Philip K Dick - Ostatni pan i władca.pdf

(121 KB) Pobierz
Ostatni pan i w³adca
Philip K. Dick - Ostatni pan i władca
Swiadomosc narastala w nim. Wracal niechetnie; te stulecia, nieznosne zmeczenie, kladly sie na
nim ciezarem. Wznoszenie bylo bolesne. Zaskrzeczalby, gdyby mial czym. Zaczynal, w kazdym
razie, odczuwac zadowolenie.
Osiem tysiecy razy wracal powoli w ten sam sposób, ze stale rosnaca trudnoscia. Któregos dnia
nie da rady. Któregos dnia czarna plama pozostanie. Ale nie dzis. Nadal zyl; radosny triumf
zdominowal ból i niechec.
- Dzien dobry - powiedzial przyjemny glos. - Co za piekny dzien mamy, prawda. Odsune zaslony i
bedzie pan mógl wyjrzec. Widzial i slyszal. Lecz nie mógl sie poruszac. Lezal spokojnie i pozwalal
ogarniac sie wszelkim wrazeniom z wnetrza pokoju. Dywany, tapeta, stoly, lampy, obrazy. Biurko
i widekran. Poblyskujace zólte swiatlo sloneczne naplywajace zza okna. Blekitne niebo. Odlegle
wzgórza. Pola, budynki, drogi, fabryki. Robotnicy i maszyny.
Peter Green pracowicie wszystko porzadkowal, a twarz wienczyl mu usmiech.
- Mnóstwo pracy dzisiaj. Mnóstwo ludzi chce sie z panem zobaczyc. Rachunki do podpisania.
Decyzje do podjecia. Dzis jest sobota. Ludzie przyjada z odleglych sektorów. Mam nadzieje, ze
ekipa naprawcza zrobila dobra robote. - I dodal szybko: - Naturalnie, ze zrobila. Rozmawialem z
Fowlerem, kiedy tu szedlem. Wszystko jest pieknie wyreperowane.
Mily tenor mlodzienca mieszal sie z jasnym sloncem. Dzwieki i obrazy, ale nic poza tym. Nic nie
czul. Spróbowal poruszyc ramieniem, lecz na prózno.
- Niech sie pan nie przejmuje - powiedzial Green, wyczuwajac jego przerazenie. Wkrótce tu beda
z cala reszta. Wszystko z panem bedzie dobrze. Musi byc. Jak moglibysmy bez pana przetrwac?
Odprezyl sie. Bóg jedyny wiedzial, ze zdarzalo sie to dosc czesto przedtem. Zlosc tepo w nim
wezbrala. Dlaczego nie potrafili sie skoordynowac'? Zebrac wszystko za jednym razem, a nie tak
po kawalku. Bedzie musial zmienic im rozklad. Zeby sie lepiej zorganizowali.
Za jasnym oknem podjechal niski, szeroki pojazd i stanal. Umundurowani ludzie wysypali sie
licznie, zabrali pelne narecza sprzetu i pospieszyli w kierunku glównego wejscia do budynku.
- Wlasnie ida - zawolal Green z ulga. - Male spóznienie, co?
- Znowu korek uliczny - parsknal Fowler od wejscia. - Znowu cos jest nie w porzadku z systemem
sygnalizacji. Dobrze byloby, gdybyscie zmienili prawo drogowe. Ruch miejski przemieszal sie z
zewnetrznym. Ze wszystkich kierunków przestoje.
Wokól niego bylo teraz ruchliwie. Ujrzal nad soba niewyrazne kontury postaci Fowlera i
McLeana, twarze jak dwa ogromne ksiezyce. Zaniepokojone spojrzenia profesjonalistów.
Przewrócili go na bok. Stlumione rozmowy. Pospieszne szepty. Szczek narzedzi.
- Tutaj - mruknal Fowler. - A teraz tu. Nie, to pózniej. Uwazaj. A teraz przepusc tedy.
Praca trwala w napietej ciszy. Zdawal sobie sprawe z ich bliskosci. Od czasu do czasu mgliste ich
zarysy odcinaly mu swiatlo. Przekrecany byl na rózne strony, rzucany jak worek maki. - Okay -
powiedzial Fowler. - Sklej tasma.
Dluga cisza. Spogladal tepo na sciane, na lekko splowiala niebieskorózowa tapete. Stary wzór
pokazywal kobiete w krynolinie, z mala parasolka na zgrabnym ramieniu. Biala bluzka z
falbankami, malenkie szpice pantofelków. Zadziwiajaco czysciutki szczeniaczek u jej boku.
Potem przewrócono go z powrotem, twarza ku górze. Piec postaci pojekiwalo i wysilalo sie nad
nim. Palce biegaly, miesnie napinaly sie pod koszulami. W koncu wyprostowali sie i wycofali
Fowler wytarl pot z twarzy. Wszyscy byli spieci, oczy przymglone zmeczeniem.
- No, jazda - zgrzytliwie rzucil Fowler. - Wlaczaj.
Szok trzasnal go. Lapal powietrze. Cialo napielo sie w luk, a potem powoli osiadlo.
Jego cialo. Teraz juz czul. Eksperymentalnie poruszyl ramionami. Dotknal swej twarzy, barku,
sciany. Sciana byla realna i twarda. Nagle swiat stal sie znowu trójwymiarowy.
Na twarzy Fowlera widac bylo ulge. - Dzieki... Bogu. - Przygial sie ze zmeczenia. - Jak sie
czujesz?
Po pewnej chwili odpowiedzial: - W porzadku.
Fowler odeslal reszte ekipy. Green zaczal znowu scierac kurze w odleglym kacie. Fowler usiadl na
krawedzi lózka i zapalil fajke. - Teraz mnie posluchaj - powiedzial. - Mam zle wiadomosci.
Powiem ci tak, jak zawsze chcesz, prosto z mostu.
- O co chodzi? - zapytal natarczywie. Przyjrzal sie palcom. Juz wiedzial.
Fowler mial podkrazone oczy. Nie ogolil sie. Twarz o kwadratowej szczece byla sciagnieta i
mizerna. - Cala noc bylismy na nogach. Pracujac nad twoim systemem motorycznym. Jakos
prowizorycznie sklecilismy, ale to dlugo nie wytrzyma. Nie wiecej niz kilka miesiecy. To narasta.
Podstawowe zespoly nie moga byc wymienione. Kiedy sie zuzyja, to juz po nich. Mozemy
wspawac przekazniki i wlutowac okablowanie, ale nie mozemy naprawic tych pieciu cewek
synoptycznych. Bylo tylko kilku ludzi, którzy potrafili je robic, ale nie zyja juz od dwustu lat. Jesli
cewki przepala sie...
- Czy wystepuje w nich jakas degeneracja? - przerwal.
- Jeszcze nie. Na razie tylko w napedzie. Ramiona, w szczególnosci. To, co sie dzieje z twoimi
nogami, wkrótce stanie sie z twoimi ramionami i ostatecznie z calym twoim systemem
motorycznym. Do konca roku zostaniesz sparalizowany. Bedziesz w stanie widziec, slyszec i
myslec. I nadawac. Ale na tym koniec. - Dodal: - Przykro mi, Bors. Robimy wszystko, co
mozemy.
- W porzadku - rzekl Bors. - Nie wasza wina. Dziekuje za to, ze powiedziales mi wprost. Ja...
zgadlem.
- Gotów jestes do wyjazdu? Dzisiaj jest cala masa ludzi z róznymi problemami. Czekaja, dopóki
nie przyjedziesz.
- Ruszajmy. - Z wysilkiem skoncentrowal uwage na szczególach zajec w tym dniu. - Chce
przyspieszyc program badawczy w metalach ciezkich. Opóznia sie, jak zwykle. Moze bede musial
wycofac czesc personelu z pracy z tym zwiazanej i skierowac ich do generatorów. Wkrótce
spadnie poziom wody. Chce rozpoczac przesyl mocy na liniach, póki jeszcze jest moc do
przesylania. Kiedy tylko odwracam uwage, wszystko wali sie na leb.
Fowler dal znak Greenowi, który podszedl szybko. Obaj nachylili sie nad Borsem i, stekajac,
podzwigneli go do góry, po czym zaniesli do drzwi i wzdluz korytarza az na zewnatrz.
Polozyli go w tym niskim, metalowym pojezdzie, nowej malej ciezarówce naprawczej. Jej
wypolerowana powierzchnia zaskakujaco kontrastowala z jego powyszczerbiana, skorodowana,
pogieta, poplamiona i wyzarta skorupa. Tepo wygladajaca, pokryta patyna maszyna z archaicznej
stali i plastiku, która wydawala z siebie slabiutkie, przerdzewiale brzeczenie, gdy obaj ludzie
wskoczyli na przednie siedzenie i z rykiem silnika wyjechali na glówna szose.
Edward Tolby pocil sie, podciagal plecak wyzej na ramionach, przechylal sie do przodu szarpiac
ciezar, zaciskal pas z pistoletem i klal.
- Tato - powiedziala Sylwia z nagana. - Przestan.
Tolby splunal z pasja w trawe na poboczu. Ramieniem otoczyl swa smukla córke. - Przepraszam,
Sylwuniu. To nie do ciebie. To przez ten pieski upal.
Byla polowa poranka i slonce wysylalo drzace slabe promienie na droge pokryta kurzem. Tumany
pylu unosily sie i klebily wokól calej trójki, która mozolnie posuwala sie do przodu. Ogarnialo ich
smiertelne zmeczenie. Masywna twarz Tolby'ego byla zaczerwieniona i ponura. Z ust zwisal mu
nie zapalony papieros. Duze, poteznie zbudowane cialo pochylalo sie z niechecia. Plócienna
koszula córki przylepiala sie do ramion i piersi. Na plecach wystepowaly ciemne ksiezycowate
placki potu. Miesnie jej ud drgaly ze zmeczenia pod dzinsami.
Robert Penn szedl troche z tylu za dwójka Tolbych, rece mial gleboko w kieszeniach, wzrok
skierowany przed siebie na droge. W glowie odczuwal pustke; byl na poly uspiony po podwójnej
dawce heksobarbituratu, jaka lyknal w ostatnim obozie Ligi. No i ten usypiajacy upal. Po obu
stronach drogi ciagnace sie pola i pastwiska pelne trawy i chwastów, tu i ówdzie pojedyncze
drzewa. Zwalona zagroda. Starozytne pordzewiale pozostalosci schronu atomowego sprzed dwu
stuleci. W jakiejs chwili pare utytlanych owiec.
- Owce - odezwal sie Penn. - Zbyt nisko wyzeraja trawe. Nie odrosnie.
- Znalazl sie rolnik, co? - powiedzial Tolby do córki.
- Tata - uciela Sylwia. - Przestan byc wredny.
- To ten upal. Ta cholerna goraczka - Tolby zaklal znowu, glosno i z poczuciem bezsensu.
- To niewarte zachodu. Za dziesiec rózowych wrócilbym i powiedzial im, ze te informacje sa
gówno warte.
Moze i sa, skoro o tym mowa powiedzial Penn lagodnie.
- Dobrze, dobrze, to wracaj - rzekl Tolby mrukliwie. - Wracaj i powiedz im, ze to kupa nonsensu.
Moze ci medal przypna. Moze dostaniesz awans o jeden stopien wyzej.
Penn rozesmial sie.
- Zamknijcie sie oboje. Przed nami jakas miescina.
Masywne cialo Tolby'ego wyprostowalo sie ochoczo. - Gdzie? - reka przyslonil oczy. - Na. Boga,
on ma racje. Jakas wioska. I to nie fatamorgana. Widzicie, prawda? - Wrócil mu dobry humor i juz
zacieral swoje grube lapy. - No, jak tam, Penn. Pare piwek, pare razy w kosci z tutejszymi
wiesniakami, a moze nawet na noc zostaniemy. - W przewidywaniu tego wszystkiego oblizal swe
tluste wargi. - Niektóre z wsiowych dziewuch, no, wiesz, tych co to zawsze blisko
gorzalosklepów...
- Wiem, o których mówisz - wtracil Penn. - Te, co to zawsze przemeczone z braku zajecia. Co to
chca do duzych osrodków. Zeby im jakis facet zawsze kupowal rózne mechanograty i wozil po
róznych miejscach. W poblizu drogi jakis farmer obserwowal ich ze zdziwieniem. Zatrzymal konia
i stal pochylony nad swoim prymitywnym plugiem, w kapeluszu zsunietym na tyl glowy.
- Jak sie to miejsce nazywa? - krzyknal Tolby.
Przez chwile farmer milczal. Byl to stary i chudy mezczyzna o wyniszczonej cerze. - Ta
miejscowosc? - powtórzyl.
- No tak, ta przed nami.
- To ladna miejscowosc. - Farmer wlepial oczy w cala trójke. - Ascie juz tu kiedy byli?
- Nie, prosze pana - odrzekl Tolby. - Nigdy.
- Co, wysiadlo wam?
- Nie, jestesmy pieszo.
- A ile to drogi zrobili?
- Bedzie ze sto piecdziesiat mil.
Farmer przygladal sie ich ciezkim plecakom. Ich podkutym butom marszowym. Zakurzonej
odziezy i wymeczonym, oblanym potem twarzom. Dzinsom i plóciennym koszulom. Laskom
pielgrzymim z zelazytu.
- To kawal drogi - powiedzial. - Jak daleko jeszcze?
- Jak nam sie spodoba - odpowiedzial Tolby. - Jest tam sie gdzie zatrzymac? Hotel? Zajazd?
To miasto powiedzial farmer - to Fairfax. Jest tu tartak, jeden z najlepszych na swiecie. Kilka
zakladów ceramicznych. Jedno takie miejsce, gdzie mozna sobie na maszynie zesciubolic jakies
odzienie. I rusznikarnia, gdzie robia najlepszy srut po tej stronie Gór Skalistych. No i piekarnia.
Jest tez stary lekarz i adwokat. I pare osób, co to maja ksiazki do uczenia dzieciaków. Przyjechali
tu z gruzlica. Taka jedna stara stodole przerobili na szkole.
- A jak duze jest to miasto? - zapytal Penn.
- Kupa luda. Nowe sie rodza gesto. Starzy umieraja. Dzieciaki umieraja. W zeszlym roku mielismy
goraczke. Chyba ze setka dzieciaków zmarla. Lekarz powiedzial, ze to przez studnie. Tosmy
zamkneli studnie. Ale dzieciaki i tak umieraly. Lekarz powiedzial, ze to od mleka. Tosmy polowe
krów wygnali. Ale nie moje. Stalem tam ze strzelba i walnelam do pierwszego, który przyszedl
moje krowy przegnac. Dzieciaki przestaly zdychac, jak jesien przyszla, mysle, ze to bylo z upalu.
- Pewnie, ze jest goraco - zgodzil sie Tolby.
- Tak, tak, tu bywa goraco. Trudno o wode. - Po starej twarzy przemknal mu cwano-sprytny
wyraz. - A moze bysta sie napili? Ta mloda dama wyglada na mocno zmeczona. Mam butelki z
woda pod chalupa. W blocie. Dobra, zimna. - Zawahal sie. - Po jednym rózowym od szklanki.
Tolby rozesmial sie. - Nie, dzieki.
- Dwie szklanki za rózowego - powiedzial farmer.
- To nas nie interesuje - rzekl Penn. Puknal w manierke i cala trójka ruszyla w droge. - Do
zobaczenia.
Twarz farmera stezala. - Cholerne cudzoziemskie nasienie! - powiedzial pod nosem. Ze zloscia
zabral sie znowu do orki.
Miasto bylo milczace w spiekocie. Muchy bzykaly i siadaly na zadach otepialym, przywiazanym do
slupków koniom. Tu i ówdzie stalo pare zaparkowanych samochodów. Ludzie poruszali sie
apatycznie po chodnikach ulicznych. Starzy mezczyzni o chudych cialach drzemali na gankach.
Psy i kury spaly w cieniu pod domami. Domy byly male, drewniane, z podziobanych i luszczacych
sie desek, pochylone i niezgrabne - i stare. Spaczone i popekane od wieku i upalu. Wszedzie
zalegal kurz. Gruba pokrywa wysuszonego pylu, na spekanych domach, ludziach o tepych
twarzach i zwierzetach.
Dwóch wysokich i szczuplych mezczyzn wyszlo do nich z otwartych drzwi. - Kto wy? Czego
chcecie?
Zatrzymali sie i wyjeli dowody tozsamosci. Mezczyzni starannie obejrzeli karty zatopione w
plastiku. Fotografie, odciski palców, wszystkie dane. Wreszcie im oddali.
- AL - rzekl jeden z nich. - Naprawde jestescie z Ligi Anarchistów?
- Tak jest - powiedzial Tolby.
- Nawet ta dziewczyna? - Mezczyzni patrzyli na Sylwie pozadliwie. - Cos wam powiemy. Dajcie
nam dziewczyne na troche, darujemy wam podatek od kazdej osoby, wiecie, poglówne.
- Nie rób sobie zartów - zaburczal Tolby. - Od kiedy to Liga placi poglówne albo jakiekolwiek
podatki. - Przepchnal sie obok tych dwóch z niecierpliwoscia. - Gdzie jest sklep z wóda?
Umieram!
Dwupietrowy budynek stal po ich lewej stronie. Mezczyzni porozkladani na ganku obserwowali
ich nieobecnym wzrokiem. Penn ruszyl do przodu i dwoje Tolbych za nim. Wyblakly, zluszczony
napis na froncie brzmial: PIWO, WINO Z BECZKI.
- To tu - powiedzial Penn. Poprowadzil Sylwie pokrzywionymi schodami do srodka, mijajac
mezczyzn. Za nimi wszedl Tolby, odpinajac z zadowoleniem plecak po drodze.
Lokal byl chlodny i ciemny. Paru mezczyzn i kilka kobiet stalo przy barze, reszta siedziala przy
stolikach. Kilku mlodych ludzi gralo w rzucanke w tylnej czesci sali. Mechaniczny muzykacz
zgrzytal i komponowal w rogu sali; byla to nedzna maszyna na wpól zrujnowana i tylko czesciowo
dzialajaca. Za barem jakis prymitywny obrazomat tworzyl i kasowal rozmazane fantasmagorie:
widoki morza, szczytów górskich, dolin pokrytych sniegiem, wielkich pofaldowanych wzgórz,
nagiej kobiety, pojawiajacej sie ulotnie, a potem rozmywajacej sie w jedna olbrzymia piers.
Niezbyt widzialny ciag niepewnych obrazów, których nikt nie zauwazal i nie przygladal sie im.
Sam bar byl niewiarygodnie stara plyta przezroczystego plastiku, poplamiona, obtluczona i
pozólkla ze starosci. Jego powloka z jednego konca rozleciala sie; w miejscu tym podpieraly ja
cegly. Mikser do drinków i koktajli rozpadl sie. Podawano jedynie piwo i wino. Zaden z zyjacych
ludzi nie wiedzial, jak sporzadzic najprostszy drink.
Tolby podszedl do baru. - Piwo - powiedzial. Trzy piwa. - Penn i Sylwia zasiedli przy stoliku,
zdejmujac plecaki, podczas gdy barman podawal Tolby'emu trzy kufle ciezkiego, ciemnego piwa.
Pokazal swa karte i zaniósl kufle do stolika.
Mlodzi ludzie na koncu sali przestali grac. Obserwowali cala trójke popijajaca piwo i
rozsznurowujaca ciezkie buty. Po chwili jeden z nich powoli zblizyl sie.
- Sluchajcie powiedzial. - Jestescie z Ligi, tak?
- Tak jest sennie wymamrotal Tolby.
Wszyscy w barze patrzyli i sluchali. Mlody czlowiek usiadl naprzeciwko calej trójki, jego
towarzysze stloczyli sie w podnieceniu dookola, obsiadajac ich ze wszystkich stron. Mlodociani z
miasteczka. Znudzeni, niespokojni, rozgoryczeni. Oczy ich zanotowaly laski wedrownicze z
zelazytu, pistolety, ciezkie, podkute metalem buty. Slychac bylo szmer szeptów. Mieli po okolo
osiemnascie lat. Opaleni, kowbojowaci.
- Jak mozna sie do niej dostac - bezpardonowo zapytal jeden z nich.
- Do Ligi? - Tolby przechylil sie do tylu w krzesle, znalazl zapalke i zapalil papierosa. Rozpial pas,
glosno beknal i rozsiadl sie z zadowoleniem. - Poprzez egzamin.
- A co trzeba wiedziec?
Tolby wzruszyl ramionami. - Prawie wszystko. - Beknal ponownie i z namyslem podrapal sie po
piersi, miedzy dwoma guzikami. Byl swiadom obecnosci pierscienia ludzi ze wszystkich stron.
Jakis drobny staruszek z broda i w okularach w rogowej oprawie. Przy innym stoliku wielki jak
beka facet w czerwonej koszuli i spodniach w niebieskie prazki, z ogromnym wystajacym
brzuchem.
Mlodzi, farmerzy. Jakis Murzyn w brudnej bialej koszuli i spodniach, z ksiazka pod pacha. Jakas
blondyna z kanciasta szczeka, wlosami w siatce, czerwonymi paznokciami, na wysokich obcasach,
w obcislej zóltej sukience. Siedziala z jakims siwowlosym biznesmenem w ciemnobrazowym
garniturze. Jakis wysoki mlody czlowiek trzymajacy sie za rece z mloda, czarnowlosa dziewczyna.
Miala wielkie oczy, miekka biala bluzke i spódniczke, male pantofelki, kopniete pod stól.
Przebierala pod stolem nagimi, opalonymi nogami, szczuplutkie cialo bylo pochylone do przodu z
zainteresowaniem.
- Musicie wiedziec - powiedzial Tolby - jak Liga powstala. Musicie dowiedziec sie, jak wtedy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin