Sieroszewski wacław - WŚRÓD LODÓW.pdf

(168 KB) Pobierz
Microsoft Word - Sieroszewski wacław - WŚRÓD LODÓW.doc
Wacław Sieroszewski
WŚRÓD LODÓW
Almerykańskie «Towarzystwo Mórz Północnych» postano- I wiło wysłać okręt do
jednego z biegunów. Wybrano biegun północny, a z okrętów «Nadzieję», najlepszy
parowiec Towarzystwa.
W końcu czerwca statek wyruszył z San Francisco; po upływie dwóch tygodni
przebył cieśninę Beringa i wypłynął na szerokie przestworza oceanu, gdzie w dali
ukazały się przed nim wkrótce perłowe widma pierwszych lodów. Słońce oświecało
je właśnie, a one pływały w jego promieniach przejrzyste, powiewne, niby odłamki
srebrnych obłoków, zwracając ku niemu cyple swe oraz krawędzie, zapalając w nich
szybko gasnące blaski.
Załoga «Nadziei» zgromadzona na pokładzie statku w milczeniu przypatrywała
się temu pięknemu i groźnemu zjawisku. Statek ich, pędzący całą siłą pary wśród
jasnej, nieskończonej przestrzeni wód, podobny był do maleńkiego chrabąszcza
lecącego ku swej zgubie. Zostawiał za sobą przez chwilę tylko widzialny obłoczek
dymu i bruzdę pieniącej się wody.
Gdy wpadli nareszcie między lody, przybladł nad nimi lazur nieba, a widnokrąg
przyćmiła mgła lekka.
Załoga dobrze była usposobiona i pewna siebie, gdyż Towarzystwo nie
szczędziło wydatków na zaopatrzenie okrętu i przeznaczyło podwójny żołd dla
wszystkich.
Nad archipelagiem lodów unosiła się mgła; a one kołysały się z boku na bok, niby
gromada białych, z łapy na łapę prze-
stępujących niedźwiedzi, i chrobotały uderzając o siebie. Ten chrzęst, ten pomruk
złowróżbny rósł, wzmagał się, potężniał, w miarę jak zwężały się przesmyki wolnej
wody; aż przeszedł w nieustający huk, który przy najmniejszym wietrze zmieniał się
w ryk straszny. Towarzyszący mu plusk fal, ciężkich i przyduszonych, przypominał
kłapanie kłów rozszalałego zwierza.
Przejścia wśród lodów stały się tak wąskie i tak często zmieniały kształt, że statek
lawirując wśród nich kreślił drogę, której obraz odrysowany na mapie przez
starszego oficera, porucznika Willa, przedstawia zbiór łamańców bardzo podobnych
do pisma arabskiego. Kapitan Mersey prawie nie schodził ze swego mostku: nikt nie
wiedział, kiedy on spał. Czas jakiś statek posuwał się naprzód krusząc mniejsze
zapory, omijając większe; aż wreszcie zadął silniejszy wiatr i lody natarły mocniej.
Zamykając odwrót uwięziły okręt w niewielkim basenie, utworzonym przez duże pola
lodowe, bokami do siebie przyparte. Prąd pochwycił statek wraz z tymi polami i
poniósł go na północ.
Pędził ku zimie i ona śpieszyła na jego spotkanie. Słońce pokazywało się tylko na
krótko; panowała noc nie tyle ciemna jak długa. Zimno stawało się coraz dotkliwsze.
Wilgotne liny od masztów i rej zamieniły się w pałki twarde i sztywne; pokład statku
pokiywał się śliską skorupą lodu, którą co rano trzeba było zeskrobywać szpadlami.
Majtkom kazano włożyć ciepłą odzież. Ze wszech stron wiały dokuczliwe wiatry. Mo-
rze kołysało się niespokojnie, podnosząc w górę okręt i lody, Załoga «Nadziei» żyła
w bezustannej trwodze o los statku. Na koniec pękły ochronne pola lodowe i kry z
łoskotem wściekłym rzuciły się na okręt. Jak okiem sięgnąć wszędzie widać było
ruchome ich zastępy. «Nadzieja» czas jakiś szła wśród nich krusząc lód dziobem i
670437543.002.png
zatapiając pod sobą; lecz walka taka długo trwać nie mogła. Lody, jak gdyby statek
dopiero teraz spostrzegły, wszystkie rzuciły się ku niemu. Kry, bryły,
góry lodowe lazły sobie na grzbiety bijąc się i rozpychając w szalonym pędzie ku
nieszczęsnemu statkowi. Gwint i maszyna dawno działać przestały; statek poruszał
się pod naciskiem zewnętrznej siły. To zapadał się w głąb, wśród ogłuszającego
grzmotu pękających lodów, które spiętrzywszy się dokoła niego, ze złowieszczym
chrzęstem wysuwały naprzód swoje szczerbate, sinobiałe łapy, potrącały rogami
kryształowych tafli grożąc zmiażdżeniem; to znowu wyparty na sam szczyt, stał tam
chwilę, jak oblężona twierdza, dokoła której w zwartym boju uwijały się rozhukane
lodowce. Wyparły go na koniec na brzeg ogromnej kry; padł na bok jak wyrzucony
przez morze wieloryb. Uderzenie było tak straszne, że marynarze powyskakiwali na
lód i w niemym przerażeniu patrzyli, co dalej będzie; dopiero świstawki oficerów i
gniewna komenda kapitana przywołały ich na miejsca. Statek był jednak uratowany.
Czas jakiś jeszcze lody doń szturmowały, nie mogły jednak zdruzgotać anf przechylić
dużej kry, na której spoczywał. Od wstrząśnień wyprostował się trochę; a gdy
wieczorem wiatr ucichł, wszystko w jednej chwili zastygło w takim położeniu, w jakim
zastała je cisza. W mgnieniu oka gęsta jak smoła woda, nasycona igłami lodu, spoiła
w jednolitą całość spiętrzone bryły. Martwa cisza i ciemność, przesiąknięta białymi
parami, zaległy nad bladymi lodami z wmarzniętym w nie skołatanym okrętem.
Wilgotne tumany nikły zwolna i opadały zostawiając w powietrzu ostry lodowaty
pyłek. Słońce na krótko ukazywało się nad szczerbatymi lodowcami; świeciło słabo,
było czerwone i nad sobą miało widmo tęczowe.
Kapitan przekonawszy się, że lody dobrze zamarzły, kazał znieść na dół część
zapasów i rzeczy, złożyć je i przykryć płótnem żaglowym. Na jednej z gór lodowych
wzniesiono domek dla obserwacji meteorologicznych, które prowadził młodszy
oficer, milczący lejtnant Nordwist. Na lodzie również zbudowano chatę dla psów
jazdowych, których było trzy tuziny. Nadzór nad nimi powierzono grubemu Dickowi,
majtkowi od wszystkiego.
Marynarze bardzo lubili swoje psy, których obecność, igraszki, psoty i bójki
przypominały im ulice dalekich wiosek rodzinnych. Jeden z majtków narysował
nawet portrety wybitniejszych «brysiów». Dick umieścił rysunek na widocznym
miejscu wspólnej kajuty i był niezmiernie z niego dumny.
— A co!... Jakie pyszczki?!... Admiralskie!... Nieprawda?! — wołał wesoło.
Resztę zajęć rozdzielono skrupulatnie między całą załogę; jednym z głównych
było usunięcie masy lodów przywartych do boków okrętu. A nie było to rzeczą łatwą!
Musiano je rozsadzać prochem i bawełną strzelniczą. Trzeba też było zająć się
naprawą uszkodzonych części statku, wzmocnić osłabione wiązania, by z wiosną w
dalszą puścić się drogę. Ofi-
cerowe zajęci byli robieniem obserwacji astronomicznych i klimatycznych; mierzyli
głębokość morza, określali słoność wody i jej temperaturę, badali prądy; każdy z nich
miał wyznaczonych sobie do pomocy majtków, kolejno się zmieniających. Co dzień
mały oddział wyruszał na wyprawę między lody | z dala obchodził parowiec dokoła; a
choć zabito tylko jednego białego niedźwiedzia w początkach jeszcze, potem zaś nie
widziano już więcej zwierzyny, kapitan rozporządzenia nie zmieniał — gdyż wycieczki
te miały ważne znaczenie, podtrzymywały bowiem ożywienie w załodze. Czuwał on
pilnie nad tym, by praca, wypoczynek i rozrywka szły po sobie w pewnym z góry
nakreślonym porządku. Mieszkania na zimę nie zmieniano. Parowiec okazał się
suchym i wygodnym domem. Nieprzyjemne było tylko położenie, w jakim stał, ale i
do tego przyzwyczajono się wkrótce.
Słońce wcale się już nie ukazało. Dnie poznawali po gwiazdach, które jak
wskazówki zegara biegały dokoła nieruchomo w zenicie stojącej Gwiazdy Polarnej.
670437543.003.png
Ale za to co noc prawie płonęły zielonawe, błękitne i różowe smugi zorzy północnej.
Zima podbiegunowa przykryła ich na długo ciemnym swym wiekiem. Trzeba było
uzbroić się w męstwo i cierpliwość.
Co wieczór, po pracy, żeglarze zbierali się we wspólnej kajucie i obsiadłszy
dokoła okrągły stół czytali, pisali, rysowali. Co niedzielę jeden z oficerów miał odczyt,
ilustrowany obrazami niknącymi.
Między marynarzami znajdowali się ludzie mało wykształceni ; byli nawet tacy, co
czytać nie umieli. Kucharz Li, Chińczyk, mówił bardzo źle po angielsku, czytać nie
umiał także; znał wprawdzie kilka chińskich hieroglifów i podobno niegdyś pisał
rachunki, a nawet wnosił do ksiąg familijnych ważniejsze wypadki, jak tego wymaga
dobre wychowanie chińskie, ale obecnie znaki te okazały się niewystarczające dla
zapisania czegokolwiek. Li zabrał się gorliwie do nauki języka angielskiego, ale nie
umiał sobie dać rady ze spółgłoskami,
których więcej nad dwie nie mógł razem wymówić. Rodzaje rzeczowników wprawiały
go też w kłopot niemały: okręt nazywał «ona» i lód «ona», a nawet wielkiego Toma-
Smilesa, starszego majtka, określał zaimkiem «ona». Sprawiało to wszystkim wielką
uciechę i tak się podobało, że nikt nie nazywał go inaczej jak «ona» lub «oneczka»,
Jurek, myśliwy z Alaski, nie umiał nawet tego co Li; mówił źle po angielsku i
ciągle używał wyrażenia «ja myślę», pokrywając w ten sposób brak wyrazów. Obaj
oni uczyli się czytać i pisać w tym języku. Inni studiowali geografię, astronomię,
historię; byli nawet tacy, którzy zagłębiali się w dociekania filozoficzne... Ale nade
wszystko lubili poobiedne godziny, gdy wolno im było zbierać się w swojej kajucie dla
wypoczynku i palenia. Na tych zebraniach królował «wesoły Dick», tęgi, krępy
marynarz, bywalec i bajarz nie lada. Leżąc w hamaku wzdychał zazwyczaj i biadał
ciężko:
— Ot, łajdactwo! wierutne łajdactwo!... Zobaczycie tylko, ile tam dziś szronu
narosło w kątach naszej izby... Zimno wzmaga się, a wesołości ubywa. W powietrzu
taki mróz, że oddychając zdaje ci się, iż lód łykasz... A jednak na warcie stać
trzeba!... Onegdaj na polowaniu tyle szronu zebrało mi się na wąsach, brodzie,
brwiach i rzęsach, że z bólu chciałem krzyczeć gwałtu... a gdym zaczął zbierać te
sopelki, to poparzyłem sobie palce niby gorącymi węglami... Nie wiem, czy teraz
będę mógł grać na fortepianie tak dobrze jak dawniej; nic więc nie zyskam w tej
podróży... A jeszcze Bóg jeden wie tylko, jak się to wszystko skończy! — dorzucił
smętnie.
— Dałbyś spokój!... Powiedz nam lepiej co wesołego.
tt Nie mam ochoty... Zresztą... smucić się nie warto Li Chyba gdyby Tom...
— Ja myślę — zaczął Jurek.
H Ty nie myśl, nie myśl!... — przerwali mu ze śmiechem inni.
— Gdzież Tom? — dopytywał się Dick. — Nie można opowiadać bez niego.
— jestem tu... na swoim miejscu!... — odezwał się gruby głos z kąta.
Tom stał w głębi, oparty o drzwi; czapkę futrzaną zsunął na tył głowy, ręce wsadził w
kieszenie i pykał sobie spokojnie, puszczając dymek z dużej piankowej fajki,
wyrzeźbionej w kształcie głowy tureckiej.
— Ot, straszydło! — wołał z zachwytem Dick. — Gdyby ongi moja mama spotkała
była takiego w ciemności, na pewno miałbym dziś konwulsje... Która też to głowa
więcej warta? czy tą, z której się tytoń kurzy, czy ta, w której się kryje nasza mądrość
okrętowa?...
Tom milczał i uśmiechał się.
— Cóż ci opowiedzieć?... Nie gniewaj się, kochanie!...
— Opowiedz choć raz... prawdę!
670437543.004.png
— O! tego towaru mało w moim sklepiku!... 1 drogi... chyba że dasz za niego twoją
fajeczkę.
— Ja myślę, że fajeczka... —~ wtrącił Jurek.
— Có
ż znowu! — przerwali mu inni. — Fajeczka bez zarzutu!
Istotnie, można jej było pozazdrościć Tomowi. Przepalona nieco, miała kolor
cynamonowy, właściwy rasie tureckiej — a twarz wyszła z rąk rzeźbiarza jak żywa.
—- Kosztuje 50 dolarów — objaśniał Tom.
Ta fajka była jedyną dumą tego majtka, jedyną własnością, którą się szczycił, i
A więc chce wam się prawdy tym razem!... — rzekł Dick wyciągając się z hamaka.
— Dobrze, opowiem wam... jak zabili mnie rozbójnicy w Albanii.
—.. Jużeśmy słyszeli.
— Tak, tak... ona to słyszała... I jeszcze gotowa... Ona zabita żywa... — przeciągał
Li kiwając głową...
— Nie, nie!... innym razem! Dziś prosimy o coś nowego; coś takiego, gdzie dużo
ciepła, słońca!... coś z Południa!,*.
— Dobrze. Powiem wam więc o tygrysie. Choć to niezu-' pełnie z Południa, ale za
to po części prawda... Albo może opowiedzieć wam, jak zostałem królem pod
równikiem?... i
Wszczął się hałas; głosy były podzielone.
— Opowiadaj jedno i drugie — godził zwaśnionych Tom.
— Zgoda, przyjacielu! Cicho! Uspokójcie się... gdyż lękam się, że żadnego nie
skończę... Czas upływa!
— Cicho! Słuchajcie!... Niech opowiada, co chce!
— Było to w roku tysiąc... setnym... zapomniałem, którym... . w kraju Usuryjskim.
Przybyłem tam z transportem dynamitu dla budującej się drogi syberyjskiej. Mieli w
tym miejscu czy tunel robić, czy skały rozsadzać, dość, że dynamitu było dużo.
Ponieważ urzędnik z odbiorem się nie śpieszył i nie przyjeżdżał, więc musieliśmy
urządzać składy i pilnować. Skład znajdował się za wioską, wśród pola, w bliskości
rzeki, po której przypłynęliśmy z transportem; dokoła był las czarny, a pole i wioska
wyglądały wśród niego jak mała wysepka. Morze, rzecz w świecie najmilsza, ale ląd
stały przyda się czasem, więc często zaglądaliśmy do wioski, szczególnie ja...
Mieszkali tam ludzie biedni, ale gościnni. Mieli oni jedną wielką wadę, że lubili
odkładać wszystko do jutra. Nawet
i wtedy nie śpieszyli się, gdy tygrys ukazał się w sąsiedztwie i zaczął dusić im krowy.
Co noc rozlegały się ryki bydląt, a chłopi siedzieli w domu i skrobiąc się w głowę pró-
bowali odgadnąć, czyją krowę zjadł tygrys. Przyszło im nareszcie do głowy zamykać
bydło na noc w chlewach.
Nic nie pomogło. Tygrys zaczął nawiedzać wieś, łapać psy i łamać zagrody.
— Na co wy czekacie? Zbierzcie się i zabijcie szkodnika! — radziłem przyjacielowi
memu Grzegorzowi, u którego chętnie przesiadywałem, gdyż umiał trochę po angiel-
sku. Nauczył się w niewoli u Anglików; bił się pod Sewa-
stopolem i wpadł w ich ręce. Niewiele umiał, ale pomagaliśmy sobie pokazywaniem
na migi i szło nam tak dobrze, że stary służył nam zawsze za tłumacza w stosunkach
z innymi mieszkańcami. Nawet córka jego Dosia poduczyła się trochę.
— Takie to u nas, widzisz, zwyczaje! — mówił stary. — Każdy ż nas myśli, że dziś
kolej na krowę sąsiada, a jutro tygrys sobie pójdzie. Życia daremnie narazić nikt nie
ma ochoty. Ale poczekaj, niech tylko zwierz zje człowieka, to naczelnik powiatu każe
zabić tygrysa, a wówczas my go zabijemy... .
Śmiałem się z jego gadania... aż tu razu jednego słyszę szmer jakiś za oknem...
Patrzę... za szybą stoi pręgowata morda z konopiastymi wąsami, a okrągłe ślepie
670437543.005.png
świecą się jak ogniki. Gospodarz siedział tyłem zwrócony do okna i nic nie widział,
ale Dosia odskoczyła na środek izby i, niema z przerażenia, stała blada jak chusta.
Sięgnąłem po rewolwer, który położyłem na ławie, ale w tej chwili zwierz znikł.
— Hm! Tygrys! Patrżcie go, jaki śmiały!
— Co! — krzyknął stary i skoczył po strzelbę; ale Dosia rzuciła się na kolana i
wyciągając ręce zaczęła coś mówić prawie szeptem.
— Co ona gada? — pytam starego.
— Ot, głupia!... Prosi, żeby nie chodzić. Mówi, że to na pewno śmierć przyszła po
nią, jak po Antosię w przeszłym roku.
Zacząłem ich przekonywać, że to tygrys, że takich niemało widziałem na wyspie
Jawie. Ale gdzie tam, nie chcieli wierzyć, nie chcieli słuchać i zatykali mi usta, kiedym
zaczął opowiadać, jak na tego zwierza polują.
— Milcz, jeszcze usłyszy i rzuci się na ciebie, gdy będziesz wracał do obozu.
Nie chciełi mnie puścić, gdym się uparł, gdyż o północy miałem iść na wartę;
wziąłem tylko latarnię ze sobą. Z latarnią można iść bezpiecznie nawet między
tygrysy. Przy-
chodzę do obozu, a tam siedzą u ogniska i o niczyrfi nie biedzą, szyldwach chodzi w
ciemności i nawołuje. Poszedfem zdać raport naczelnikowi.
— Ech — mówi — może nie przyjdzie; dotychczas nie bywał w tej stronie.
— Ba!... bo miał krowy.
— Więc dobrze. Załóż bagnet na karabin, ale nie strzelaj, chyba w ostateczności.
Pamiętaj, jaki diabeł śpi w tej kupie. Od byle wstrząśnienia wszyscy możemy
wylecieć w powietrze!
Było mi jakoś z początku nieswojo. Dokoła milczały czarne lasy, w dali bielała
wioska. Ognie wszędzie pogasły. Coraz bardziej było mi nieswojo. Chodziłem tam i
na powrót, aż opadły mnie złe myśli, ogarnął strach. Każdy cień wydawał mi się
podejrzany. Nie mogłem wytrzymać i wlazłem na kupę beczułek z dynamitem, ażeby
rozejrzeć się lepiej. Serce biło mi jak młotem. I wydało mi się, że coś wysunęło się
spod lasu i znikło w trawie. Wytrzeszczam oczy, nadstawiam uszu — nic nie widzę.
Nagle... tuż pod nogami spostrzegam dwa ślepia, gorejące niby dwie latarnie...
Podnoszę broń do ramienia i — czekam; a on grzbiet wygiął, łapy pod siebie
podebrał, ogonem bije w ziemię — gotuje się do skoku!... Wtem, jak gdyby kto mnie
obuchem palnął w głowę, przypominam sobie, co mam pod nogami. Choćbym nawet
nie strzelał, niechby tylko skoczył między beczki, Bóg wie, co by mógł narobić!...
Jednej chwili, sam nie wiem jak, znalazłem się na ziemi, o kilka kroków od tygrysa.
Bagnet postawiłem przed sobą. Zwierz podniósł się mrucząc i przysiadł; łbem'
wstrząsnął, łapą powietrze rozgarnął i w bok skoczył —- chciał mnie zajść z tyłu. Ale
ja szedłem za nim, bagpet wciąż przed sobą trzymając. W blasku księżyca stal
ostrza świeciła się jak płomień. Może się zląkł, może to wziął za ogień, dość, że cofał
się, a ja szedłem na niego... I tak długa upłynęła chwila. On oczów ze mnie nie
spuszczał, a mnie mgła jakaś
zaczęła otaczać i zdawało rai się w końcu, że to nie zwierz, a jakieś kule
ognistozielone toczą się przede mną. Bałem się krzyknąć, a świstawki do ust
podnieść nie mogłem, bo przeszkadzał mi karabin. Na koniec światło zabłysło w
obozie, ludzie się poruszyli; tygrys odwrócił się i odszedł nie śpiesząc.
Zacząłem krzyczeć: tygrys!... tygrys! Przybiegli z latarniami i resztę nocy
chodziliśmy we dwóch. Nazajutrz nasz naczelnik zgromadził wszystkich majtków i
ludzi miejscowych i urządził obławę na tygrysa. Wytropiliśmy go i zabili; a ci, którym
krowy pozjadał, takimi w lesie okazali się śmiałkami, że myślałem, iż go żywego brać
będą... Skórę zabrał naczelnik, a nas obdarzył suto. Gdym tego wieczora położył u
670437543.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin