Conan -23- Conan obrońca.doc

(857 KB) Pobierz
ROBERT JORDAN

ROBERT JORDAN

  

  

  

CONAN OBROŃCA

  

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DEFENDER

PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC

 

PROLOG

  

   Promienie słońca wpadające przez ostrołukowe okna oświetlały gobeliny zdobiące ściany komnaty oraz pięcioro zamyślonych osób. Nikt nie zwracał uwagi na służących, którym przezornie powyrywano języki. Na niemy znak swojego pana, słudzy bezszelestnie opuścili komnatę.

   Cantaro Albanus, gospodarz, wpatrywał się pilnie w swoich gości. Mimowolnie bawił się przy tym złotym łańcuchem, który zwisał mu na piersiach, na tle szkarłatnej tuniki. Jedyna kobieta w tym gronie udawała, że podziwia skomplikowany wzór gobelinów. Mężczyźni skupili się na winie.

   Przedpołudnie, dumał Albanus, jest odpowiednią porą na takie spotkania, chociaż bez wątpienia niepokoi spiskowców. Dotąd zgromadzenia takie odbywały się nocą, w tajemnych komnatach, do których prawo wstępu miało jedynie księżycowe światło. Któż by uwierzył, któż mógłby podejrzewać, że najświetniejsi Nemedianie zebrani w środku dnia w samym sercu stolicy zamyślają zdradzić swego króla?

   Pociągłe, drapieżne oblicze Albanusa pociemniało na tę myśl, a jego czarne, posępne oczy rozbłysły niczym okruchy obsydianu. Albanus miał jastrzębi nos i pasma srebra we włosach na skroniach, co nadawało mu wygląd sędziwego wodza armii. Rzeczywiście był on kiedyś żołnierzem. Przez niecały rok. Kiedy liczył sobie siedemnaście lat, ojciec kupił dlań oficerski patent w oddziale Złotych Lampartów, od niepamiętnych czasów będącym przyboczną strażą władców Nemedii. Po śmierci ojca Albanus porzucił wojsko. Nie dla niego była mozolna wędrówka po kolejnych szczeblach władzy, nawet znacznie ułatwiona dzięki wysokiemu urodzeniu. Nie dla kogoś, kto z woli przeznaczenia winien być królem! Dlatego zdecydował się na zdradę.

   — Dostojny Albanusie — rzekł nagle Barca Vegentius — słyszeliśmy wiele o… o specjalnych środkach, jakie przygotowałeś, by wesprzeć nasze przymierze. Słyszeliśmy wiele, ale jak na razie niczegośmy nie widzieli. — Obecny dowódca Złotych Lampartów chlubił się potężną posturą, miał kwadratową twarz i szerokie ramiona. Mówił ostrożnie i z namysłem, starając się maskować akcent z dzielnic nędzy Belverus.

   — Takie rozważne słowa są dowodem twego lęku, Vegentiusie — wtrącił z powagą Demetrio Amarianus. Szczupły młodzian podniósł do nosa flakonik z pachnidłem, lecz nie zdołał skryć za nim szyderczego uśmiechu, który wypełzł na jego pełne, niemal kobiece usta. — Ale ty wszak zawsze posługujesz się ostrożnymi słowy, nieprawdaż? Wszyscy wiemy, że jesteś tutaj tylko po to…

   — Dość! — szczeknął Albanus.

   Demetrio i Vegentius ucichli jak dobrze wyszkolone zwierzęta na trzask bicza tresera. Kłócili się stale, a Albanus tolerował ich sprzeczki nie bardziej, niż musiał. Dzisiaj postanowił nie tolerować ich wcale.

   — Wszyscy — rzekł — czegoś chcecie. Ty, Vegentiusie, pragniesz dowodzić armią, czego odmawia ci król Garian. Ty, Demetrio, chcesz zwrotu posiadłości zagarniętych twemu dziadowi przez ojca Gariana. Ty, Stephano, pragniesz zemścić się na Garianie, bowiem powiedział ci, że woli młodsze kobiety.

   — Tak oględne stwierdzenia zaiste są częścią twych ustalonych zwyczajów — odparła z goryczą kobieta. Dostojna Stephana Galerianus miała twarz w kształcie serca, fiołkowe oczy i kruczoczarne włosy spływające poniżej ramion. Jej czerwona jedwabna szata była rozcięta tak, by odsłaniać wewnętrzne krzywizny wspaniałych piersi oraz długie nogi.

   — A czego ja chcę? — zapytał czwarty mężczyzna.

   Pozostali aż podskoczyli, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie o jego obecności. A łatwo było zapomnieć o Constanto Meliusie, bowiem cechowała go szara, nieokreślona powierzchowność. Miał około pięćdziesięciu lat, a jedynym jego znakiem szczególnym były stale mrugające oczy.

   — Ty pragniesz, by słuchano twojej rady — odparł Albanus. — I tak będzie, gdy ja zasiądę na tronie. — A twe rady będą wysłuchiwane tak długo, ile czasu zajmie wydanie rozkazu skazującego cię na banicję, dodał w myślach. Garian popełnił błąd, odtrącając tego głupca i pozostawiając go w stolicy, gdzie ten z powodu zranionej dumy przyłączył się do spisku.

   — Jak się zdaje, pominęliśmy to, o czym mówił Vegentius — rzekła porywczo Stephana. — Ja także chciałabym zobaczyć, na jaką to pomoc z twej strony możemy liczyć, Albanusie. Demetrio i Vegentius przynoszą wieści z pałacu. Melius i ja dostarczamy złota, by płacić za „wywoływanie ulicznych zamieszek i palenie zboża. Ty zachowujesz swoje plany dla siebie i tylko mówisz o czarach, które mają sprawić, że Garian odda ci tron. Chciałabym je zobaczyć!

   Inni zmieszali się tak otwartym postawieniem sprawy, ale Albanus uśmiechnął się tylko.

   Wstając szarpnął za brokatowy sznur na ścianie, po czym podszedł do stojącego w kącie stołu. Leżały na nim jakieś przedmioty przykryte bogato haftowaną kapą.

   — Chodźcie — rzekł do swych gości. Nagle ich ciekawość się ulotniła. Zbliżyli się powoli i jakoś niechętnie.

   Albanus odrzucił kapę teatralnym gestem i przez chwilę rozkoszował się przerażeniem spiskowców. Wiedział, że przedmioty zgromadzone na stole: szafirowa statuetka, miecz z falistym ostrzem i jelcem pokrytym starożytnymi runami, kilka kryształów i rzeźbionych klejnotów, były, z jednym wyjątkiem, niemal bezużyteczne. Księgi, które z mozołem odczytywał, przypisywały im niewielką przydatność. Atrybuty prawdziwej mocy przezornie trzymał gdzie indziej.

   Dziesięć lat wcześniej niewolnicy z jego północnych posiadłości odkryli podziemną komorę. Szczęśliwym trafem był tam wówczas i rozpoznawszy skarbiec czarnoksiężnika, osobiście dopilnował, by niewolnicy starannie opróżnili jamę, a następnie zostali w niej pogrzebani.

   Dopiero po roku zdołał odkryć, jak bardzo starożytny był ów schowek. Pochodził z czasów Archeonu — mrocznego cesarstwa rządzonego przez najnikczemniejszych magów, które ponad trzy milenia wcześniej obróciło się w proch. Albanus przez następne lata uparcie studiował zawartość skrytki. Unikał pomocy mistrzów czarnej magii ze strachu, że jakiś podstępny czarnoksiężnik zagarnie znalezisko dla siebie. Była to mądra decyzja, ponieważ gdyby wyszło na jaw, że zgłębia wiedzę tajemną, z pewnością stałby się ofiarą pogromu czarowników przeprowadzonego niedawno na rozkaz Gariana. Myśląc o przeszłości, Albanus lewą ręką podniósł ze stołu małą kulę z czerwonego kryształu.

   — Nie ufam takim rzeczom — rzekła Stephana z drżeniem w głosie. — Byłoby lepiej, gdybyśmy polegali na bardziej naturalnych sposobach. Subtelna trucizna…

   — …sprowokowałaby wybuch wojny domowej o sukcesję — dokończył Albanus. — Chyba nie muszę jeszcze raz wam powtarzać, że nie mam zamiaru walczyć o tron z dziesiątką pretendentów. Jak mówiłem, korona zostanie mi oddana bez walki.

   — Uwierzę, gdy zobaczę to na własne oczy — burknął z powątpiewaniem Vegentius.

   W tym momencie do komnaty weszła wezwana dziewka służebna i Albanus gestem nakazał ciszę. Dziewczyna miała ledwie szesnaście lat, jasne włosy i kremową karnację. Jej prosta biała tunika z wyhaftowanym na rąbku znakiem domu Albanusa nie zasłaniała drobnych piersi. Dziewczyna uklękła natychmiast na marmurowej posadzce i nisko schyliła głowę.

   — Nazywa się Omphala — rzekł jej pan.

   Dziewczyna drgnęła na dźwięk swego imienia, ale nie podniosła głowy. Została sprzedana za długi ojca i służyła w pałacu od niedawna, ale pewnych rzeczy niewolnik uczy się szybko.

   Albanus wyciągnął kryształową kulę na długość ramienia, prawą dłonią zaś uczynił tajemny znak i zaintonował:

   — An–naan naa–thaan Vas–ti no–entei!

   Ponad kryształem zamigotał spiczasty płomień, długi na łokieć i bardziej materialny niż zwyczajny ogień. Wewnątrz pulsującej czerwieni i żółci dwa ciemniejsze miejsca, niepokojąco przypominające oczy, poruszały się, tak jakby oglądały komnatę i obecnych w niej ludzi. Wszyscy cofnęli się odruchowo — z wyjątkiem Albanusa i Omphali, która skuliła się na swoim miejscu.

   — Pierwiastku ognia — rzekł Albanus łagodnym tonem — zabij Omphalę.

   Usta blondynki rozwarły się do krzyku, lecz nie wydobył się z nich dźwięk, płomień skoczył ku dziewczynie i spowił ją całkowicie. Niewolnica zerwała się z podłogi i zaczęła miotać w środku kłębu ognia, który powoli stawał się nieprzejrzysty. Płomień skwierczał i syczał, a przez te odgłosy przedzierał się cichutki krzyk, dobiegający jakby z coraz większej odległości. Po chwili kłąb ognia zniknął z głuchym cmoknięciem, pozostawiając po sobie jedynie mdląco słodki zapach.

   — Ale bałagan — mruknął Albanus, pocierając pantoflem oleistą czarną plamę na marmurowej posadzce, tam gdzie jeszcze przed chwilą klęczała dziewczyna.

   Pozostali wpatrywali się w niego z przerażeniem i niewiarą, jak gdyby zmienił się w legendarnego smoka Xutharcana. Zdumiewające, ale to Melius pierwszy odzyskał głos.

   — Te przybory, Albanusie, czy my również nie powinniśmy mieć niektórych? — Jego podkrążone oczy zamrugały niespokojnie, gdy inni go nie poparli. — Jako dowód, że wszyscy jesteśmy równi — dokończył niepewnie.

   Albanus uśmiechnął się. Już niedługo im pokaże, jacy są równi…

   — Oczywiście — rzekł gładko. — Sam o tym myślałem — wskazał na stół. — Bierzcie, a ja wyjaśnię, jaką moc posiada wybrany przez was przedmiot — mówiąc te słowa wsunął do sakiewki u pasa czerwoną kulę.

   Melius zawahał się, wyciągnął dłoń i zawiesił ją tuż nad rękojeścią miecza.

   — Jaką… jaką moc ma to?

   — Przemienia każdego, kto go dzierży, w mistrza fechtunku. — Albanus po odkryciu tej właściwości broni nie dociekał dalej. Nie interesowało go bycie bohaterem, on chciał zostać królem. — Weź miecz, Meliusie. Albo jeżeli się boisz, może Vegentius… — Albanus podniósł pytająco brwi i zerknął na żołnierza.

   — Ja nie potrzebuję żadnych magicznych sztuczek — odparł z pogardą Vegentius. Nie ruszył się z miejsca.

   — Demetrio? — rzekł Albanus. — Stephano?

   — Nie lubię czarów — szczupły młodzieniec pośpiesznie cofnął się od stołu.

   Stephana była z twardszego materiału, ale równie szybko potrząsnęła głową.

   — Jeżeli te czary mogą ściągnąć Gariana ze Smoczego Tronu, to mi wystarczy. A jeżeli nie mogą… — przez chwilę patrzyła Albanusowi w oczy, po czym spuściła wzrok.

   — Ja wezmę miecz — odezwał się Melius. Podniósł broń, sprawdził wyważenie i roześmiał się. — Chciałbym zostać mistrzem miecza i nie mam takich skrupułów jak Vegentius.

   Albanus uśmiechnął się dobrotliwie, ale po chwili jego rysy stwardniały.

   — Teraz słuchajcie — zaczął, przeszywając ich po kolei lodowatym spojrzeniem. — Pokazałem wam ledwie małą cząstkę mocy, która pozwoli mi przejąć tron Nemedii i spełnić wasze marzenia. Wiecie, że nie ścierpię poczynań, które mogłyby przeszkodzić mym zamiarom. Nic nie może stanąć między mną a Koroną Smoka. Nic! Idźcie już!

   Cofnęli się tyłem do wyjścia, jak gdyby Albanus już siedział na Smoczym Tronie.

 

I

  

   Wysoki, muskularny młodzieniec kroczył ulicą Belverus, stolicy Nemedii, czujnie i z ręką w pobliżu rękojeści miecza. Błękitne oczy i podbity futrem płaszcz świadczyły, iż pochodził z Północy. Belverus w lepszych czasach widywało wielu barbarzyńców ogłupionych wielkomiejskimi przybytkami i z łatwością rozstających się ze swym srebrem czy złotem. Częstokroć straż miejska wywlekała ich ze spelunek, bowiem nie rozumiejąc tutejszych zwyczajów, chwytali za miecz, gdy ograno ich w kości. Jednakże ten człowiek, aczkolwiek liczący sobie ledwie dwadzieścia dwa lata, szedł z pewnością kogoś, kto szlifował bruki miast równie wielkich, a nawet większych; Arenjum, Shadizar zwanego Przeklętym, Sultanapuru czy Aghrapur, a nawet legendarnych miast dalekiego Khitai.

   Szedł ulicą Wysoką w Dzielnicy Targowisk, biegnącej mniej niż pół mili od pałacu Gariana, króla Nemedii. Przed otwartymi sklepami stały stoły z wyłożonymi towarami. Tłum kłębił się między nimi, oceniając tkaniny z Ophiru, wina z Argos i inne dobra z Koth i Korynthii, a nawet Turami. Ceny sprawiały, że Conan z niepokojem zastanowił się, jak długo zdoła przeżyć w tym mieście.

   Między sklepami tłoczyli się żebracy, okaleczeni, ślepi albo jedno i drugie. Ich jękliwe prośby o jałmużnę konkurowały z krzykami przekupniów zachwalających towary. Na każdym rogu wałkoniła się gromada wyrostków, którzy bawili się rękojeściami mieczy, bez żenady ostrzyli sztylety lub podrzucali pałki. Ich bezczelne i pożądliwe oczy śledziły przemykające bojaźliwie, smukłe dziewczyny. Co chwila gwizdali na ladacznice w brązowych i miedzianych bransoletach oraz głęboko porozcinanych sukniach, ukazujących przeznaczone na sprzedaż wdzięki. Wszędzie unosił się smród wymiotów, moczu i ekskrementów. Rosłemu młodzieńcowi ta mieszczańska dzielnica przypominała jedną z tuzina widzianych przezeń dzielnic nędzy.

   Naraz sześciu opryszków odzianych w strzępy strojnych ubrań i najpodlejsze łachmany zatrzymało przejeżdżający skrzyżowanie wózek sprzedawcy owoców. Chudy przekupień stał w milczeniu, ze spuszczonymi oczami i pobladłą z niepokoju twarzą, a oni grzebali w jego towarze, gryząc owoce i rzucając je na bruk. Wypchawszy zanadrza tunik, poszturchując się i przechwalając jeden przez drugiego, zebrali się do odejścia. Ich zuchwałe spojrzenia onieśmielały wszystkich przechodniów, którzy zachowywali się tak, jakby mężczyźni ci byli niewidzialni.

   — Nie przypuszczam, byście zamierzali zapłacić — zajęczał sprzedawca, nie podnosząc głowy.

   Jeden z bandziorów, zarośnięty drab w haftowanym złotogłowiem brudnym płaszczu, pokazał w szerokim uśmiechu poczerniałe pieńki zębów.

   — Zapłacić? A masz zapłatę! — uderzył sprzedawcę w twarz, a ten zwalił się z jękiem na kamienie. Zbir z chrapliwym śmiechem przyłączył się do pozostałych, którzy przystanęli, by nacieszyć oczy widokiem leżącego w błocie sprzedawcy. Po chwili ruszyli w swoją drogę, a mieszczanie rozstępowali się przed nimi bez słowa.

   Muskularny młodzieniec z Północy zatrzymał się krok od wózka.

   — Nie wezwiesz miejskiej straży? — zapytał z zaciekawieniem.

   Sprzedawca wyprostował się z obawą. — Proszę… Muszę nakarmić rodzinę. Są inne wózki.

   — Nie kradnę owoców ani nie biję bezbronnych — rzekł oschle młodzieniec. — Nazywam się Conan. Czemu strażnicy cię nie bronią?

   — Strażnicy? — roześmiał się gorzko starzec. — Siedzą w koszarach i dbają tylko o własną skórę. Sam widziałem, jak trzech takich zbójów powiesiło jednego z nich za pięty i wykastrowało. Tyle sobie robią ze straży — wytarł drżące ręce o przód tuniki i nagle uświadomił sobie, że rozmawiając z barbarzyńcą na środku skrzyżowania, za bardzo rzuca się w oczy. — Muszę iść — mruknął. — Muszę iść — schylił się do dyszla wózka i podreptał nie patrząc na Cymmerianina.

   Conan spoglądał za nim z litością. Przybył do Belverus, aby wynająć się jako żołnierz. Niegdyś był już najemnikiem, podobnie jak złodziejem, przemytnikiem i bandytą. Jak na razie wyglądało na to, że ten, kogo będzie stać na skorzystanie z jego usług, na nieszczęście nie będzie tym najbardziej potrzebującym ochrony.

   Niektórzy ze sterczących na rogu opryszków zwrócili uwagę na rozmowę Conana z handlarzem i zamierzali rozerwać się nieco, zaczepiając cudzoziemca. Jednakże gdy omiotło ich spojrzenie oczu zimnych niczym górskie lodowce Cymmerii, zrozumieli, że tego dnia sama Śmierć wyszła na przechadzkę ulicami Belverus. Zadecydowali, że gdzie indziej znajdą łatwiejszy łup i za chwilę zniknęli ze skrzyżowania.

   Kilka osób spojrzało na Conana z wdzięcznością, bowiem na pewien czas uczynił to miejsce bezpiecznym. Cymmerianin z niezadowoleniem potrząsnął głową. Był zły w połowie na siebie, w połowie na nich. Przybył tu, by wynająć swój miecz dla złota i sławy, a nie po to, by oczyszczać ulice z miejscowych kanalii.

   Strzęp pergaminu niesiony przez wiatr zahaczył o jego wysoki but. Podniósł go odruchowo i przeczytał wypisane na nim starannie słowa.

  

               Król Garian w Belverus wszechwładnie nam włada,

               Król Garian samotnie do uczty zasiada.

               Gdy ty w pocie czoła na swój chleb harujesz,

               I na miejskich ulicach przemożny strach czujesz,

               Nie znajdziesz u króla cnej sprawiedliwości,

               Lecz może u niego śmierć wkrótce zagości.

               Król Garian samotnie w komnatach ucztuje,

               Niech Mitra przed nędzą Nemedię ratuje!

  

   Puścił pergamin i pozwolił, by powędrował dalej, przyłączając się do innych kartek wirujących na ulicy. Zobaczył, że ludzie podnoszą je i czytają. Jedni odrzucali je z pobladłymi twarzami, inni darli w gniewie, ale niektórzy ukradkiem chowali te okruchy buntu do sakiewek.

   Belverus było niczym dojrzała, gotowa do zerwania śliwka. Conan widział takie znaki wcześniej, w innych miastach. Wkrótce lęk przeminie, a zaciśnięte pięści zaczną otwarcie wygrażać pod królewskim pałacem. Niejeden silniejszy tron zachwiał się w posadach z mniej ważnych powodów.

   Nagle przepchnął się obok niego człowiek z przerażeniem w oczach, za nim przebiegła kobieta z ustami otwartymi w bezgłośnym krzyku i gromadka dzieciaków wrzeszczących coś niezrozumiale.

   Krzyki, wrzaski i płacz stawały się coraz głośniejsze. Po chwili na skrzyżowanie wpadł przerażony tłum. Strach udzielił się innym, którzy nie wiedząc, co się dzieje, rzucili się do ucieczki. Conan z trudnością dotarł pod kram opuszczony przez właściciela. Ciekawe, o co im chodzi, pomyślał.

   Ludzki potok zrzedniał i zniknął, pozostawiając po sobie liczne ciała. Niektóre były stratowane, inne, leżące dalej, pozbawione ramion czy głów. Środkiem ulicy maszerował mężczyzna w bogato haftowanej niebieskiej tunice, uzbrojony w miecz o dziwnym, falistym ostrzu ociekającym krwią na całej długości. Z kącika ust idącego spływała nitka śliny.

   Conan położył dłoń na rękojeści miecza, ale cofnął ją szybko. Za złoto, przypomniał sobie, nie dla zemsty za niewinnych przechodniów. Odwrócił się, by wejść głębiej w cień.

   W tym momencie ze sklepu, wprost na szaleńca, wyskoczyła nie więcej niż ośmioletnia dziewczynka. Zanosiła się płaczem, bose stopki zamigotały nad ziemią. Szaleniec wzniósł z rykiem miecz i rzucił się za nią.

   — Na wnętrzności i pęcherz Erlika! — zaklął Conan. Jego szeroki miecz lekko wysunął się z podniszczonej pochwy.

   Dziecko minęło szaleńca, który zatrzymał się. Z bliska, mimo bogatego stroju, rzedniejące włosy i worki pod oczami nadawały mu wygląd podrzędnego urzędnika. Jednak w tych zmętniałych, brązowych oczach błyszczało szaleństwo, a z gardła wyrywały się niezrozumiałe warknięcia. Nad owocami rozrzuconymi przez uliczników brzęczały muchy.

   Pozostało mu rozsądku przynajmniej na tyle, że nie rzucił się bezmyślnie na mój miecz, stwierdził Conan.

   — Hej, ty tam! — zawołał. — Nie jestem uciekającym dzieckiem czy sklepikarzem, byś miał mnie uderzyć w plecy. Dlaczego nie…

   Conan miał wrażenie, że prócz brzęczenia much słyszy jakieś metaliczne zawodzenie. W chwilę później zwierzęcy ryk, który wydarł się z gardła mężczyzny, zagłuszył wszystko. Szaleniec rzucił się nań ze wzniesionym mieczem.

   Cymmerianin podniósł broń, by sparować cios, lecz faliste ostrze z oszałamiającą prędkością zmieniło kierunek. Conan odskoczył. Czubek ostrza rozciął mu tunikę na brzuchu i lekką kolczugę z taką łatwością, jakby to był pergamin. Cymmerianin znów cofnął się o krok, by przygotować sobie miejsce do ataku, ale szaleniec podążył szybko za nim. Skrwawione ostrze cięło powietrze niczym błyskawica i składało się do pchnięć z niewiarygodną siłą. Wbrew woli muskularny młodzieniec zaczął ustępować pola.

   Conan ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że broni się przed atakami drobnego, pospolitego człowieczka. Cała jego szybkość i umiejętności pozwalały mu jedynie utrzymać się przy życiu, a i tak krwawił już z co najmniej pół tuzina zadraśnięć. Zrozumiał, że może zginąć.

   — Na Pana Góry, nie! — wrzasnął rozsierdzony. — Na Croma i stal! — Ale widząc przed sobą migoczące złowrogo ostrze, ciągle musiał się cofać.

   Nagle nastąpił na nadgryzione jabłko i runął z łoskotem na ziemię. Upadł na plecy, a srebrne punkciki zatańczyły mu przed oczami. Walcząc o oddech patrzył, jak faliste ostrze szaleńca wznosi się, by położyć kres jego życiu. Conan jednakże daleki był od tego, by pozwolić się zarżnąć jak ofiarne zwierzę. Odturlał się na bok, gdy nieznajomy ciął z rozmachem. Skrwawione ostrze wykrzesało iskry z bruku w miejscu, w którym przed chwilą leżał Conan. Cymmerianin dotoczył się do ściany, zerwał na nogi i oparł plecami o mur. Szaleniec znów skoczył, unosząc miecz.

   Naraz w powietrzu rozległ się brzęk jakby rozeźlonych szerszeni i w jednej chwili szaleniec upodobnił się do poduszeczki do igieł. Conan zamrugał. Wreszcie przybyła straż miejska — dziesięciu łuczników w czarnych płaszczach. Trzymając się z tyłu, ponownie napięli łuki, ponieważ przeszyty strzałami szaleniec stał nadal. Z jego wąskich, przypominających bliznę ust dobywały się nieartykułowane dźwięki. Ostatkiem sił zamierzył się na wielkiego Cymmerianina.

   Miecz Conana zbił dziwne ostrze, które raz jeszcze zadźwięczało na kamieniach. Strażnicy ponownie zwolnili cięciwy. Szaleniec, przeszyty drugą dziesiątką strzał, zatoczył się i osunął na kolana. Obłęd gorejący w jego oczach zniknął na chwilę, zastąpiło go niewysłowione przerażenie. Upadł na bruk już martwy. Żołnierze powoli, z przygotowaną na wszelki wypadek bronią, zbliżyli się do trupa.

   Barczysty Cymmerianin mruknął gniewnie i schował miecz do pochwy. Pierwszy raz w życiu po walce nie musiał wycierać z ostrza krwi. Każda z ran bolała go nie z powodu wielkości, ale wstydu. Nie zdołał wyprowadzić ani jednego ataku!

   Jeden ze strażników złapał zabitego za ramię i przewrócił go na plecy, łamiąc przy tym z pół tuzina strzał.

   — Spokojnie, Tulio — warknął inny. — To nasze pieniądze poszły na te bełty. Dlaczego…

   — Na Tron Czarnego Erlika! — sapnął z grozą Tulio. — To dostojny Melius!

   Grupka odzianych w kolczugi mężczyzn cofnęła się, pozostawiając Tulia nad trupem. Niedobrze było znajdować się zbyt blisko martwego pana wysokiego rodu, gdy przyłożyło się rękę do jego zabicia. Bez względu na to, co ów zrobił. Niezbadane były wyroki Sądu Królewskiego, gdy chodziło o szlachetnie urodzonych.

   Szpakowaty sierżant z siną blizną na czole, znikającą pod okapem hełmu, podszedł do Tulia i splunął na ziemię obok zabitego.

   — Nic tu po nas, Tulio! — strażnik nagle uświadomił sobie, że stoi sam obok ciała i aż podskoczył. — Zarzuć płaszcz na… dostojnego pana! — zawołał. — Rusz się, człowieku! — Tulio niechętnie wypełnił polecenie. Sierżant zawołał innych. — Abydius, Crato, Jocor, Naso! Złapcie go za ręce i nogi. Biegiem! A może chcecie tu stać, dopóki muchy go nie zeżrą?

   Czwórka mężczyzn podeszła niechętnie i mamrocząc przekleństwa podniosła ciało. Sierżant wraz z resztą ludzi ruszył za nimi. Nikt nawet nie spojrzał na Conana.

   — Takiś się powolny zrobił, Cymmerianinie? — zapytał niespodziewanie ochrypły głos.

   Conan zawirował, wściekła riposta zamarła mu na ustach, gdy zobaczył brodacza opierającego się o ścianę domu.

   — Nadal jestem szybszy od ciebie, Hordo, stary łajdaku!

   Brodacz wyprostował się. Był prawie tak wysoki jak Conan i nawet szerszy w ramionach. Skórzana opaska zasłaniała mu lewe oko, a spod niej w dół policzka biegła blizna, na stałe wykrzywiająca kącik ust w szyderczym uśmiechu. W tej chwili nie było go widać, bowiem brodacz szczerzył się szeroko. Ciężkie złote kolczyki zwieszały się z jego uszu, ale jeśli stanowiły pokusę dla złodziei, to podniszczony szeroki miecz i sztylet u pasa odstraszały znacznie bardziej.

   — Może i tak, Conanie — powiedział. — Ale co robisz w Nemedii poza braniem lekcji fechtunku od podstarzałego szlachcica? Kiedy widziałem cię po raz ostatni, byłeś w drodze do Aghrapur, gdzie miałeś zaciągnąć się jako żołnierz u króla Yildiza.

   Hordo był przyjacielem, ale nie zawsze tak było. Gdy spotkali się po raz pierwszy, ten jednooki mężczyzna wraz z gromadą bandziorów ścigał Conana po równinach Zamory na rozkaz Kareli, rudowłosej bandytki znanej jako Czerwony Jastrząb. Później razem pojechali w góry Kezankian na poszukiwanie skarbu ukradzionego przez czarnoksiężnika Amanara. Z tej wyprawy ledwo zdołali wynieść życie, skarb zaś przepadł. Spotkali się jeszcze dwukrotnie.

   Za każdym razem próbowali zdobyć bogactwo, i za każdym razem udawało się im zgarnąć jedynie tyle, że wystarczyło na jedną porządną hulankę w najbliższej oberży. Conan był ciekaw, czy jeszcze raz będą mieli szansę zdobyć złoto.

   — I zrobiłem to — rzekł głośno — ale porzuciłem służbę w Turanie ponad rok temu.

   — Znając ciebie, założę się, że z powodu kłopotów spowodowanych przez kobietę — zachichotał Hordo.

   Conan wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że zawsze miał kłopoty przez kobiety. Ale, z drugiej strony, jaki mężczyzna jest od nich wolny?

   — A co z tą dziewoją, która upolowała cię w Sultanapurze, Hordo? Kiedy się rozstawaliśmy, siedziałeś we własnej karczmie z pulchną turańską żoną i przysięgałeś, że już nigdy nie będziesz szmuglował niczego prócz słodyczy, i że nie wytkniesz nosa poza mury Sultanapuru, dopóki nie wyniosą cię na stos pogrzebowy.

   — To przez Karelę — odparł jednooki niskim z zakłopotania głosem i szarpnął za gęstą brodę. — Cały czas starałem się czegoś o niej dowiedzieć, a moja żona nie mogła powstrzymać się od zrzędzenia. Mówiła, że robię z siebie widowisko. Ludzie gadają, powtarzała bez końca, śmieją się za twoimi plecami, mówią, że mam nie po kolei w głowie. Nie musiała dodawać, że poślubiła człowieka bez piątej klepki. Ona nie mogła przestać, ja też nie, więc pewnego dnia powiedziałem jej: żegnaj i odszedłem nie oglądając się za siebie.

   — Nadal szukasz Kareli?

   — Ona żyje. Jestem pewien, że żyje — brodacz złapał Conana za ramię, a w jego oczach błysnęło wzruszenie. — Nie słyszałem o niej ani słowa, ale wiedziałbym, gdyby coś jej się stało. Ja to czuję. Niczego nie słyszałeś? W ogóle niczego? — w jego głosie zadźwięczała udręka.

   Conan wiedział, że Czerwony Jastrząb przeżyła wyprawę w góry Kezankian, ale gdyby to powiedział, musiałby też wyjaśnić, że ostatni raz widział ją nagą, skutą w łańcuchy i pędzoną na targ niewolników. Musiałby wyjaśniać, że miał wtedy tylko kilka miedziaków w sakiewce, grubo za mało, by pokusić się o wykupienie zgrabnej, zielonookiej niewolnicy. Musiałby także wspomnieć o przysiędze, jaką na nim wymusiła, że nigdy nie podniesie ręki w jej obronie. Karela była dumną kobietą. Może naprawdę była. Skoro Hordo nie miał o niej żadnych wieści, to być może niewola załamała ją i teraz tańczyła nago dla uciechy swego pana. Conan wolał więc milczeć, bo gdyby wyjawił te myśli, to równie dobrze mógłby zabić starego przyjaciela; człowieka, który zawsze nazywał siebie wiernym psem Kareli.

   — Ostatni raz widziałem ją w górach Kezankian — rzekł stanowczo. — I jestem pewien, że wyjechała stamtąd żywa. Żadna banda górali nie miałaby z nią szans.

   Hordo pokiwał głową i westchnął ciężko.

   Ludzie powoli wracali na ulicę, wytrzeszczając oczy na ciała zabitych przez szaleńca. Tu i ówdzie kobiety padały na kolana przy martwym mężu czy dziecku.

   Conan rozejrzał się w poszukiwaniu miecza szaleńca. Broń leżała przed kramem z tkaninami. Właściciel zniknął. Zapewne był jednym z zabitych. Cymmerianin podniósł miecz i wytarł zakrzepłą krew w belę żółtego adamaszku.

   Machnął mieczem, wyczuwając jego równowagę. Jelec wykuty był z filigranową maestrią, co świadczyło o jego starożytnym pochodzeniu, a brzeszczot pokrywały znaki pisma, jakich nigdy wcześniej nie widział. Ktokolwiek zrobił tę broń, musiał być prawdziwym mistrzem. Miecz natychmiast stał się naturalnym przedłużeniem jego ramienia. Nie. Przedłużeniem umysłu! Jednakże Conan nie mógł przestać myśleć o tych, których ten miecz niedawno zabił. Mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Atakowani z tyłu, gdy uciekali. Cięci i rozrąbywani, gdy próbowali się odczołgać. Te sceny nadal żyły w jego myślach. Wciąż wyczuwał zapach strachu i krwi.

   Z jego ust wyrwało się pełne odrazy przekleństwo. Niby stal nie była niczemu winna, a jednak nie mógł zatrzymać tej broni. Zabrać, tak — miecz był zbyt cenny, by go zostawiać. Mógł wzbogacić chudą sakiewkę Conana o kilka sztuk złota.

   — Chyba nie chcesz go zatrzymać? — w głosie Horda rozbrzmiało zdumienie. — Ostrze jest splamione krwią kobiet i dzieci — splunął i uczynił znak odżegnujący zło.

   — Nie na tyle, by nie można było go sprzedać. — Conan niewiele myśląc zerwał płaszcz z ramion i owinął nim miecz. Dzięki archaicznym wzorom zbyt łatwo było go rozpoznać, a jawne obnoszenie się z mieczem, który sprowadził tyle śmierci na ulice Belverus, nie byłoby zbyt rozsądne.

   — Jesteś spłukany? Jeżeli chcesz, mogę pożyczyć ci nieco srebra.

   — Mam dość. — Conan zważył w myślach swą sakiewkę. Starczy na cztery dni, jeżeli zatrzyma się w oberży. Na dwa tygodnie, jeżeli będzie spał w stajniach. — Ale jak to się stało, że ty jesteś na tyle bogaty, by szastać srebrem? — zapytał głośno. — Wróciłeś do złodziejskiego rzemiosła, czy też znów parasz się przemytem?

   — Ćśśś! — Hordo przysunął się bliżej, rozglądając niespokojnie. — Nie mów głośno o przemycie — rzekł szeptem. — Karą za ten proceder jest powolne nadziewanie na pal, a nagrody dla donosicieli są tak wielkie, że nawet moja babka dałaby się zwieść na pokuszenie.

   — Zatem dlaczego się w to wmieszałeś?

   — Wcale nie mówiłem… — jednooki brodacz wyrzucił w górę sękate ręce. — Na Kamienie Hanumana! Tak, siedzę w tym po uszy. Czyżbyś był ślepy i głuchy, że nie wiesz, jakie ceny są w tym mieście? Cło jest większe od początkowej wartości towarów. Przemytnik może zbić fortunę. O ile przeżyje.

   — Może brakuje ci wspólnika? — zapytał z nadzieją Conan.

   Hordo zawahał się.

   — Tu jest inaczej niż w Sultanapurze. Każda beczułka wina czy bela jedwabiu, która omija posterunek mytnika, jest przemycana przez jedną tylko szajkę.

   — Jedną na całą Nemedię? — spytał z niedowierzaniem Cymmerianin.

   — Uhmm. Dzieje się tak, mniej więcej od ponad dwóch lat. Sam jestem tu od roku i jak dotąd niewiele wiem. Dbają o zachowanie tajemnicy. Ja dostaję rozkazy od człowieka, który dostaje swoje od kogoś, kogo nigdy nie widziałem, a ten prawdopodobnie otrzymuje rozkazy od jeszcze kogoś innego — potrząsnął głową. — Spróbuję, ale nie mogę niczego obiecać.

   — Nie sądzę, żeby to było takie trudne — zaprotestował Conan. — Przecież zostałeś jednym z nich będąc tu nie więcej niż rok.

   Hordo zachichotał i potarł nos szerokim paluchem.

   — Jestem wyjątkiem. Byłem w Koth, w tawernie w Khorshemish, bo usłyszałem pogłoskę… nieważne, to nie ma nic do rzeczy. W każdym razie niejaki Hassan, pracujący dla szajki w Koth, stał obok, gdy zadawałem pytania. Słyszał o Czerwonym Jastrzębiu i podziwiał ją bezgranicznie. Kiedy dowiedział się, że z nią jeździłem, zaproponował rai robotę tu, w Belverus. Wtedy nie śmierdziałem groszem i właśnie doszedłem do tego, by ugotować sobie na zupę swój pas, więc przyjąłem ofertę. Gdyby Hassan tu był, wciągnąłbym cię do szajki w mgnieniu oka, ale on został w Koth.

   — Dziwne… — zdumiał się Conan — że nie zatrzymał cię przy sobie, skoro tak podziwia Czerwonego Jastrzębia. Nieważne. Zrób, co możesz.

   — Spróbuję. — Hordo zerknął na słońce chylące się nad zachodnim horyzontem i zakłopotany rozłożył ręce. — Słuchaj, teraz muszę coś zrobić dla szajki. Zaprosiłbym cię, żebyśmy mogli pogawędzić o starych dobrych czasach, ale oni nie patrzą przyjaźnie na ludzi, których nie znają.

   — Mamy mnóstwo czasu.

   — Jasne, słuchaj. Spotkamy się w oberży „Pod Bodącym Wołem”, na ulicy Żalów, mniej więcej pół klepsydry po zachodzie słońca — roześmiał się i walnął Conana w ramię. — Wypijemy za przejście z jednej strony miasta na drugą.

   — Ze szczytu na dno — zgodził się Conan.

   Gdy jednooki kamrat odszedł, Cymmerianin ścisnął pod pachą owinięty w płaszcz miecz i odwrócił się. W połowie ulicy stała bogato zdobiona lektyka ze szkarłatnymi zasłonami oraz złoconymi drągami do niesienia. Miejscowe opryszki trzymały się od niej z daleka. Jednakże to nie lektyka przyciągnęła uwagę Conana. Widywał wiele innych, należących do tłustych kupców czy wiotkich dam ze szlachetnych rodów. Zaintrygowało go to, że w chwili gdy się odwrócił, zasłony zostały szczelnie zaciągnięte. Jedynie kątem oka dostrzegł kobietę w szarym woalu. I, mimo tego przelotnego spojrzenia, mógłby przysiąc, że ta kobieta patrzyła na niego. Nie, nie patrzyła. Wpatrywała się weń z nienawiścią.

   Nagle lektyka drgnęła. Najwyraźniej rzucono rozkaz, bowiem tragarze unieśli ją i ruszyli szybko ulicą, oddalając się od potężnego Cymmerianina.

   Conan potrząsnął głową, obserwując niknącą w tłumie lektykę. Niezbyt dobry początek w Belverus, pomyślał. Nie znał tu nikogo prócz Horda. Poprawił pod pachą owinięty w płaszcz miecz. Przed udaniem się na spotkanie z przyjacielem postanowił rozejrzeć się lepiej po mieście, w którym, jak miał nadzieję, czeka go jakaś obiecująca przyszłość.

 

II

  

   Ulica Żalów biegła na skraju Wrót Piekieł — dzielnicy nędzy Belverus. Mieszkańcy tej ulicy walczyli desperacko zębami i pazurami, byle tylko nie stać się częścią Wrót Piekieł. Wielu z nich przeniosło się tu właśnie stamtąd i teraz ludzie ci uparcie udawali, że nie czują smrodu przynoszonego przez wiatry z południa, który mówił im, jak niewielką odległość zdołali pokonać.

   Na tej ulicy wszyscy pragnęli zapomnieć o tym, co leży zaraz za południowym zakrętem, o tym, co może czekać ich następnego poranka. Na ulicy Żalów trwał nieustający, obłąkany karnawał. Wędrowni muzykanci z lutniami, cytrami i fletami wygrywali szaleńczą muzykę, która konkurowała z napełniającym powietrze śmiechem — chrapliwym, pijackim lub histerycznym… Kuglarze z piłkami, obręczami, pałkami lub nożami popisywali się swoją sztuką obok ulicznic, które szlifowały bruk, na wpół nagie w kusych jedwabiach, polerowanych brązowych bransoletach i sandałach na koturnach wystawiając swój towar na pokaz każdemu, kto miał choć trochę grosza. Ich najbardziej lubieżne wygibasy i bezwstydne pieszczoty były przeznaczone dla dobrze ubranych przybyszów z Wyższego Miasta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin