Janet Fitch - Biały oleander.pdf

(1341 KB) Pobierz
Janet Fitch
Biały oleander
(Przełożył: Tomasz Biedroń)
1
Od pustyni ciągnął gorący Santa Anas. Ostatnie źdźbła wiosennej trawy zbiegały
się w nitki bladej słomy. Tylko oleandry rozkwitały, ich delikatne trujące kwiaty, ich
sztyletowate zielone liście. Nie mogłyśmy spać w gorące, suche noce, moja matka i ja.
Obudziłam się o północy i zobaczyłam, że jej łóżko jest puste. Weszłam na dach i od razu
zauważyłam jej blond włosy, które w świetle księżyca w trzeciej kwadrze świeciły jak
biały płomień.
— Czas oleandrów — powiedziała. — Kochankowie, którzy teraz się pozabijają,
zrzucą winę na wiatr. — Podniosła swą dużą dłoń i rozpostarła palce, by przepuścić przez
nie wiatr. Moja matka nie była sobą, kiedy wiał Santa Anas. Miałam dwanaście lat i
lękałam się o nią. Chciałam, żeby było tak jak kiedyś, żeby był Barry, żeby wiatr przestał
wiać.
— Prześpij się trochę — zaproponowałam.
— Ja nigdy nie śpię.
Usiadłam koło niej i patrzyłyśmy na miasto, które buczało i migotało jak kość
komputerowa głęboko w jakiejś niepoznawalnej maszynie, strzegąc swego sekretu jak
kart w pokerze. Skraj białego kimona powiewał na wietrze i widziałam jej pierś, zwie-
szoną i pełną. Jej uroda była jak klinga bardzo ostrego noża.
Położyłam głowę na jej nodze. Pachniała fiołkami.
— Jesteśmy buławami — powiedziała. — Dążymy do piękna i równowagi, chcemy,
aby zmysłowość zwyciężyła sentymentalizm.
— Buławy — powtórzyłam. Chciałam dać jej znać, że słucham. Nasza talia do
tarota, buławy. Wykładała mi karty, tłumaczyła kolory: buławy i monety, puchary i
miecze, ale przestała je interpretować. Nie chciała już znać przyszłości.— Nasze
ubarwienie zawdzięczamy ludom nordyckim — powiedziała. — Włochatym dzikusom,
którzy rąbali swych bogów na kawałki i wieszali mięso na drzewach. To my splądrowa-
łyśmy Rzym. Bój się tylko starczego zniedołężnienia i śmierci w łóżku. Nie zapomnij, kim
jesteś.
— Obiecuję — powiedziałam.
Na ulicach Hollywood w dole wyły syreny i piłowały mi nerwy. W powiewach
Santa Anas eukaliptusy zapalały się jak gigantyczne świeczki, oleiste wzgórza chaparralu 1
zajmowały się jak papier, spłukując wygłodzone kojoty i sarny we Franklin Boulevard.
Podniosła twarz do osmalonego księżyca, kąpiąc się w świetlistych promieniach.
— Oko kruka.
— Krakers z Ritza — mruknęłam z głową na jej kolanie. Pogłaskała mnie delikatnie
po włosach. — To księżyc zdrajcy.
Wiosną ta rana była niewyobrażalna, to szaleństwo, ale leżało na naszej drodze,
niewykrywalne jak mina przeciwpiechotna. Nawet nie znałyśmy wtedy nazwiska
Barry'ego Kolkera.
Barry. Kiedy się pojawił, był taki mały. Mniejszy niż przecinek, nic nie znaczący jak
kaszlnięcie. Ktoś, kogo spotkała na wieczorze autorskim. W ogrodzie winiarni w Venice.
Jak zawsze, kiedy czytała poezję, moja matka była ubrana na biało, jej włosy miały kolor
świeżego śniegu na tle lekko opalonej skóry, w cieniu olbrzymiego figowca, którego liście
przypominały dłonie. Siedziałam przy stoliku za stertami książek, które miałam sprzeda-
wać po odczycie, cienkich tomików wydanych przez Blue Shoe Press w Austin, stan
Teksas. Rysowałam dłonie drzewa i pszczoły, które kłębiły się wokół opadłych fig, jadły
sfermentowane od słońca owoce i upijały się, próbowały odlecieć, lecz spadały na ziemię.
Jej głos upajał mnie, głęboki i rozgrzany słońcem, ślad obcego akcentu, szwedzki zaśpiew
z poprzedniego pokolenia. Każdy, kto ją kiedykolwiek usłyszał, znał siłę tego
hipnotycznego głosu.
Po czytaniu ludzie stłoczyli się wokół stolika, dawali mi pieniądze, które
wkładałam do pudełka po cygarach, moja matka podpisała kilka tomików. — Ach, życie
pisarza — powiedziała ironicznie, kiedy podawali mi wymięte banknoty. Ale kochała
wieczory autorskie, tak samo jak kochała długie wieczory ze znajomymi pisarzami,
podczas których przy alkoholu i trawce wyżywali się na sławniejszych poetach, a zarazem
nienawidziła, tak jak nienawidziła okropnej pracy, którą dostała w czasopiśmie „Cinema
1 Chaparral — roślinność typu śródziemnomorskiej makii, przystosowana do suchej pory letniej.
(Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
1030705189.001.png
Scene", gdzie retuszowała teksty innych pisarzy, opłacanych pięćdziesiąt centów od słowa
za wypluwanie z siebie bezwstydnych frazesów, sztampowych rzeczowników i bez-
krwistych czasowników, gdzie moja matka godzinami zadręczała się kwestią, czy
postawić przedimek nieokreślony czy określony.
Podpisując tomiki, miała na twarzy zwyczajowy półuśmiech, skierowany bardziej
do środka niż na zewnątrz, jakby dziękując wszystkim za przyjście, śmiała się z czegoś w
duchu. Wiedziałam, że czeka na pewnego mężczyznę, już go wcześniej widziałam,
nieśmiały blondyn w żołnierskiej bluzie, stał z tyłu i patrzył na nią bezradny, upojony.
Mając za sobą dwanaście lat doświadczeń jako córka Ingrid, rozpoznałabym ich nawet
we śnie.
Jakiś klocowaty mężczyzna, z ciemnymi, kręconymi włosami związanymi w kucyk,
przepchnął się przez tłum i podał swój tomik do podpisania. — Barry Kolker. Kocham
pani wiersze — powiedział. Podpisała tomik i oddała, nawet nie spojrzawszy mu w twarz.
— Co pani robi potem?
— Mam randkę — powiedziała, sięgając po następny tomik do podpisania.
— A potem? — spytał. Spodobała mi się jego pewność siebie, ale nie był w jej typie:
pucołowaty brunet, ubrany w coś, co przypominało mundur Armii Zbawienia.
Pragnęła nieśmiałego blondyna, znacznie młodszego od niej, który też chciał
zostać poetą. Oczywiście. To on poszedł z nami do domu.
Leżałam na materacu na zabudowanej werandzie i czekałam, aż sobie pójdzie,
obserwowałam, jak błękit wieczoru przechodzi w aksamit, indygo zwlekało z odejściem
jak niewypowiedziana nadzieja, podczas gdy moja matka i blondyn mruczeli coś do
siebie na drugim końcu werandy. W powietrzu unosiła się woń kadzidełka, które
przywiozła z Little Tokyo, drogie, bez żadnej słodyczy, pachniało drewnem i zieloną
herbatą. Na niebie pojawiła się garść gwiazd, lecz w LA były jakieś inne konstelacje, więc
połączyłam je w nowe układy: Pająk, Fala, Gitara.
Kiedy sobie poszedł, weszłam do dużego pokoju. Siedziała po turecku na łóżku w
białym kimonie i pisała coś w notesie piórem zanurzanym w kałamarzu. — Nigdy nie
pozwól mężczyźnie zostać na noc — powiedziała. — W świetle świtu pryska magia nocy.
Magia nocy, jak to pięknie brzmiało. Brakowało mi dwóch miesięcy do trzynastu
lat — wkrótce będę miała kochanków, a potem napiszę wiersz. Patrzyłam na białe
oleandry, które postawiła tego ranka na stoliku, trzy kwiaty symbolizowały niebo,
człowieka i ziemię, pomyślałam o muzyce ich głosów w ciemnościach, ich ściszonym
śmiechu, zapachu kadzidełka. Dotknęłam kwiatów. Niebo, człowiek. Czułam, że
zaczynam się wypowijać z czegoś, co otulało mnie jak muślin.
Przez całe to lato chodziłam z nią do redakcji czasopisma. Nigdy nie myślała
wystarczająco perspektywicznie, żeby posłać mnie na obóz i nigdy nie wspominała o
szkole letniej. Sama szkoła nawet mi się podobała, ale próby dopasowania się do innych
dziewcząt były dla mnie torturą. Dziewczęta w moim wieku należały do zupełnie innego
gatunku, ich problemy były mi tak obce jak Dogoni z Mali. Siódma klasa była szczególnie
bolesna i czekałam na chwilę, kiedy znów będę z matką. Dział graficzny „Cinema Scene",
z piórami, karuzelą kolorowych kredek, arkuszami papieru wielkości stołu, pergaminem i
kartkami papieru w kropki, był moim rajem. Lubiłam, kiedy dorośli zapominali o mojej
obecności i mówili najniezwyklejsze rzeczy. Tego lata autorzy i dyrektor artystyczny,
Marlene, plotkowali o romansie pomiędzy wydawcą a redaktor naczelną pisma.
— Dziwny przypadek szaleństwa wywołanego Santa Anas — skomentowała moja
matka od stołu do makietowania. — Ta dziobata anorektyczka i meksykański piesek z
tupecikiem. To już nawet nie jest śmieszne. Dzieci nie wiedziałyby, czy maj ą gdakać, czy
szczekać.
Roześmiali się. Moja matka mówiła na głos to, co inni myśleli.
Siedziałam przy pustym stole kreślarskim obok matki, rysując żaluzje krojące
światło jak ser. Czekałam, co dalej powie moja matka, ale z powrotem nałożyła słuchawki
na uszy — to było jak kropka na końcu zdania. W ten sposób makietowała, słuchając
przez słuchawki egzotycznej muzyki i udając, że jest gdzieś daleko w aromatycznym
królestwie ognia i cieni, a nie siedzi przy stole kreślarskim w czasopiśmie filmowym i
makietuje wywiady z aktorami za osiem dolarów na godzinę. Skupiła się na ruchu
stalowego nożyka introligatorskiego Olfy, krojąc wydruki. Długie paski papieru
przywierały do noża.
— Kroję ich skórę — powiedziała. — Skórę bezpłciowych grafomanów, którą
przeszczepiam na szpalty, stwarzając potwory bezsensu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin