Conan -66- Conan i władczyni niebios.doc

(1685 KB) Pobierz
DUNCAN MACGREGOR

DUNCAN MACGREGOR

tom 66

 

 

CONAN I WŁADCZYNI NIEBIOS

 

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE GODDESS OF HEAVEN

PRZEKŁAD HENRYKA HANNA OLCZAK

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

SKARB RYCERZA

 

I

BRACIA

 

Biały piętrowy dom Serwusa Narota stał na samym krańcu Lidii — niewielkiego

miasteczka na południowym wschodzie Argosu. Cała Lidia leży na wzgórzach, między

którymi płyną bystre strumienie, a woda w nich jest cudowna, błękitna, tak przejrzysta i

smaczna, że co dzień przychodzą po nią z cebrzykami i innymi naczyniami ludzie z

sąsiedniego Shemu. Mieszkańcy miasta nic nie mają przeciw temu: podziemne źródła

szczodrze karmią strumienie, a Shemici z wdzięczności tanio sprzedają na ich bazarach

tkaniny i zboże.

Co się zaś tyczy domu szlachetnego rycerza noszącego imię Serwus Narot, to powiadają,

że jest tam nie mniej niż sto pokojów, a od głównych korytarzy odchodzą setki pomniejszych,

tak że bez trudu można w nich zabłądzić.

Jeszcze mówią, że drogie dywany z Turanu zaścielają podłogi, wszystkie lampy zrobione

są z czystego złota i ozdobione drogocennymi kamieniami, a wokół domu rozpościera się

przepyszny sad i spacerują po nim pawie z ogonami tak pięknymi, że w całym świecie nie

masz podobnych. Jednym słowem wiele różności gadają dobrzy ludzie z Lidii o swoim

ziomku i jego bogactwie, ale któż by im tam wierzył. Wszyscy wiedzą, że Lidia to stolica

plotek, niechby i całkiem niewinnych.

Zbliżając się do zachodniej bramy miasta filozof Benino Brass śmiał się dobrodusznie, gdy

przekazywał te bajdy swojemu młodszemu bratu Peppo, nie zapominając wszakże opatrywać

je odpowiednim morałem. Chłopak słuchał uważnie, lecz jego pociągłej bladej twarzy ani

razu nie rozjaśnił nawet cień uśmiechu, ponieważ przy swoim bracie był kimś w rodzaju

ucznia i ten stan dawno już mu się znudził. W każdym razie unikał patrzenia Beninowi prosto

w oczy, wolał oglądać jedwabistą grzywę swojej krótkonogiej bułanki, która od samej

Messancii — ich rodzinnego miasta — kulała, bo potknęła się w wąwozie. Jednak nie chciał

zamieniać jej po drodze na innego konia, bo też bułanka była jego starą przyjaciółką, którą

jeszcze jako dziecko otrzymał w prezencie od ojca i od tej pory nigdy się z nią nie rozstawał.

Połówka słońca zachodzącego za horyzont błyszczała mgliście i pięknie, prawie

purpurowo, zwiastując na dzień jutrzejszy wiatr, a może i deszcz.

W tym świetle wszystko wydawało się czarowne: i drzewa, i krzewy, i trawa, której zieleń

nabrała teraz różowego połysku, i szare mury miasta, w których srebrzystych mikowych

ziarnkach iskrzyły się tysiące malutkich szkarłatnych słońc, i błękitne niebo z biało–

fioletowymi płatami obłoków, i sama linia horyzontu, która stała się tymczasem purpurowa

jak pas nadwornego skarbnika.

Poprzez kraty bramy Peppo zobaczył wąskie i krzywe, lecz starannie wyłożone żółtym

płaskim kamieniem uliczki Lidii, przysadziste domy, zbudowane jakby według jednego

wzoru — wszystkie kwadratowe, parterowe, z półokrągłymi dachami, a także nielicznych

przechodniów z jednakowym wyrazem zmęczenia na smagłych twarzach.

Wszystko to było także zalane różowym martwym światłem, ale nie napełniało tęsknotą

wrażliwej duszy Peppa — tak często bywa przed zachodem słońca, a on nieraz obserwował

podobny obrazek z okien własnego domu w Mesancii.

Filozof z niedbałą hojnością rzucił strażnikowi w nadstawioną dłoń kilka monet, a ów

usłużnie otworzył przed braćmi na oścież bramę miejską.

— Ach, jak ja lubię maleńką Lidię! — tak krzyknął Benino, kierując swego konia,

nawiasem mówiąc również bułanego, ale nieco młodszego, w prawo od bramy. — Spójrz,

Peppo, popatrz, mój chłopcze, jaka geometria. Wydaje się, że nawet twój nauczyciel Klimero

nie wykreśliłby tak równo. Dom jakby w całości mistrz jakiś wykuł z ogromnego głazu, a

obok kropka w kropkę taki sam i tam jeszcze jeden, i jeszcze …

Na zachwyty brata Peppo uśmiechnął się niewyraźnie, a głowy i tak nie podniósł.

— No, teraz zobaczysz prawdziwą sztukę. Szczerze mówiąc, plotkarze nie tak bardzo

kłamią, opisując piękno domu Serwusa. Marmur niezwykłej białości w słoneczny dzień

wprost oślepia. Witraże w oknach na parterze tworzą prawdziwe obrazy powiązane

tematycznie; kolorowe szkła do nich przywożono między innymi z naszej Messancii. Lampy

nie są z czystego złota, to jasne, a jedynie z brązu, a i pawiem, istotą nikczemną chwalić

sienie wypada… Za to dach!.. Ojej… Calutki szklany! Jak cudownie jest patrzeć na niebo czy

to nocą, czy w dzień …

Benino zamilkł nagle, zadawszy się na ostatnim słowie, i Peppo zaraz nadstawił ucha.

Zrozumiał, że brata nawiedziła jakaś interesująca myśl, którą należało natychmiast zapisać, w

przeciwnym razie Benino zapomni ją i pogrąży się w smutku, a nie istnieje nic gorszego niż

smutek filozofa… on, Peppo, wiedział o tym z całą pewnością.

— No właśnie — zamruczał z westchnieniem, wyciągając pomięty papirus z przytroczonej

do siodła torby, a z kieszeni kamizeli pióro i kałamarz, by podać to wszystko filozofowi.

Starszy brat z powagą skinął głową, ściągnął wodze, rozparł się wygodnie na końskim

siodle i zaczął pisać, co i rusz parskając z zadowolenia, — widocznie myśl rzeczywiście była

interesująca.

Zwieńczył ten trud ogromnym kleksem, osuszył papirus rękawem aksamitnej kurtki i oddał

wszystkie przybory piśmiennicze Peppo.

— Bywałem w tym domu trzykroć — ruszając stępa ciągnął Benino — i za każdym razem

dziwiłem się niezmiernie, z czego, nawiasem mówiąc, Serwus cieszył się jak dziecko.

Skręcili w aleję kasztanową i spłoszyli swoim pojawieniem się stadko tłustych, leniwych

gołębi, między którymi przechadzały się wielkie wrony, czarne z liliowym połyskiem.

Purpurowy brzeżek słońca jeszcze był widoczny poprzez liście, lecz mrok szybko wypełzał z

wszystkich stron na ziemię, malując ją na czarno i szaro — odwieczne kolory nocy; z nocą

przyszła i cisza, która pochłonęła dźwięki, i książę Księżyc, co błysnął raz i znowu skrył się

za dużą, ciężką chmurą; gwiazdy usiały niebo, dopiero szykując się, by zaświecić z całej

mocy, wyraziście i niedorzecznie…

Z alei bracia wyjechali na długą, prostą ulicę, potem przecięli okrągły plac i w końcu

zobaczyli w dali białe ściany domu Serwusa Narota, ukryte w cieniu nocy.

Z pewnością przy świetle dnia dom musiał wyglądać wspaniale, ale teraz Peppo tylko

skrzywił wargi w pogardliwym uśmieszku: nic szczególnego nie znajdował w tej ogromnej

budowli, wielkością równej głównej świątyni boga Mitry w Messancii.

— I cóż z tego, mój chłopcze — z niezadowoleniem warknął Benino, bez trudu odgadując

tajemne myśli brata. — Nocą i piękność można wziąć za brzydulę … Chodźże, pospieszmy

się, obiecałem Serwusowi przybyć przed zmierzchem. Gdyby twoja bułanka się nie potknęła,

to byśmy zdążyli. — Z wyrzutem popatrzył na nieszczęsną klacz Peppa. — Mówiłem ci, weź

wronego. Choć nie tak piękny, za to młody i żwawy, a to w dalekiej drodze znacznie

ważniejsze…

Blady księżyc zasnuty strzępami chmur zawisł nad domem Serwusa Narota. W tym

mętnym, martwym świetle wszystko wokół: sam dom i sad, i ogrodzenie z cienkich,

cudacznie przeplecionych między sobą żelaznych prętów, i droga prowadząca do wysokich

wąskich wrót, wydawało się dziełem złego Nergala.

Dlaczego tak nagle coś zaczęło dręczyć duszę, dlaczego zmroziło krew? Dlaczego

mroczne przeczucie zawładnęło myślami obu braci? Peppo z ukosa spojrzał na ładną,

delikatną twarz Benina i wyczytał na niej odbicie własnych uczuć. Tak, czterdziestoletni

filozof odczuwał to samo co jego młodszy brat, który nie dalej jak minionego dnia obchodził

swoje siedemnaste urodziny.

— Nonsens… — mruknął Benino wzdrygając się. — Na Mitrę przysięgam, czysty

nonsens…

W tej chwili ciężkie skrzydło wrót skrzypnęło i odsunęło się powoli, ukazując oczom braci

piękny nawet w półmroku sad. Peppo, wyróżniający się bogatą wyobraźnią, westchnął z ulgą,

gdy zobaczył wychodzącego z podwórza na drogę małego, całkiem zwyczajnego staruszka z

siwą długą brodą i krótkimi krzywymi nóżkami. Wcale nie był podobny do demona, którego

pojawienia się raczej oczekiwałby młodzieniec o tej nocnej, niepokojącej porze. Mrużąc

malutkie oczka, staruszek zrobił kilka drobnych kroczków w kierunku przybyłych, lecz

zatrzymał się i zaczął coś gmerać przy latarni, która uparcie nie chciała zapłonąć.

— Lambert? — z powątpiewaniem wymówił filozof.

— Pan Brass? — zapytał tamten głosem cienkim i przenikliwym.

— Ten sam! — Benino poweselał i też, na ile mógł zauważyć Peppo, westchnął z ulgą. —

Popatrz, chłopcze, to Lambert, najlepszy sługa w Argosie. Tak w każdym razie twierdzi mój

przyjaciel Serwus Narot…

To wyraźnie pochlebiło Lambertowi, odrzucił więc nieszczęsną latarnię i żywo podreptał

ku braciom, aby pomóc im zsiąść z koni.

— Mój pan dawno już was oczekuje — gruchał, biorąc juki z rąk młodzieńca. — Ciągle

chodzi koło okna, chodzi, wygląda… A czego tu wyglądać? Noc, to i drogi nie widać zza

drzew. Idź spać, mówię, sam po nich wyjdę i nakarmię po królewsku. A on nic, tylko

szwenda się po sali, pali pachnącą trawę i piwo pije… Chyba z półtora dzbana już wyciągnął.

Peppo ledwo powstrzymywał się, żeby nie parsknąć śmiechem. Prawdopodobnie ten

Lambert był dla swojego pana kimś w rodzaju ojca lub wujaszka, inaczej nie warczałby tak na

niego. U nich w domu słudzy nie pozwalali sobie nawet ust otwierać bez potrzeby, a wszystko

przez Benina. Srogi jak sam sędzia!

Filozof pochwycił drwiące spojrzenie brata i zachmurzył się. Zresztą czoło zaraz mu się

wygładziło: od drzwi domu z radosnym okrzykiem pospieszał ku nim ogromny mężczyzna.

Wyglądał, jakby miał zamiar zadusić w niedźwiedzim uścisku starego przyjaciela Benina.

Długi do pięt nocny kitel plątał mu się między nogami; tylko patrzeć, jak się przewróci, a

przy tym wzroście i tuszy nie obejdzie się bez poważnej kontuzji.

I tak się stało: olbrzym potknął się na równym i z całym impetem runął jak długi na

wysypaną drobnymi otoczakami dróżkę. Jęknął głucho, ale zaraz się zerwał i z nie mniejszą

szybkością znów rzucił się w stronę Benina.

Młodzieniec chrząknął; wyobrażał sobie Serwusa Narota całkiem inaczej. Bogacz, sławny

nie tylko w maleńkiej Lidii, ale i w całym Argosie; rycerz, który pokonał w turnieju samego

Jeźdźca Nocy, posiadacz doskonale dobranej kolekcji drogocennych kamieni, ulubieniec

kobiet — oto kim był Serwus Narot.

Według wyobrażeń Peppa, który często zatapiał się w romantycznych marzeniach o sławie

i bogactwie wojownika, podobny bohater powinien być jeśli nie starszy, to przynajmniej

wyglądać solidniej i poważniej; dobrze by było, gdyby miał czarne, zrośnięte brwi,

przenikliwe, harde spojrzenie i długi miecz u pasa. W tym panu przyjmującym gości w

koszuli nocnej niczego podobnego młodzieniec nie dostrzegł.

Odwrócił się do Lamberta. Stary sługa z zimną krwią obserwował upadek swojego pana i,

jakkolwiek to dziwne, ani myślał pospieszyć mu z pomocą.

Benino oderwał się w końcu od potężnej piersi rycerza i starannie wytarł usta wierzchem

dłoni.

— Do domu! Prędzej, do domu! — głębokim basem zabuczał Serwus Narot, kiedy już sam

także dokładnie wytarł usta.

Przyjaciele żwawym galopem skierowali się na ganek.

— Dawno już trzeba było — mruknął Lambert, zarzucając sobie na plecy worki podróżne

braci. — Co to za obyczaje całować się na zimnie, i na dodatek nocą. Gdybyś był mniejszy,

tobym ci pokazał…

Tutaj Peppo wreszcie nie wytrzymał i parsknął śmiechem.

 

Nieco później, przy wspaniale zastawionym stole młodzieniec wnikliwie przypatrywał się

gospodarzowi. Trzeba powiedzieć, że oględziny zadowoliły go w końcu.

Olbrzym Serwus cały składał się z mięśni i był okazem siły i zdrowia — o tym ostatnim

świadczył dziewczęcy rumieniec na gładkich, równych policzkach. Oczy — szare, zielono

nakrapiane, promienne — uśmiechały się cały czas. Miał białe nastroszone brwi i takie same

rzęsy. Peppo po raz pierwszy widział, żeby rzęsy u człowieka rosły w różne strony. Bujna

jasna czupryna z rudym odcieniem przypominała czapkę pastucha; równo przystrzyżona

grzywka całkowicie zasłaniała dość niskie czoło. Nos był dość duży, usta zbyt czerwone, za

to wargi — pełne i ładnie obrysowane, jakie wypada mieć mężowi arystokratycznego rodu.

Wcale nie przypominał rdzennych argosan, którzy w większości są niewysocy, smagli i

czarnowłosi…

— Wypij jeszcze, wierny mój druhu Beninie! — donośnie zaproponował rycerz, szczodrą

ręką dolewając wina do puchara filozofa — Wypij i oddamy się wspomnieniom o dniach

naszej heroicznej młodości!

Peppo mocno wątpił, czy młodość jego brata można nazwać heroiczną, lecz bał się

wyrazem niedowierzania wywołać u przyjaciół potok opowieści o przeszłości. Zapanował

więc nad twarzą.

Ta powściągliwość została wkrótce nagrodzona: skoro Benino nie zauważył na twarzy

młodzieńca najmniejszego zainteresowania, z westchnieniem zrezygnował ze wspomnień i

kazał mu iść spać.

— Niech posiedzi z nami! — Serwus odrzucił tę propozycję za Peppa. — Ja w jego wieku

tylko marzyłem o tym, żeby wypić ze starszymi przy wspólnym stole. Prawdę mówię,

Lambercie?

— Już jak ty co powiesz… — parsknął sługa i cisnął na stół talerze z nowymi daniami.

Bracia roześmieli się zgodnym chórem, a szlachetny rycerz poczerwieniał z gniewu.

— Precz — wrzasnął podrywając się. — Zabiję! Okaleczę! Sprzedam na galery!

— Akurat! — z godnością odpowiedział starzec i wyszedł z sali. Prawdopodobnie takie

sceny rozgrywały się w tym domu często, ponieważ Serwus nawet nie drgnął, by dogonić

zuchwałego sługę i wcielić w życie swoje groźby. Zamiast tego, ciężko dysząc, chwycił

butelkę i opróżnił ją ogromnymi haustami. Lekarstwo podziałało już po kilku chwilach:

purpurowy kolor gniewu zszedł z policzków rycerza, ustępując miejsca naturalnym

rumieńcom, a w oczach zatańczyły chytre ogniki.

— Więc cóż, braciszkowie moi, może byśmy tak pospacerowali po nocnej Lidii? Sławne

to miasteczko, wierzcie mi, sławne.

— Znów do karczmy? — Benino zmarszczył nos.

— A gdzie indziej dziewki ci znajdę? — oburzył się Serwus i znowu przywarł pełnymi

czerwonymi wargami do puchara z winem. Zdaje się, że był to dla niego zwyczajny sposób

spędzania czasu.

Filozof zmieszał się wyraźnie i z ukosa popatrzył na młodszego brata. A ten siedział

niewzruszony, mroczny jak zwykle i tylko rzęsy lekko mu drżały, co oznaczało

powstrzymywany śmiech.

— Uff… — rycerz wychłeptał wino do ostatniej kropli i pytająco zerknął na starego

przyjaciela. — No więc, Benino?

— Naprawdę nie mogę… — zawahał się filozof. — Dwa dni w drodze, Serwusie… Nie

sądź źle, ale bardzo chce mi się spać.

Peppo oczywiście rozumiał, że gdyby nie jego obecność, brat wkrótce przyjąłby

zaproszenie rycerza i żadne zmęczenie nie zatrzymałoby go w domu. Przypomniał sobie, że

ze wszystkich swoich poprzednich wizyt w Lidii Benino wracał dziwnie wymięty i

przygnębiony. Mocno czuć go było piwem, cebulą i wstrętnymi, tanimi i słodkimi

pachnidłami. Potem kilka dni wypoczywał leżąc na mansardzie i cały dom był napełniony

jego cichym pokrzykiwaniem tak smutnym, że serce Peppa mimowolnie ściskał żal. Przez

cały ten czas sługa bez wytchnienia nosił na górę grzane wino, leczniczy wywarz ziół i

kromeczki czarnego czerstwego chleba. Domownicy, nawet ojciec, chodzili na paluszkach;

przyjaciele filozofa przychodzili dowiedzieć się o jego zdrowie i za każdym razem słyszeli

szeptem dawaną odpowiedź: „Jest nadzieja…”

A kiedy, dręczony wyrzutami sumienia bardziej niż cielesnymi mękami, blady i

wychudzony Benino w końcu schodził do nich, słabym głosem pytał Peppa o jego postępy w

nauce. Wtedy wszyscy na wyścigi starali się uradować go informacjami, że chłopiec jest

niezwykle mądry i utalentowany, a najważniejsze — pracowity jak jego starszy brat. Wargi

Benina zaczynały drżeć jak gdyby ze wzruszenia i do oczu napływały łzy: pieszczotliwie

gładził rękę Peppa, następnie wstawał i niepewnym krokiem wracał na górę na swoją

mansardę. Szczerze mówiąc, nic nie wywoływało w Peppie większego obrzydzenia niż ten

spektakl.

Po krótkim namyśle filozof mimo wszystko zdecydował się odrzucić uprzejme zaproszenie

przyjaciela.

— Nie, Serwusie, nie — odrzekł z głębokim westchnieniem. — Może innym razem.

Olbrzym nadąsał się i zamilkł. Uraza była tak wielka, że białe, gęste włoski na jego

grubych przedramionach zjeżyły się, a żywy ogień w szarych oczach przygasł.

— Słuchaj no — nagle ożywił się Benino. — Mówiłeś, że oczekujesz gości, tak? Kim oni

są? Kiedy przybędą?

— Rano — ponuro mruknął Serwus. — A kim są… zobaczysz sam.

— No cóż, cieszę się. — Filozof przywołał na bladą twarz wesoły uśmiech, chociaż Peppo

gotów był przysiąc, że żadnej radości brat nie odczuwa. Przecież nie cierpiał, gdy ktoś mu

narzucał nowe znajomości, a na dodatek w cudzym domu, skąd nie można odejść, nie

obrażając gospodarza. — Jestem bardzo, bardzo rad, — powtórzył Benino, uczciwie starając

się przekonać o tym samego siebie. — Szaleję z radości…

— Eee, przesadzasz, — rzekł szlachetny rycerz rozluźniony. — W tych mieszańcach nie

ma niczego takiego, co by mogło cię tak ucieszyć.

— To czemuś ich zaprosił? — zdziwił się filozof.

— Coś mnie interesuje — padła dość mglista odpowiedź. — I ich coś interesuje. No więc

będziemy interesować się razem.

Chociaż Benino nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie, nie starał się uściślić przedmiotu

bacznego zainteresowania gości i gospodarza. Ziewnął szeroko i kiwnął na młodszego brata.

— To wszystko, Serwusie. Wybacz, ale jesteśmy zmęczeni. Idziemy spać.

— Ależ proszę bardzo — nieoczekiwanie zgodził się olbrzym, otwierając nową flaszkę.

Benino wziął Peppa za rękę i poprowadził na piętro, gdzie już dawno były dla nich

przygotowane najlepsze pokoje w domu Serwusa Narota.

 

II

NIEPROSZENI GOŚCIE

 

Nocą Peppowi śniły się demony. Było ich niewiele, raptem trzy, ale każdy chciał zawlec

go do swojego legowiska i tam rozszarpać. Czarnymi, pełnymi grozy labiryntami młodzieniec

uciekał od nich, za każdym razem w drodze powrotnej ryzykując, że wpadnie w szpony

ogromnego, bezkształtnego, cuchnącego potwora. Przerażenie zawładnęło nim bez reszty; nie

mógł oddychać, krzyk wiązł w gardle, nogi słabły i uginały się, a łzy strumieniem lały się z

oczu, spływały do nosa, do ust, za kołnierz. W końcu jednemu monstrum udało się schwycić

go za nogę. Peppo krzyknął krótko i…

Przebudził się właśnie w tej chwili i długo leżał bez ruchu. Nie miał siły przypomnieć

sobie, gdzie jest i czy w ogóle żyje. Promień słońca wbrew wczorajszym przewidywaniom

błąkał się po białej ściance i teraz wydawał się wiązką żółtego, martwego światła z oka

demona, a krzyki pawi w sadzie — jego niecierpliwym rzężeniem, które towarzyszyło

poszukiwaniom wymykającej się ofiary.

Lecz świadomość stopniowo powracała i po kilku chwilach młodzieniec już mógł

zrozumieć, że wszystko, co mu się przydarzyło, to sen, nic więcej. A jednak wciąż był ponury

i markotny.

— Śpisz, chłopcze?

Do pokoju na palcach wszedł Benino — rozczochrany i obrzmiały od snu, z nosem

skrzywionym na bok w rezultacie głupiego przyzwyczajenia, by spać twarzą w dół.

Peppo uśmiechnął się. Właśnie tak brat budził go każdego ranka w domu: ostrożnie

otwierał drzwi, przeciskał się do środka i głośnym szeptem pytał, czy śpi. Pytanie to

powtarzał w różnych tonacjach dotąd, dopóki chłopiec się nie odezwał. A i potem Benino nie

zostawiał go w spokoju, lecz siadał na brzegu szerokiego, przywiezionego z dalekiego Turanu

tapczanu i zaczynał udawać wiatr, to jest dmuchał mu w twarz ze wszystkich sił, aż do

różowych mroczków w oczach. Trzeba było wstawać, w duszy przeklinając tego natręta i

obiecując sobie uciec kiedyś z domu, odpłynąć z piratami hen, daleko na morze, w niebieskie

przestrzenie, a tam spać choćby do południa.

Lecz teraz młodzieniec uśmiechnął się. Mimo wszystko rodzony brat jest znacznie

przyjemniejszy niż demony, niechby nieprawdziwe… Zwiesił nogi z tapczanu, słodko

ziewnął, wsunął głowę w promień słońca, dopiero teraz czując i oceniając jego prawdziwe,

żywe ciepło, i przeciągnął się. Cóż, właśnie zaczął się jego pierwszy dzień w cudzym domu

— trzeba wstawać… Jak mówi Benino, i ludzi zobaczyć, i siebie pokazać…

— Przybyli pierwsi goście — tajemniczo zaszemrał filozof prosto w ucho Peppa. —

Chodźmy, zobaczyć, co to za gagatki.

Gości (lub gagatków, jak ich ochrzcił Benino) na razie okazało się dwóch. Zdaje się, że ani

jeden, ani drugi nie cieszyli się szczególną sympatią szlachetnego rycerza, bo nawet nie

poprosił ich, by usiedli, i nie myślał ich poczęstować. Co więcej, sam najspokojniej siedział

przy tym w ulubionym fotelu i spijał kolejny puchar czerwonego musującego wina.

Peppo zszedł po schodach z czystego białego marmuru o wysokich, zasłanych chodnikiem

stopniach. Ogarnął bystrym spojrzeniem masywną figurę Serwusa Narota, zwracając

szczególną uwagę na jego twarz. Wniosek nasuwał się sam: ich miły gospodarz jednak

odwiedził nocą karczmę, gdzie najprawdopodobniej zostawił sporą cząstkę swojej fortuny.

Jego pucołowate policzki były już nie rumiane, lecz czerwone, a na dodatek połyskiwały

różnymi odcieniami — od purpury do fioletu; duży nos lśnił, pod oczami, które zmętniały i

łzawiły, wisiały zielonkawe worki. Niemniej spoglądał na swoich gości wyjątkowo

pyszałkowato, co, jak zauważył Peppo, nie robiło na nich wrażenia.

Stali przed Serwusem Narotem ze splecionymi na piersi rękami i wybałuszali oczy.

Milczenie wyraźnie się przeciągało, a to dlatego, że Lambert, przytulony do fotela swojego

patrona, zdążył pogrążyć się w słodkiej drzemce, jak uduszony kurczak zwiesiwszy głowę na

bok.

Na widok braci szlachetny rycerz ożywił się.

— Och, Beninie, przyjacielu! — rzekł przeciągając słowa i bezskutecznie spróbował

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin