziału zabójstw, biegałam w dół do małego portu jachtowego, gapiłam się na zatokę z okien mojego azylu - mieszkania na Portero Hill.

Nic nie pomagało. Ani porady psychoterapeutów, ani wsparcie moich dziewcząt - Claire, Cindy i Jill. Nie pomógł nawet powrót do pracy. Wciąż widziałam, jak życie uciekało z człowieka, którego kochałam, a ja nic nie mogłam zrobić. Ciągle czułam się winna temu, że mój partner zginął w czasie służby. Wydawało się, że nic nie wypełni tej pustki.

I wtedy trafiłam tutaj... na Hope Street.

I nagle się okazało, że powoli wracam do życia.

Spojrzałam znad kart na Angelę, nową lokatorkę. Siedziała na metalowym krzesełku w kącie pokoju i tuliła do piersi trzymiesięczną córeczkę. Biedna dziewczyna, może szesnastoletnia, przez cały wieczór prawie się nie odzywała. Postanowiłam porozmawiać z nią, zanim wyjdę.

Drzwi otworzyły się i weszła Dee Collins, jedna z członkiń zarządu. Za nią pojawiła się jakaś sztywna ciemnoskóra kobieta, ubrana w zwyczajny, szary kostium. Na twarzy miała wypisane, że jest z Departamentu Dzieci i Rodziny.

-  Angela, przyszła twoja opiekunka społeczna. - Dee uklękła obok Angeli.

-  Nie jestem ślepa - odpowiedziała nastolatka.

-  Musimy teraz zabrać dziecko - przerwała pracownica socjalna, jakby cały ten wstęp był tylko niepotrzebną stratą czasu.

-  Nie! - zawołała Angela, przytulając mocniej niemowlę. - Możecie mnie trzymać w tej dziurze, możecie mnie wysłać z powrotem do Claymore, ale nie zabierzecie mojego dziecka!

-  Proszę cię, skarbie, przecież to tylko na kilka dni. - Dee próbowała ją uspokoić.

W odpowiedzi nastolatka osłoniła rękami niemowlę; dziecko natychmiast wyczuło jej niepokój i zaniosło się płaczem.

-  Nie rób scen, Angela - powiedziała pracownica socjalna. - Wiesz przecież, jak to wygląda.

Ruszyła w jej stronę, a wtedy Angela poderwała się z krzesła. Jedną ręką kurczowo przyciskała do siebie córeczkę, w drugiej trzymała szklankę soku, który przed chwilą piła. Jednym szybkim ruchem roztrzaskała szklankę o krawędź stołu. Szkło rozbiło się na drobne kawałki.

-  Angela! - zawołałam, wyskakując zza stolika do kart. - Odłóż to! Nikt nie zabierze ci dziecka, jeśli się nie zgodzisz.

-  Ta suka chce mi zrujnować życie! - krzyknęła ze złością Angela. - Najpierw wsadziła mnie do Claymore trzy dni po porodzie, potem sienie zgodziła, żebym wróciła do domu, do mamy. A teraz próbuje odebrać mi moją córeczkę. Kiwnęłam głową, patrząc jej prosto w oczy.

-  Po pierwsze: odłóż szkło - powiedziałam. - Wiesz, że musisz.

Pracownica Departamentu zrobiła krok w jej kierunku, ale powstrzymałam ją. Powoli podeszłam do Angeli. Najpierw wyjęłam z jej rąk resztki szklanki, a potem delikatnie wyswobodziłam niemowlę.

-  Ona jest wszystkim, co mam - wyszeptała dziewczyna i zaczęła szlochać.

-  Wiem - przytaknęłam. - Właśnie dlatego uporządkujesz trochę swoje życie, i wtedy dostaniesz ją z powrotem.

Dee Collins przytuliła Angelę i owinęła chustką jej krwawiącą rękę. Pracownica Departamentu próbowała w tym czasie bez powodzenia ukoić płaczące niemowlę.

-  To dziecko trzeba umieścić gdzieś w pobliżu, a matka musi mieć prawo do codziennych odwiedzin - odezwałam się do niej. - Przy okazji: nie zauważyłam, żeby się tu wydarzyło coś, co należałoby odnotować w aktach... Zgadza się?

Pracownica socjalna spojrzała na mnie z dezaprobatą i odwróciła się.

Nagle odezwał się mój pager, trzy ostre dźwięki przerwały pełną napięcia ciszę. Wyjęłam go i spojrzałam na numer. Jaco-bi, mój ekspartner w wydziale zabójstw. Czego mógł chcieć?

Przeprosiłam obecnych i poszłam do służbowego pokoju. Powinnam złapać Jacobiego w samochodzie.

-  Zdarzyło się coś złego, Lindsay - odezwał się ponurym tonem. - Pomyślałem, że pewnie chciałabyś wiedzieć.

W kilku słowach opowiedział mi o mrożącej krew w żyłach strzelaninie pod kościołem La Salle Heights. Zginęła jedenastoletnia dziewczynka.

Serce ścisnęło mi się boleśnie.

-  Jezu...

-  Pomyślałem, że będziesz chciała się tym zająć. Wzięłam głęboki oddech. Minęły ponad trzy miesiące,

odkąd ostatni raz pojawiłam się w wydziale zabójstw. Było to

w dniu, kiedy zakończyła się sprawa morderstw nowożeńców.

-  No, nie dosłyszałem - naciskał Jacobi. - Chce się pani tym zająć, poruczniku?

Pierwszy raz zwrócił się do mnie, używając mojego nowego stopnia.

Zrozumiałam, że mój miodowy miesiąc dobiegł końca.

-  Tak - mruknęłam. - Chcę.

 

ROZDZIAŁ 2

Zimny deszcz zaczynał Właśnie padać, kiedy zatrzymałam mojego explorera obok kościoła La Salle Heights na Harrow Street, w części Bay View zamieszkanej głównie przez czarnych. Obok zdążył się już zebrać zdenerwowany i niespokojny tłum - przygnębione matki z najbliższej okolicy i posępni jak zwykle chłopcy z sąsiedztwa, w obszernych wojskowych kurtkach - wszyscy tłoczyli się dookoła garstki umundurowanych policjantów.

-  To nie cholerne Missisipi! - wrzasnął ktoś, kiedy przepychałam się przez zbiegowisko.

-  Ile jeszcze? - zawodziła jakaś starsza kobieta. - Ile jeszcze?!

Pokazałam swoją odznakę zdenerwowanym chłopcom z patrolu i poszłam dalej. To, co zobaczyłam, sprawiło, że na chwilę wstrzymałam oddech.

Cała fasada kościoła pokrytego białymi deszczułkami była pełna śladów po kulach i pęknięć, tworzących jakiś groteskowy wzór. Tam, gdzie kiedyś znajdował się witraż, teraz ziała ogromna pusta dziura. Poszarpane odłamki kolorowego szkła poruszały się miarowo jak lodowe sople. Dzieci jeszcze leżały na trawnikach, najwyraźniej w szoku, niektórym pomagali sanitariusze.

-  Jezu - wyszeptałam bez tchu.

Zauważyłam kilku medyków w czarnych kurtkach tłoczących się nad ciałem dziewczynki leżącej przy frontowych schodach. Obok nich spostrzegłam kilku policjantów po cywilnemu. Jednym z nich był mój ekspartner, Warren Jacobi. Zaczęłam się zastanawiać. Robiłam to setki razy. Zaledwie kilka miesięcy temu rozwiązałam sprawę największej zbrodni, jaka zdarzyła się w tym mieście od czasów Harveya Milka, ale od tamtej pory wiele się zmieniło. Czułam się jakoś dziwnie, jak nowicjuszka. Zacisnęłam dłonie, wzięłam głęboki oddech i podeszłam do Jacobiego.

-  Witamy z powrotem w biznesie, poruczniku - zwrócił się do mnie, specjalnie podkreślając mój nowy stopień. Dźwięk tego słowa ciągle działał na mnie elektryzująco. Kierowanie wydziałem zabójstw było celem, do którego dążyłam od początku zawodowej kariery: pierwsza kobieta-detektyw do spraw kryminalnych w San Francisco, teraz pierwsza w departamencie kobieta-porucznik. Kiedy mój stary kumpel, Sam Roth, wybrał ciepłą posadkę w Bodega Bay, szef Mercer wezwał mnie. „Mogę zrobić dwie rzeczy, Lindsay - oznajmił krótko. - Mogę wysłać cię na długi urlop i sama zobaczysz, czy będziesz chciała potem wrócić do tej roboty. Albo mogę dać ci to". Popchnął przez stół w moją stronę złotą odznakę z dwiema belkami. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy zobaczyłam uśmiech na jego twarzy.

-  Stopień porucznika nie ułatwia ci życia, prawda, Lindsay? - powiedział Jacobi tonem świadczącym o tym, że nasz trzyletni partnerski układ teraz uległ zmianie.

-  Co tu mamy? - zapytałam.

-  Wygląda na to, że to był jeden facet, strzelał z tamtych zarośli. - Wskazał na gęste krzaki obok kościoła, w odległości mniej więcej czterdziestu kilku metrów. - Dupek zdybał dzieciaki, kiedy wychodziły. Miał je jak na widelcu.

Wzięłam głęboki oddech, jednocześnie spoglądając na szlochające dzieci, pogrążone w ciężkim szoku.

-  Ktoś go zauważył? Ktoś musiał go widzieć, prawda? Jacobi pokręcił głową.

-  Wszyscy rzucili się na ziemię.

Obok martwego dziecka stała zrozpaczona czarna kobieta.. Łkała wsparta na ramieniu przyjaciela, który starał się ją

uspokoić. Jacobi spostrzegł, że przyglądam się zamordowanej dziewczynce.

-  Nazywa się Tasha Catchings - mruknął. - Ze szkoły podstawowej numer pięć, gdzieś w St. Anne's. Grzeczna dziewczynka. Najmłodsza w chórze.

Podeszłam bliżej i uklękłam obok zakrwawionego ciała. Taki widok zawsze przygnębia, nieważne, ile już razy patrzyło się na coś podobnego. Szkolna bluzka Tashy przesiąknięta była krwią zmieszaną z kroplami deszczu. Kilka kroków dalej leżał w trawie kolorowy plecaczek.

-  Tylko ona? - zapytałam z niedowierzaniem i rozejrzałam się jeszcze raz dookoła. - Tylko ją trafił?

Wszędzie dziury po pociskach, rozbite szkło i odłamki drewna. Dziesiątki dzieciaków, które wychodziły właśnie na ulicę... Tyle strzałów i tylko jedna ofiara...

-  To nasz szczęśliwy dzień, no nie? - prychnął Jacobi.

 

ROZDZIAŁ 3

Paul Chin z mojego zespołu z wydziału zabójstw stał właśnie na schodach prowadzących do kościoła i przesłuchiwał wysokiego, przystojnego, ciemnoskórego mężczyznę ubranego w czarny golf i dżinsy. Widziałam go już wcześniej w wiadomościach. W dodatku pamiętałam, jak się nazywa -Aaron Winslow.

Nawet w takiej sytuacji, choć oszołomiony i przerażony, Winslow zachował swój zwykły wdzięk - gładko wygolona twarz, krótko przystrzyżone kruczoczarne włosy i umięśniona sylwetka zawodowego futbolisty. Wszyscy w San Francisco wiedzieli, ile zrobił dla tej okolicy. Był uważany za bohatera i muszę przyznać, że na takiego wyglądał.

Podeszłam do nich.

-  To jest wielebny Aaron Winslow - przedstawił go Chin.

-  Linsay Boxer - odpowiedziałam, wyciągając rękę.

-  Porucznik Boxer - poprawił mnie Chin. - Będzie prowadziła śledztwo.

-  Słyszałam dużo o pańskiej działalności w tej dzielnicy. Wiem, ile pan zrobił dla tutejszych mieszkańców. Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Aż brakuje słów, żeby to wyrazić.

Przeniósł wzrok na zamordowaną dziewczynkę, po czym odezwał się łagodnym tonem:

-  Znałem ją od niemowlęctwa. Jej rodzina to dobrzy, odpowiedzialni ludzie. Matka sama wychowywała Tashę i jej brata. Te wszystkie dziewczynki tutaj to jeszcze dzieci. Próba chóru, poruczniku.

Nie chciałam go dręczyć, ale musiałam.

-  Mogę zadać panu kilka pytań?

-  Oczywiście. - Skinął obojętnie głową.

-  Zauważył pan kogoś? Kogoś, kto uciekał? Jakiś cień albo sylwetkę?

-  Widziałem, skąd padły strzały. - Winslow wskazał zarośla, w które wszedł Jacobi. - Widziałem ciągły ogień. Starałem się wszystkich przewrócić na ziemię. To było szaleństwo.

-  Czy ktoś groził panu albo pańskiemu kościołowi?

-  Groził? - Zmarszczył czoło. - Może wiele lat temu, kiedy dostaliśmy fundusze i zaczęliśmy odbudowywać te domy.

Niedaleko usłyszałam przeraźliwe zawodzenie matki Ta-shy, kiedy ciało dziewczynki przekładano na nosze. Otaczający nas tłum stawał się coraz bardziej wrogi. Pod naszym adresem posypały się groźby i przekleństwa.

-  Czego tu jeszcze stoicie? Zacznijcie szukać mordercy!

-  Lepiej będzie, jeśli z nimi porozmawiam - odezwał się Winslow - zanim sprawy przybiorą zły obrót.

Odszedł kilka kroków, po czym odwrócił się do nas.

-  Mogłem uratować to biedne dziecko - odezwał się z rezygnacją. - Słyszałem przecież strzały.

-  Nie mógł pan ocalić ich wszystkich - odpowiedziałam. -Zrobił pan wszystko, co było można.

Przytaknął. A potem powiedział coś, co całkowicie mnie zaskoczyło.

-  To był M 16, poruczniku. Z magazynkiem na trzydzieści pocisków. Sukinsyn dwukrotnie zmieniał magazynek.

-  Skąd pan to wie? - spytałam, zaskoczona.

-  Pustynna Burza - wyjaśnił. - Byłem kapelanem polowym. Nigdy nie zapomnę tego okropnego dźwięku. Nikt go nigdy nie zapomniał.

 

ROZDZIAŁ 4

Pomimo hałasu usłyszałam, jak ktoś mnie woła. To był Jacobi. Przeszukiwał właśnie lasek za kościołem.

-  Hej, poruczniku, proszę spojrzeć, co znalazłem!

Idąc w jego stronę, zastanawiałam się, kim był człowiek zdolny do popełnienia podobnej zbrodni. Miałam już do czynienia z setkami zabójstw; motywem były zazwyczaj narkotyki, pieniądze albo seks. Ale to... to miało tylko wzbudzić przerażenie.

-  Proszę zobaczyć. - Jacobi pochylił się nad czymś. Znalazł puste łuski po pociskach.

-  Założę się, że to M 16. Skinął głową.

-  Czyżby Młoda Dama odświeżyła nieco swoją wiedzę w czasie urlopu? To łuska od Remingtona 2-23.

-  Jeśli o ciebie chodzi, to porucznik Młoda Dama. -Uśmiechnęłam się zaczepnie. Potem wyjaśniłam mu, skąd wiedziałam.

Wszędzie walały się tuziny pustych łusek.Weszliśmy głęboko między drzewa i zarośla, które zakryły nas od strony kościoła. Ślady zlokalizowane były w dwóch miejscach, odległych mniej więcej o pięć metrów.

-  Widać wyraźnie, skąd zaczął strzelać - odezwał się Jacobi. - Moim zdaniem tutaj. Potem musiał się przesuwać.

Z miejsca, gdzie znajdowała się pierwsza garść łusek, widać było dokładnie ścianę kościoła. Witraż jak na dłoni... tłum dzieci wylewający się na ulicę... Zrozumiałam, dlaczego nikt go nie zauważył. Miejsce, skąd strzelał, było dokładnie zasłonięte.

-  Kiedy zmieniał magazynek, musiał przejść tam - wskazał Jacobi.

Poszłam we wskazanym kierunku i przykucnęłam przy następnym stosie łusek. Coś mi się tu nie zgadzało. Widać było fasadę kościoła i schody, przy których leżała Tasha Catchings. Ale tylko częściowo.

Spojrzałam kątem oka tak, jak musiał patrzeć strzelec, i skierowałam wzrok na miejsce, w którym znajdowała się Tasha, kiedy została zabita. Nie strzelał przecież do niej celowo. Została trafiona pod zupełnie nieprawdopodobnym kątem.

-  Co za strzał - zamruczał Jacobi. - Jak myślisz, to był rykoszet?

-  Co jest tam z tyłu? - zapytałam.

Rozejrzałam się dookoła i zaczęłam przedzierać się przez gęste krzaki w przeciwną do kościoła stronę. Nikt nie widział sprawcy, więc najwyraźniej nie uciekał wzdłuż Harrow Street. Pas krzewów miał około sześciu metrów szerokości.

Za nim znajdował się półtorametrowej wysokości płot, oddzielający teren kościoła od sąsiednich posesji. Chwyciłam za górną krawędź i podciągnęłam się na drugą stronę.

Znalazłam się na osiedlu małych segmentów, połączonych z ogródkami. Kilkoro mieszkańców obserwowało nasze poczynania. Po prawej stronie zauważyłam place zabaw dla dzieci.

Jacobi w końcu zdołał mnie dogonić.

-  Daj spokój, Loo. - Z trudem łapał oddech. - Za dużo ludzi. Przez ciebie się wykończę.

-  Musiał uciekać tędy, Warren.

Spojrzeliśmy w obu kierunkach. Z jednej strony była aleja, z drugiej rząd domów.

-  Czy ktoś coś widział? - zawołałam w stronę grupy ludzi, która zebrała się na tylnym tarasie. Nikt nie odpowiedział.

-  Ktoś strzelał koło kościoła! - krzyknęłam. - Zginęła mała dziewczynka. Pomóżcie nam. Potrzebujemy waszej pomocy.

Ludzie stali dalej w pełnym nieufności milczeniu. Nikt nie chciał rozmawiać z policją.

Jakaś kobieta około trzydziestki powoli wysunęła się naprzód.

-  Bernard coś widział - odezwała się przytłumionym głosem.

Bernard okazał się mniej więcej sześcioletnim chłopcem z okrągłymi, pełnymi strachu oczyma, ubranym w złocisto-czerwoną bluzę z Kobem Bryantem.

-  To był van - wyrzucił z siebie. - Taki jak wujka Reggie. Rączką wskazał na brudną drogę wiodącą ku alei.

-  Stał zaparkowany tam.

Uklękłam obok i spoglądałam z łagodnym uśmiechem w przerażone dziecięce oczy.

-  Jakiego był koloru, Bernard?

-  Biały - odpowiedział maluch.

-  Mój brat ma białego dodga minivana - wtrąciła matka Bernarda.

-  Bernard, czy ten był taki sam jak twojego wujka? -spytałam.

-  Trochę podobny, choć właściwie niezupełnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin