Smok I Jerzy 7 - Smok i Sękaty Król.pdf

(1492 KB) Pobierz
42867599 UNPDF
Kolekcja Fantastyki
Blau Dark'a
Gordon R. Dickson
Smok i sękaty król
siódmy tom cyklu:
smok i Jerzy
Przełożył A. Królicki
Opracował do Wersji PDF - Blau Dark 28.10.2007
Rozdział 1
S chylić głowy! – krzyknął Jim. – Następny, który spojrzy na strzały, zostanie odesłany
z murów! Podać dalej.
Widział głowy obracające się na galeryjce biegnącej po wewnętrznej stronie blanków, gdy przekazywano sobie jego
rozkaz. Groźba odesłania z murów była chyba najskuteczniejszym sposobem nakłonienia ich do posłuszeństwa.
Na tym odcinku muru, za którym sam się schował, zobaczył szybko pochylające się głowy. W następnej chwili
posypał się na nich grad ostrych strzał o szerokich grotach. Większość pocisków spadła na kamienne ambrazury,
galeryjkę lub dziedziniec zamku, nie czyniąc nikomu krzywdy.
Tylko jeden mężczyzna siedzący w kucki teraz runął na wznak trafiony spadającą ze znacznej wysokości strzałą która
przebiła mu ramię.
– Hej, ty tam! – zawołał Jim. – Zejdź do piekarni, niech wyjmą ci strzałę. Nie próbuj sam tego robić. Może ktoś...
Mały Nedzie – to znaczy Nedzie Piekarczyku – pomóż mu zejść po schodach! Oddajcie jego hełm i włócznię temu, kto
zajmie jego miejsce!
– Tak, milordzie! – usłyszał głos Neda Piekarczyka, nieco zbyt pulchnego starszego brata Małego Neda, również
służącego na zamku. Wywołany, kuląc się, przebiegł po galeryjce, spiesząc wykonać rozkaz co też było ze wszech miar
właściwe, skoro wydał go sam baron, sir James Eckert, pan nie tylko zamku Malencontri, ale również rozległych
okolicznych ziem hrabstwa Somerset (aczkolwiek w osiemdziesięciu procentach porośniętych lasami).
Na szczęście ranny był dzierżawca, a niejeden z nielicznej gromadki zbrojnych czy zamkowych sług. Z pewnością nie
dlatego trafiła go strzała, że na nią patrzył. Po prostu miał pecha. Jednak wszyscy na murach uznają to za karę za
nieposłuszeństwo i pochylą głowy, tak jak kazał im Jim oraz doświadczeni zbrojni.
Trzeba przyznać, że pokusa była naprawdę duża. Jim rozumiał tych, którzy podnosili głowy. Ten widok był wprost
hipnotyzujący. Sam z trudem powstrzymywał chęć podziwiania go.
Z daleka chmura strzał wyglądała jak mnóstwo czarnych zapałeczek unoszących się w niebo, aby nagle obrócić się
w dół i z niewiarygodną szybkością pomknąć z powrotem ku ziemi. Jeśli będziesz patrzył, jak się wznoszą, możesz
oberwać w twarz lub gardło, kiedy strzały zaczną opadać. Jeżeli będziesz miał pochyloną głowę, to metrowe drzewce
z trzycentymetrowym bojowym grotem też może cię trafić, ale ześlizgnie się po hełmie lub uwięźnie w ramieniu. Nawet
w tym drugim wypadku masz szanse przeżyć.
Problem Jima nie polegał jedynie na tym, aby zmusić sługi i dzierżawców do schylenia głów. Siły atakujące
Malencontri mogły stać się naprawdę groźne tylko wtedy, jeśli pozwoli im się rozzuchwalić. Na przykład jeśli zauważą,
że widoczne nad murami włócznie i hełmy noszą zwyczajni wieśniacy, a nie doświadczeni woje.
W przeciwieństwie do sir Petera Carleya, który w trakcie łupieskiej wyprawy zaatakował zamek zeszłej zimy, ci
napastnicy na pewno wiedzieli, że jest to siedziba czarodzieja. Kiedy spotka się paru przedstawicieli niższych klas,
zaraz wiedzą wszystko o wszystkich – a tych stu pięćdziesięciu ludzi pod murami zamku to wieśniacy, zapewne reszta
jakiegoś dużego chłopskiego marszu.
Z historii, której się uczył, zanim przybył tu z dwudziestego wieku, Jim pamiętał, że w czternastym stuleciu miało
miejsce sporo takich buntów chłopskich. Najsłynniejszym był bunt Wata Tylera, który skończył się po tym, jak podczas
potyczki pod murami miasta jego przywódca został zrzucony z konia przez burmistrza Londynu, sir Williama
Walwortha, a następnie stracony. Po każdym buncie wielu pozostałych przy życiu wieśniaków nie mogło wrócić do
domów. Niektórzy zbierali się w zbrojne kupy i krążyli po kraju, żyjąc z grabieży. Byli to ci, którzy nie mieli do czego
wracać – albo wygnano ich z dzierżawionej ziemi, albo byli zbiegłymi sługami, albo wiedzieli, że pan nie przyjmie ich
z powrotem. Niektórzy już wcześniej byli rabusiami lub banitami. Teraz – bezdomni, ścigani i zdesperowani – nie
przywiązywali większej wagi do swojego życia i dlatego ośmielili się zaatakować zamek znanego maga, wierząc jak
wszyscy wieśniacy że czarodzieje i smoki posiadają niewyobrażalne skarby.
Taka tłuszcza banitów i innych wyrzutków społeczeństwa raczej nie miała szans zdobyć Malencontri. Staliby się
poważnym zagrożeniem dopiero wtedy, kiedy dostrzegliby jakąś lukę w obronie. Chyba że gorycz i zapiekła nienawiść
tych bezdomnych nieszczęśników doprowadziła ich do stanu, w jakim gotowi byli piąć się na mury tylko dlatego, że za
nimi mieszkali tacy sami ludzie jak ci, którzy odpowiadali za ich nędzę, poniewierkę, a nawet utratę bliskich. Dla takich
śmierć nie była ważna, jeśli tylko mogli zabrać ze sobą do piekła jakiegoś grubego lorda.
Wprawdzie nie mieli machin oblężniczych, lecz na pewno wielu z nich było dawnymi rzemieślnikami umiejącymi
wykonać drabiny, za pomocą których mogliby rzucić do ataku więcej ludzi, niż miał ich Jim dysponujący zaledwie
tuzinem zbrojnych i około czterdziestoma niewyszkolonymi sługami. Również z tego powodu powinni trzymać głowy
pochylone, tak aby nad kamiennymi blankami były widoczne tylko groty włóczni i stalowe hełmy. Chociaż trzeba
przyznać, że niektórzy z nich, mimo iż jeszcze nigdy nie brali udziału w walce, po otrzymaniu włóczni i hełmów
zapalali prawdziwym bitewnym entuzjazmem.
– Milordzie?
Jim wstał, odszedł od krenelażu i odwrócił się.
– Och, to ty, John – powiedział, z niemiłym zaskoczeniem spoglądając na wysokiego krępego mężczyznę w średnim
wieku, który był jego majordomusem i zarządzał całą służbą. Obowiązki nie wymagały obecności Johna na murach, ale
w zamku, gdzie powinien na wszystko mieć baczenie. Jim zaniepokoił się. – Co tu robisz?
– Milordzie – powiedział Jon głębokim, złowieszczym głosem. – Kołatania!
– Ach, to! – mruknął Jim.
Te tajemnicze odgłosy rozlegały się na zamku już wtedy, gdy pierwsi wieśniacy zaczęli osiedlać się w tym zakątku
Somersetu. Sam tak je nazwał, nie doceniając przesądnej natury pracujących dla niego ludzi, czego później szczerze
żałował. Nazwę zaczerpnął ze starej szkockiej modlitwy, którą znalazł, pisząc artykuł naukowy w odległej o setki lat
przyszłości:
Od ghuli, duchów i długonogich bestii, I od stworów, co kołaczą po nocy, Zachowaj nas Panie!
To słowo aż nazbyt dobrze oddawało charakter tych dźwięków i mieszkańcy zamku natychmiast je podchwycili.
Oczywiście pan i rycerz będący zarazem magiem znał bezpieczną nazwę tych odgłosów, które najczęściej nazywano
nawoływaniami. Ludzie woleli używać takiego ogólnikowego określenia, aby nie przywołać tego, co powoduje te
dźwięki.
Szeroka gładko wygolona twarz Johna trochę przybladła. Jego zdaniem właśnie przyniósł okropne wieści, które
powinny zaalarmować słuchacza.
W przeciwieństwie do Jima i Angie (czyli lady Angeli) zarówno jego, jak i resztę zamkowych sług przerażał}’ te
tajemnicze odgłosy w ścianach. Mieszkańcy zamku prześcigali się w roztaczaniu okropnych wizji tego, co je
powodowało, a większość z nich była przekonana, że to przybywa coś, by ich pożreć, jednego po drugim. Teraz John
przyszedł tu z okropną wieścią która jego zdaniem zasługiwała na jakąś reakcję nawet podczas oblężenia. Jego mina
wyraźnie zdradzała, że jest bezradny i zrozpaczony, a Jim nie mógł pozwolić na to, aby jego najważniejszy sługa
podupadł na duchu. Wszyscy zobaczyliby to i wpadliby w panikę.
– John, nie ma powodu do zmartwień. Zajmiemy się tymi kołataniami, a do tego czasu nikomu nie zrobią krzywdy.
Wciąż powtarzał to służbie, ale te zapewnienia niewiele pomagały. Powinien działać jak panowie, rycerze, magowie
i inni dzielni ludzie, a nie gadać. Gadali tylko ci, którzy nie potrafili działać.
– Kto słyszał je tym razem? – zapytał.
– Meg i Beth – odparł słabym głosem John. – Przed chwilą. Były w warzelni i usłyszały to w ścianie tuż obok. Inni,
którzy byli w pobliżu, również to słyszeli. Obie zasłabły i zemdlały. Przeniesiono je do gotowalni, a tam powachlowano
i dano coś do picia.
Jim zastanawiał się przez chwilę.
Mury Malencontri jak większości dużych kamiennych zamków miały grubość od jednego do sześciu metrów,
najszersze były u podstawy, aby udźwignąć swój ciężar, a warzelnia znajdowała się na parterze. Tam ściana była
dostatecznie gruba, aby można było wydrążyć w niej tunel. Oczywiście, jeśli potrafiło się robić to bezgłośnie, nie licząc
sporadycznego kołatania.
– Na razie zostawmy to – rzekł Jim ze znużeniem. – Na razie kołatki nie wychodzą ze ścian. I nie wyjdą a gdy tylko
znajdę czas, zajmę się nimi. Daję ci słowo honoru maga.
Twarz Johna rozjaśnił niepewny uśmiech i równie słaby błysk nadziei. Na słowie rycerza można polegać, a słowo
czarodzieja musi być warte dwukrotnie więcej.
– Tak, milordzie.
John odwrócił się i ruszył ku najbliższym schodom wiodącym na dziedziniec.
– Och, możesz też powiedzieć Beth i Meg, że przykro mi, iż znalazły się w pobliżu kołatków, ale teraz możemy być
pewni, że już nikt nie usłyszy ich w warzelni, ponieważ te dźwięki nigdy nie powtarzają się w tym samym miejscu.
– Tak, milordzie – poddał się John.
Kiedy w pobliżu nie było nikogo obcego, mieszkańcy Malencontri mieli zwyczaj i przywilej połykać głoski
formalnego tytułu Jima. Tylko w obecności szlachetnie urodzonych gości – a także w chwilach wzburzenia – zwracali
się do niego tak, jak zrobił to teraz John. Jim bacznie spojrzał na majordomusa. Twarz Johna odzyskała normalny kolor,
a głos brzmiał prawie spokojnie.
Majordomus odwrócił się i odszedł, a Jim natychmiast zapomniał o zajściu, mając na głowie ważniejsze sprawy.
Zamieszanie spowodowane dziwnymi odgłosami podsunęło mu pomysł, jak rozprawić się z oblegającymi. Jeśli byli
równie przesądni jak jego słudzy, to z pewnością nadal uważali maga za przerażającego przeciwnika. Wielu z nich być
może nie przejmowało się tym, co się z nimi stanie, lecz strach przed nadprzyrodzonym, zaszczepiony im w kołysce,
mógł wziąć górę nawet nad desperacją i nienawiścią. Na przykład gdyby z okolicznych lasów zaczęły dobiegać dźwięki
podobne do tego kołatania...
– Theolufie! – zawołał.
– Tak, milordzie? – natychmiast usłyszał za plecami glos giermka. Nie wiadomo dlaczego, tego dnia wszyscy
wyrastali mu za plecami.
– Przejmij dowodzenie. Ja muszę odejść. Przez cały czas miej przy sobie gońca i w razie potrzeby pchnij go
z wiadomością do lady Angeli.
– Tak, milordzie.
– Zamierzam wylecieć z zamku. – Wymawiając z naciskiem słowo „wylecieć”, Jim dal mu do zrozumienia, że
zamierza zmienić postać.
Malencontri jak wszystkie zamki otaczał szeroki krąg ziemi, na której wycięto wszystkie drzewa i krzaki, żeby
atakujący musieli wyjść na otwartą przestrzeń.
– Obserwuj i mów mi, co robią ci pod murami. Gdyby zaczęli uciekać do lasu, sprawiając wrażenie, że rejterują, bądź
gotowy powiedzieć mi, ilu ich zbiegło i dokąd. Teraz odsuń się.
Theoluf i najbliżej stojący słudzy cofnęli się, robiąc miejsce dla znacznie większego ciała, i Jim natychmiast przybrał
postać bardzo dużego i groźnie wyglądającego smoka. Zanurkował z murów ku stojącym na dole ludziom.
Desperacja i nienawiść być może uodporniła ich na paraliżujący strach przed wpojoną im od dziecka obawą przed
nadprzyrodzonym i magią, ale wcale nie pozbawiła ich instynktu samozachowawczego. Czmychnęli przed
pozorowanym atakiem jak kury z podwórka przed spadającym jastrzębiem.
Jim oczywiście nie zamierzał atakować żadnego z nich. Próba podjęcia walki z tak licznym przeciwnikiem
oznaczałaby pewną śmierć nawet dla najsilniejszego ze smoków. Tak więc poderwał się w ostatniej chwili, robiąc wiele
hałasu, gdy jego skrzydła wydęły się jak spadochron, a potem błyskawicznie śmignął w górę.
W mgnieniu oka prawie pionowo wzbił się w niebo jak myśliwiec z jego rzeczywistości, tylko ograniczony energią
zmagazynowaną w mięśniach. Był niczym śpiewak operowy, który zdumiewająco długo potrafi utrzymać najwyższą
nutę, lecz nie może przekroczyć granic swoich fizycznych możliwości. Wzbił się tak wysoko, że stał się zaledwie małą
plamką na niebie. Zdyszany, rozpostarł potężne skrzydła, złapał w nie pierwszy napotkany prąd powietrzny i zaczął
spokojnie krążyć w powietrzu lekko jak szybowiec.
Leciał na zachód, w kierunku zamku Smythe, siedziby jego najlepszego przyjaciela, sir Briana Neville’a-Smythe’a,
który w tych krwawych czternastowiecznych czasach kilkakrotnie ratował mu życie. Jim ostatnio martwił się o niego,
ponieważ Brian za często mówił o rosnących podatkach. Z pewnością nie był osamotniony w swoich odczuciach, ale
podczas gdy tacy ludzie jak earl Oksfordu byli dość potężni, aby bezkarnie roztrząsać tę kwestię publicznie, Brian i ci,
z którymi ją omawiał – nie.
Jim odpędził tę myśl. Teraz miał inne zmartwienia.
Spojrzał w dół i zobaczył, że chociaż nie zdołał przepłoszyć napastników, cofnęli się spod murów i zebrali
w gromadę, najwyraźniej spierając się o coś. Od czasu do czasu dostrzegał ich uniesione twarze, jak talerze schnące
w jasnym słońcu. Dobrze. Zobaczą, jak odlatuje na zachód, i zaczną się zastanawiać. Dokąd się udał i dlaczego? Co
może na nich sprowadzić?
Właściwie nie podążał dokładnie na zachód, ale zaczął zataczać szeroki krąg w odległości prawie dwóch kilometrów
od Malencontri. Smoki, podobnie jak większość drapieżnych ptaków, miały doskonały wzrok. Sam będąc niewidoczny,
mógł przez cały czas mieć oblegających na oku, i zastanowić się nad sposobem wyjścia z opresji.
Szkoda że nie przychodzi mu do głowy żaden pomysł, jak wywołać te straszliwe odgłosy w miejscu, gdzie stoją
wieśniacy. To przepłoszyłoby co najmniej połowę z nich...
– Milordzie! – usłyszał z oddali głos, brutalnie wyrywający go z zadumy. – Milordzie! Och, milordzie!
Jim zgrzytnął zębami, nie patrząc w kierunku wołającego. Głos był zbyt głęboki – jakby dobry bas usiłował śpiewać
barytonem – i rozlegał się o wiele za wysoko nad ziemią, aby mógł należeć do innego niż to jedyne stworzenie, które
mogło przeszkadzać mu w powietrzu, a o którym zupełnie zapomniał.
– Milordzie, milordzie!
Tym razem głos wzniósł się jeszcze o pół oktawy, do przeraźliwego wrzasku.
Jim westchnął i obejrzał się. No oczywiście, niecałe sto metrów dalej, unosząc się w strumieniu powietrza łączącym
się z jego prądem, leciał inny smok. Młody i niedorosły. Niewątpliwie przedstawiciel młodego pokolenia smoków
z Cliffside, z wyobraźnią nadmiernie pobudzoną ubarwionymi opowieściami o przygodach Jima. Ubarwiaczem był
Secoh, egzaltowany karłowaty smok, który towarzyszył Jimowi, Brianowi, Dafyddowi ap Hywelowi, Aarghowi
i Smrgolowi – prawujowi Gorbasha, którego ciało przyjął Jim – kiedy razem zwyciężyli w słynnej bitwie z Ciemnymi
Mocami przy wieży Loathly.
Może ten młody smok z Cliffside przybywał w roli posłańca?
Jeśli nie, to był niezwykle odważnym młodym smokiem, skoro śmiał z własnej inicjatywy zbliżyć się do Jima.
Przybysz był prawie dwukrotnie mniejszy od dorosłego osobnika, prawdopodobnie miał zaledwie sześćdziesiąt lub
siedemdziesiąt lat i jeszcze nie przeszedł mutacji – w przeciwnym razie Jim usłyszałby go ze znacznie większej
odległości.
– To ja, Garnacka, milordzie! – powiedział młody smok.
Już przeniósł się na ten sam prąd powietrzny i lekko uderzając skrzydłami, podleciał bliżej na odległość nie większą
niż piętnaście metrów. Przez kilka minut w milczeniu szybował obok Jima, najwyraźniej uważając, że jego imię
powinno całkowicie wyjaśnić powód jego obecności. Kiedy Jim nie odzywał się, Garnacka pokornie wyznał:
– Właściwie jestem Garnacka, ponieważ tak nazwano mnie po dziadku, ale wszyscy wołają na mnie Acka.
– Czego chcesz, Acka? – zapytał Jim.
– No cóż, milordzie – rzekł Acka i znów zamilkł.
Zrobił przymilną minę jak młody smok zamierzający poprosić rodziców o coś, co niemal na pewno zostanie przyjęte
grzmiącym „Nie ma mowy!”
Mimika smoków zdecydowanie różni się od ludzkiej. Cztery wystające kły Acki były mocno przyciśnięte do
zamkniętego krokodylego pyska, w ślepiach miał błysk podniecenia i lekko poruszał końcami nastawionych uszu.
– Błagam o wybaczenie, że ci przeszkodziłem, milordzie. Taki sposób mówienia był czymś niespotykanym
u smoków.
Acka musiał nauczyć się go od Secoha, który z kolei podczas wizyt u Jima przejął go od służby w Malencontri.
– W porządku – powiedział Jim jak najuprzejmiej, ale bardzo stanowczo. – Czego chcesz?
– Chciałem tylko powiedzieć waszej lordowskiej mości – odparł Acka – że milord w każdej chwili może mnie
wezwać. Ani Secoh, ani żaden inny smok nie muszą mnie szukać. Wystarczy zawołać albo przesłać mi wiadomość,
a zaraz przylecę, szybciej niż ktokolwiek inny!
– Dobrze – rzekł Jim. – Tak też zrobię. Dziękuję ci, Acka. Do widzenia.
– Bez względu na okoliczności – powiedział z naciskiem Acka. – Obojętne, jak byłoby to niebezpieczne, można na
mnie liczyć.
A gdyby milord mógł przenieść mnie w magiczny sposób, to czemu nie? Zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu.
– Pomyślę o tym – obiecał Jim. – A teraz żegnaj, Acka!
– Żegnaj, milordzie – rzekł Acka, z żalem odlatując. – To zaszczyt móc cię spotkać...
Jim odprowadził go wzrokiem. Acka opadł na niżej przepływający prąd powietrzny, ale również lecący na zachód.
Cliffside Eyrie, dom Acki, znajdował się w przeciwnym kierunku. W biały dzień, kiedy większość dorosłych osobników
szukała chłodu w swych tunelach i jaskiniach, młody smok przeleciał aż za Malencontri.
Zapewne chciał pokazać, jaki jest nieustraszony. No nic, Jim już oddalał się od Acki, a poza tym i tak nie miał nad
nim żadnej władzy. Kiedy Jim zniknie mu z oczu, młody szybko znudzi się tą zabawą i wróci do domu.
Teraz trzeba wracać do oblegających. Przyszło mu do głowy, że mógłby wykorzystać Ackę, aby sprawić wrażenie, że
zamierza wezwać na pomoc inne smoki. Nie – zapomniał o łucznikach. Podczas jego błyskawicznego przelotu byli zbyt
zaskoczeni, aby do niego strzelać, ale to się już nie powtórzy.
Martwy, naszpikowany strzałami Acka, wyglądający jak poduszeczka do igieł... Jim wolałby nie tłumaczyć się z tego
przed jego rodziną w Cliffside.
Nagle zauważył, że mała plamka, w jaką zmienił się Acka, znów rośnie. Z jakiegoś powodu smok wracał. Dziesięć do
jednego, że znalazł jakiś pretekst, aby przedłużyć rozmowę. Trzeba temu zapobiec, póki czas.
Jim nabrał tchu w pojemne smocze płuca. Acka wciąż był za daleko, aby Jim mógł usłyszeć jego słaby głos, ale
wyostrzony słuch młodego smoka z pewnością wychwyci donośny ryk dojrzałego osobnika. W ten sposób Jim na
szczęście zdoła odesłać go do domu, nie musząc wysłuchiwać jego wykrętów.
– Acka! – ryknął. – Wracaj do domu!
Plamka, która już powiększyła się i przybrała kształt lecącego smoka, zatrzymała się. Smok niepewnie bił skrzydłami
powietrze, a potem odkrzyknął coś, co zgodnie z przewidywaniami było zupełnie niezrozumiałe.
– Wracaj do domu! – powtórzył Jim. Jednak Acka wciąż się zbliżał. – Milordzie! Milordzie! – wołał.
– Co jest? – spytał gniewnie Jim.
– Mnóstwo Jerzych zbliża się traktem od zamku Smythe do Malencontri! – odkrzyknął stosunkowo cienkim głosem
Acka. – Mnóstwo Jerzych, milordzie!
Wiadomość była wprost niewiarygodna. Oczywiście Jerzymi smoki nazywały ludzi, ale sir Brian Neville-Smythe
nigdy nie wydawał przyjęć w swojej nieco podupadłej siedzibie, więc nie... Nagle Jim przypomniał sobie o ostatnio
rozbudzonym zainteresowaniu Briana polityką i przeszedł go zimny dreszcz.
– I wszyscy są na koniach! – ponownie usłyszał głos Acki.
– Na koniach?
Zrobiło mu się jeszcze zimniej. Oprócz gońców i posłańców tylko szlachetnie urodzeni, rycerze lub ludzie wysokiego
rodu jeździli konno.
– Ja się tym zajmę! – zawołał Jim do Acki. – Teraz wracaj do domu. Do domu!
Acka przestał krzyczeć, wahał się przez sekundę czy dwie, a potem znów zaczął maleć – tym razem lecąc na wschód,
w kierunku jaskiń Cliffside. Jim skręcił z wiatrem na północny zachód. Mniej więcej w tym kierunku powinien lecieć,
aby przeciąć leśny trakt, który czasami – mocno na wyrost – nazywano drogą, łączącą Malencontri z zamkiem Smythe.
Szybował, spoglądając na wierzchołki drzew i wypatrując jakiejś luki, przez którą mógłby dostrzec choć kawałek
gościńca. Minęła dobra chwila, ale nie znalazł. Zdumiony w końcu skręcił i poleciał z powrotem. Wydawało się
niemożliwe, aby mógł przeoczyć drogę... chociaż właściwie wcale nie było to takie nieprawdopodobne. Był środek lata.
Szlak był bardzo wąski, a korony drzew całkiem go skrywały, jeśli nie patrzyło się z góry pod odpowiednim kątem.
Acka miał szczęście, że udało mu się go zauważyć.
Jim trochę się uspokoił. Zapewne, pomyślał, Acka swym orlim wzrokiem dostrzegł karawanę kupców na osiołkach.
Na pewno przesadzał. W każdym razie, cokolwiek zauważył ten młody smok, z pewnością musiało to być gdzieś blisko.
Jim przeleciał z powrotem wzdłuż przypuszczalnej linii drogi, która biegła w kierunku Malencontri. Dobrze znał ten
trakt, gdyż wielokrotnie przemierzał go pieszo albo na końskim grzbiecie. Nie licząc paru zakrętów, omijających
niezwykle wielkie drzewa lub kępy szczególnie gęstych krzaków, trakt prostą linią łączył zamek Smythe z Malencontri.
W końcu dostrzegł go – zaledwie fragment cienkiej zielonkawo-brązowej nitki między drzewami, wystarczająco
rzadko uczęszczany aby częściowo porosła ją trawa. Nie było na nim nikogo. Zmierzający do Malencontri z pewnością
znajdowali się gdzieś dalej. Jim ponownie zawrócił i poszybował naprzód, niesiony łagodnym wietrzykiem zaledwie
trzydzieści metrów nad czubkami drzew. Lecąc tak nisko, wyraźnie widział szlak i w końcu zauważył przed sobą jakiś
ruch.
Zwolnił i obrócił skrzydła, zataczając ciasny krąg nad drzewami, czekając na nadjeżdżających. Powinni się pojawić
w ciągu kilku minut, a nawet sekund, jeśli byli konno.
Zaledwie to pomyślał, a już tam byli. Długi rząd jeźdźców i najwyraźniej jakiś rycerz na ich czele. Bardzo długa
kolumna jeźdźców, a wszyscy z identycznym herbem na czerwonych płaszczach i zbrojach... Jim wytężył smoczy wzrok
dorównujący sokolemu. Ten odcień czerwieni to królewskie barwy, a herb na piersiach zbrojnych przedstawiał łeb lwa,
a właściwie lamparta. To byli zbrojni króla Anglii. Długi podwójny rząd konnych niknął wśród drzew. Acka wcale nie
przesadzał.
Istotnie był to niezwykły widok na tym leśnym trakcie wiodącym do zamku Smythe. Musiało tam być co najmniej
trzydziestu jeźdźców – bardzo dużo jak na cichy i spokojny letni dzień w hrabstwie Somerset, a sowicie opłacanych
królewskich zbrojnych z pewnością nie wysłano tutaj, aby rozpędzili zbuntowanych wieśniaków... Jadący na przedzie
mężczyzna z własnym herbem na tarczy to na pewno ich dowódca.
Jimowi przyszło do głowy, że może to być sir John Chandos, który odwiedził go już kiedyś, chociaż nie z tak liczną
świtą. Patrząc pod tym kątem, nie mógł rozpoznać herbu na tarczy rycerza. Obrócił się w powietrzu i podleciał do
przodu, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin