James Graham Ballard - Duch walki.pdf

(248 KB) Pobierz
Microsoft Word - Ballard James Graham - Duch walki
J. G. Ballard
" Duch walki"
Sen o rozejmie po raz pierwszy przyśnił się Ryanowi podczas bitwy o bejruckiego Hiltona,
ale chłopiec nie był wówczas całkiem świadomy przedziwnej wizji pokoju w mieście, która,
nieproszona, zagnieździła się w odległym zakątku jego mózgu. Bitwa w zrujnowanym hotelu
toczyła się przez cały dzień, przeskakując z piętra na piętro i Ryan był zbyt zajęty obroną
barykady z restauracyjnych stolików na półpiętrze, by myśleć o czymś jeszcze. Pod sam koniec
walki, kiedy Arkady i Michaił podczołgali się do przodu, by uciszyć ostatniego z rojalistowskich
snajperów, strzelającego z atrium, Ryan wstał i krył ich ogniem, cały czas modląc się za swą
siostrę Luizę, walczącą w innym oddziale milicji chrześcijańskiej.
Aż wreszcie strzelanina ustała i kapitan Gomez gestem nakazał mu zejść po schodach do
recepcji. Ryan patrzył, jak kurz wpada przez dach atrium, piętnaście pięter nad jego głową.
Pokruszony cement zabłysł w promieniach słońca delikatnym halo. opadającym ku kopii
tropikalnej wyspy, wybudowanej pośrodku atrium. Miniaturowa laguna wypełniona była
gruzem, lecz kilka tamaryndów i egzotycznych paproci przetrwało wśród szczątków mebli,
zrzucanych z galeryjek wyższych pięter. Przez kilka chwil cały ten zrujnowany raj oświetlony
był przez pyl niczym cudem ocalała scena w zbombardowanym teatrze. Ryan patrzył na gasnące
halo, myśląc o tym, że, być może, pewnego dnia cały kurz Bejrutu spłynie z nieba jak gołąb,
uciszając na zawsze huk strzałów.
Lecz halo posłużyło także bardziej praktycznemu celowi. Schodząc po schodach za
kapitanem Gomezem. Ryan zobaczył dwóch nieprzyjaciół, pełzających po dnie laguny; ich
mokre mundury odznaczały się wyraźnie na tle białego cementu. I on, i Gomez natychmiast
otworzyli ogień do złapanych w pułapkę żołnierzy, łupiąc tamaryndy na zapałki jeszcze długo po
tym, gdy chłopcy znieruchomieli, leżąc obok siebie w płytkiej, czerwonej od krwi wodzie. Być
może próbowali się poddać, lecz relacje o okrucieństwach rojalistów. pokazywane poprzed-
niego wieczora w telewizji, położyły kres ich nadziejom. Ryan. jak inni młodzi bojownicy,
zabijał, bo chciał zabijać.
Mimo to, choć było już po wszystkim, czuł się oszołomiony i odrętwiały jak po każdej z
bitew, stoczonych tego lata w Bejrucie. Niemal wierzył, że i on nie żyje. Ludzie z jego plutonu
sadzali pięć ciał opierając je o ladę recepcji, tak by można było zrobić zdjęcia do ulotek
propagandowych, które rozrzucone zostaną nad umocnieniami rojalistów w południowym
Bejrucie. Próbując skoncentrować wzrok, Ryan patrzył na dach nad atrium; ostatnie pasma
kurzu ciągle jeszcze spadały ze stalowych dźwigarów.
30105405.002.png
— Ryan! Co ci jest? — Doktor Edwards, lekarz i obserwator z ramienia Organizacji
Narodów Zjednoczonych, złapał go za ramię i przytrzymał, chroniąc przed upadkiem. —
Dostrzegłeś coś tam, na górze?
— Nie... nic. Wszystko w porządku, doktorze. Tylko to dziwne światło...
— Prawdopodobnie jeden z tych nowych pocisków fosforowych, których używają rojaliści.
Szatańska broń. Mamy nadzieję, że uda się jej zakazać.
Krzywiąc się z gniewu, doktor Edwards założył na głowę swój obdrapany, błękitny hełm
wojsk ONZ. Ryan cieszył się mając przy sobie tego dzielnego, choć nieco naiwnego człowieka,
pod pewnymi względami przypominającego raczej poważnego, młodego księdza niż lekarza,
który spędził na pierwszej linii walk w Bejrucie tyle samo czasu, co każdy z żołnierzy. Doktor
Edwards mógł z łatwością wrócić do wygodnej praktyki w Nowej Anglii, lecz z wyboru
poświęcił się ratowaniu życia mężczyzn i kobiet, ginących w zapomnianej wojnie domowej na
drugim końcu świata. Siedemnastoletni Ryan zaprzyjaźnił się się z nim bardzo i wylał przed
nim wszystkie swe obawy o siostrę i ciotkę; opowiedział mu nawet o nieodwzajemnionej miłości
do porucznik Walentyny, surowej komendantki chrześcijańskiego posterunku w centrali
telefonicznej.
Doktor Edwards zawsze opiekował się chłopcem; był miły i Ryan często wykorzystywał
dobrodusznego lekarza, wyciskając z niego najnowsze doniesienia o zmianach sojuszy
wojskowych, wykrytych przez siły pokojowe ONZ. Czasami martwił się, że doktor Edwards
przebywa w Bejrucie zbyt długo. Gwałt i śmierć jakoś dziwnie weszły mu w krew, jakby troska
o rannych i umierających satysfakcjonowała leżące w jego charakterze umiłowanie klęsk?.
— Przyjrzyjmy się tym biedakom. — Lekarz poprowadził Ryana do żołnierzy, wspartych
o kontuar recepcji; u ich stóp leżały ułożone w ponury wzór karabiny i znalezione w kieszeniach
listy. — Przy odrobinie szczęścia znajdziemy ich najbliższych krewnych.
Ryan przecisnął się obok kapitana Gomeza, burczącego coś nad odmawiającym współpracy
aparatem fotograficznym. Przyklęknął przy najmłodszym z martwych żołnierzy, nastolatku o
ciemnych włosach i twarzy cherubina, ubranym w wielką, maskującą kurtkę mundurową
Brygady Międzynarodowej.
— Angel...? Angel Porrua...? Ryan dotknął miękkich policzków piętnastoletniego
Hiszpana, z którym często chodził popływać na plaże wschodniego Bejrutu. Niedawno, w
niedzielę, wciągnęli razem prowizoryczny żagiel ma maszt płaskodennej łódki i — nim
zawrócił ich patrol morski ONZ — pożeglowali niecały kilometr wzdłuż wybrzeża. Ryan zdał
sobie sprawę, że po raz ostatni widział Angela czołgającego się wśród mokrych gruzów,
leżących w sztucznej sadzawce w atrium. Być może rozpoznał on przyjaciela, schodzącego z
30105405.003.png
półpiętra i chciał się poddać, gdy obaj z kapitanem Gomezem otworzyli do niego ogień.
— Ryan? —Doktor Edwards kucnął przy chłopcu. — Ty go znasz?
— To Angel Porrua... ale on jest w Brygadach, doktorze.
Brygady są po naszej stronie.
— Już nie. — W niezdarnym geście pocieszenia doktor Edwards otoczył ramie
niem plecy Ryana. — W nocy zawarli układ z rojalistami. Przykro mi... są winni
straszliwej zdrady.
— Nie, Angel był po naszej stronie.
Ryan wstał i odszedł od grupy pijących piwo żołnierzy. Przez kurz i gruzy przeszedł na
dekoracyjną wyspę w środku atrium. Poryte kulami tamaryndy nadal czepiały się skalistego
podłoża i Ryan miał nadzieję, że przetrwają do pierwszych zimowych deszczy, które spadną na
nie przez dziurawy dach. Spojrzał przez ramię na rojalistowskie trupy, siedzące jak goście,
którym odmówiono pokojów i którzy zeszli z tego świata pod kontuarem recepcji, wypuszczając
z rąk karabiny.
Lecz co by się stało, gdyby żywi odłożyli broń? Przypuśćmy, że w całym Bejrucie żołnierze
zwalczających się milicji złożyliby broń u stóp, razem z tabliczkami śmierci i zdjęciami swych
sióstr i dziewczyn; a wszystko w ofierze na skromną świątyńkę rozejmu?
Rozejm? W bejruckim słowniku słowo to niemal nie istnieje, zastanawiał się Ryan podczas
powrotu do chrześcijańskiej dzielnicy miasta, siedząc na tylnym siedzeniu jeepa kapitana
Gomeza. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągały się zrujnowane domy mieszkalne i
zbombardowane biurowce. Wiele sklepów zmieniono na twierdze; ich stalowe wsporniki
zapisane były hasłami i oklejone plakatami — prymitywnymi fotografiami pomordowanych
kobiet i dzieci.
Podczas właściwej wojny domowej, przed trzydziestu laty, w Bejrucie mieszkało ponad pół
miliona ludzi. Wśród nich byli dziadkowie Ryana, jedni z wielu Amerykanów, którzy rzucili
pracę w szkołach i na uniwersytecie, by walczyć w szeregach otoczonej przez wrogów milicji
chrześcijańskiej. Ochotnicy ściągali do Bejrutu z całego świata: najemnicy i idealiści, fanatycy
religijni i goryle bez pracy; gotowi umierać dla tej lub owej z walczących ze sobą frakcji.
Gdzieś głęboko, w bunkrach pod ruinami, ludzie ci potrafili nawet żenić się i zakładać
rodziny. Rodzice Ryana nie mieli jeszcze nawet po dwadzieścia lat, kiedy zamordowano ich
podczas osławionej masakry na lotnisku: w jednym z najgorszych przypadków bestialstwa w tej
wojnie, milicja nacjonalistyczna wymordowała jeńców po obiecaniu im bezpiecznego przelotu na
Cypr. Tylko dobroć Hindusa z wojsk ONZ ocaliła Ryanowi życie — żołnierz znalazł chłopca i
jego siostrę w porzuconym bloku mieszkalnym, a następnie odszukał ich młodziutką ciotkę.
'
30105405.004.png
Mimo tej i innych tragedii warto było wówczas walczyć o Bejrut, miasto żywe, pełne
bazarów, sklepów i restauracji. Wtedy kościoły i meczety pełne były wiernych, a nie szczątków
dachówek leżących na posadzkach, pod gołym niebem. Teraz ludność cywilna znikła, zostało
tylko kilka tysięcy żołnierzy, żyjących wśród ruin wraz z rodzinami. Jedzenia i innych towarów
dostarczały im siły pokojowe ONZ, starające się nie widzieć przemycanej broni i amunicji — z
obawy, by nie faworyzować którejś z walczących ze sobą stron.
I tak toczyła się ta jałowa wojna, tak bezcelowa, że dziennikarze całego świata już dawno
przestali się nią interesować. Czasami, w ruinach piwnic, Ryan znajdował podarte egzemplarze
Time'u i Paris Matcha, pełne fotografii z walk ulicznych i szczegółowych reportaży z
umierającego w mękach Bejrutu — miasta, którym wówczas interesował się cały świat. Teraz
nikogo to nie obchodziło i tylko milicje, w których członkostwo było dziedziczne, walczyły
dalej, bijąc się wśród ruin swych imperiów.
Lecz kule nie bywały bezcelowe. Kiedy mijali wypaloną skorupę starej, pro reżymowej
rozgłośni radiowej, z okna na parterze padł pojedynczy wystrzał.
— Skręcaj, kapralu! Zjedź z drogi! — Trzymając w dłoni pistolet Gomez wyrwał
kierownicę z rąk Arkadego i skręcił, kryjąc jeepa za wypalonym autobusem.
Klęcząc za tylnymi kołami, pozbawionymi powietrza w oponach, Ryan patrzył na krążący
wysoko samolot obserwacyjny Narodów Zjednoczonych. Czekał, aż Gomez wyłowi snajpera,
prawdopodobnie nacjonalistycznego fanatyka pragnącego pomścić śmierć brata lub kuzyna.
Milicja nacjonalistyczna miała bazę na bejruckim lotnisku, w dziczy zarośniętego chwastami
betonu, na którym od dziesięciu lat nie wylądował żaden samolot — i rzadko wyprawiała się do
centrum miasta.
Jeśli miałby gdzieś zapanować rozejm, powinno to nastąpić gdzieś tutaj, wzdłuż dawnej
Zielonej Linii dzielącej miasto, na ziemi niczyjej pomiędzy bazami głównych sił —
chrześcijanami zajmujących północno—wschodni Bejrut, nacjonalistów i fundamentalistów na
południu i zachodzie, rojalistów i republikanów na południu i wschodzie oraz Brygad
Międzynarodowych czepiającymi się jego obrzeży. Lecz prawdziwa mapa miasta zmieniała się
bez przerwy, kształtowana tymczasowymi układzikami zawieranymi przez lokalnych
dowódców: jeep wymieniony na ładunek pomidorów, sześć wyrzutni rakietowych za
magnetowid...
Za co dałoby się kupić rozejm?
— Obudź się, Ryan! Jedziemy! — Gomez wyłonił się z budynku radia, prowadząc jeńca;
drżącego dwunastolatka w znoszonym mundurze nacjonalistów. Złapał go za brudne włosy i
30105405.005.png
wrzucił na tylne siedzenie jeepa. — Miej to zwierzę na oku. Gryzie. Zabieramy go na
przesłuchanie.
— W porządku, kapitanie. A jeśli coś z niego zostanie, wymienimy go na nowe kasety.
Chłopiec klęknął na podłodze jeepa z rękami związanymi na plecach, płacząc otwarcie z
wściekłości i strachu. Uderzając go kolbą swego karabinu Ryan był zaskoczony; zdawał sobie
sprawę z uczuć, które nim miotały. Mimo całej nadziei na rozejm, poczuł przypływ prawdziwej
nienawiści do tego przerośniętego dziecka. To nienawiść napędzała wojnę. Chorował na nią
nawet doktor Edwards — i nie tylko on. Ryan widział błyszczące oczy obserwatorów ONZ,
fotografujących najnowsze ofiary wojennego bestialstwa lub przesłuchujących ludzi, którzy
przeżyli okrutne ataki odwetowe; wszyscy oni wyglądali jak pożądliwi księża przy spowiedzi.
Jak mogą położyć kres nienawiści, która przeżera ich wszystkich? Dobry Boże, on sam
znienawidził Angela Porruę za to, że ten walczył po stronie nacjonalistów...
Tego wieczora Ryan odpoczywał na balkonie mieszkania ciotki Very; miał z
niego widok na port wschodniego Bejrutu. Obserwował światła krążących nad
morzem samolotów patrolowych ONZ i myślał o swych planach dotyczących ro
zejmu. Starając się zapomnieć o dzisiejszej walce i śmierci Angela słuchał szcze
biotania Luizy, zagłuszającego muzykę pop nadawaną przez lokalną stację radio
wą.
Balkon był najdosłowniej jego sypialnią — sypiał tu na hamaku, osłonięty przed ludzkim
wzrokiem przez zawieszone na sznurkach pranie i klatkę ze sklejki, którą jako dziecko
wybudował dla królika. Z łatwością mógłby przenieść się do któregokolwiek z kilkunastu
pustych mieszkań w tym bloku, lecz lubił ciepło rodzinnego życia. Te dwa pokoje z kuchnią były
jedynym domem, jaki kiedykolwiek miał.
Młode małżeństwo z mieszkania po przeciwnej stronie ulicy zaadoptowało niedawna
osieroconego chłopca; jego płacz przypomniał Ryanowi, że przynajmniej on sam jest jakoś
spokrewniony ze swą rodziną. Więzy krwi były rzadkością w Bejrucie. Niewiele młodych
kobiet—żołnierzy zachodziło w ciążę, a większość dzieci była sierotami wojennymi, chociaż
Ryan nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd biorą się te wszystkie dzieciaki. Jakimś cudem
utajone życie rodzinne przetrwało w miasteczkach szałasów, stojących na krańcach miasta.
— To nowy synek Rentonów. — Siostra Ryana weszła na balkon, odgarniając długie do
pasa włosy, za dnia związane w kok i ukryte pod hełmem. — Szkoda, że tak często płacze.
— Ale śmieje się jeszcze częściej — Ryanowi przyszła nagle do głowy ciekawa myśl —
Powiedz mi, Luizo... czy ja i porucznik Walentyna będziemy kiedyś mieli dziecko?
30105405.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin