Conan -21- Conan waleczny.doc

(1026 KB) Pobierz
JOHN MADDOX ROBERTS

JOHN MADDOX ROBERTS

  

  

  

CONAN WALECZNY

  

PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VALOROUS

 

I

MIASTO NA RÓWNINIE

  

   Przez wąskie, spiczaste okno, ozdobione gipsowymi reliefami, wdarł się dźwięk bębna, wiszącego na palu z brązu nad Wielką Bramą Khorhemish. Głuche echo podchwyciły inne, mniejsze, umocowane ponad jedenastoma pozostałymi bramami miejskimi. Ich dźwięk obwieszczał, że nadeszła pora zamknięcia wszystkich dębowych wierzei. Każdy, kto nie znajdzie się w obrębie murów przed zamknięciem bram, będzie musiał spędzić noc na trawiastej równinie. Próba wejścia do miasta po zmroku mogła dla opieszałego wędrowca zakończyć się śmiercią.

   Kobieta siedząca za masywnym stołem oderwała oczy od pergaminu pokrytego stygijskimi hieroglifami. Ostatnie, czerwone promienie zachodzącego słońca, wpadające przez wąskie okno, połyskiwały na wężowych bransoletach otaczających jej obnażone ramiona i na diademie ze złotą głową kobry, spoczywającym ponad czarnymi, prostymi brwiami. Na lekki gest dłoni tej kobiety z kąta komnaty wyszedł wysoki mężczyzna. Miał na sobie pustynny strój mieszkańca wschodniego Shem.

   — Moulayu, już czas. Idź, znajdź człowieka, o którym rozmawialiśmy, i sprowadź go tutaj. Po drodze powiedz gospodarzowi, by przyniósł więcej lamp. Chcę dobrze przyjrzeć się temu mężczyźnie.

   Moulay skłonił się nisko, kładąc dłoń na piersi.

   — Jak każesz, pani.

   Zszedł szerokimi schodami na mały dziedziniec wyłożony dwubarwną mozaiką, na środku którego znajdowała się obrzeżona murem sadzawka. Przekazał polecenie tyczące lamp i sklepionym przejściem wydostał się na ulicę.

   O tej porze była ona prawie pusta. Pasterze i poganiacze wielbłądów zapędzili zwierzęta na noc do zagród i stajni, a drobni kupcy na targowisku zwijali kramy.

   Zatrzymując się od czasu do czasu, by zapytać o drogę, Moulay doszedł do najstarszej części miasta. Tutaj, między bardziej zniszczonymi budynkami, na wąskich uliczkach, panował większy zgiełk. Gdy reszta miasta zasypiała, ta dzielnica budziła się do życia. Wyzywająco umalowana kobieta w skąpym stroju kiwnęła w jego stronę, ale on zignorował jej zachęcający uśmiech. Poza tym nikt go nie zaczepiał. Jego postawa i spojrzenie mówiły, że jest dumnym człowiekiem pustyni. Śniada, pobrużdżona bliznami twarz i dzikie spojrzenie skutecznie wypędzały wszelkie podstępne pomysły z głów ulicznych rabusiów.

   Gospoda, której szukał, znajdowała się w opłakanym stanie. Wielkie kawały pobielonej gliny odpadły od ścian, odsłaniając gołe cegły i trzcinową plecionkę. Moulay schylił się wchodząc do zadymionego wnętrza. Podszedł do niego niski, gruby mężczyzna i wytarł dłonie o brudny fartuch.

   — Witam, panie! — zawołał oberżysta, usilnie starając się przekrzyczeć hałas powodowany przez kilku grajków. — Czego sobie życzysz; jadła? wina? noclegu? Wszystko to dostaniesz tutaj.

   Moulay pokazał srebrną monetę i powiedział kilka słów. Na twarzy mężczyzny odmalowało się zdziwienie.

   — Cymmerianin? Tak, jest tutaj. Czego chcesz od tego łajdaka?

   — To moja rzecz, ciebie nie dotyczy. Po prostu zaprowadź mnie do niego. — Moulay rozejrzał się po izbie w poszukiwaniu człowieka, którego opisała jego pani.

   — Ci Cymmerianie to charakterystyczne plemię — powiedziała mu. — Będzie wysoki i czarnowłosy. Jego oczy zapewne będą niebieskie. Skóra jasna lub ciemna, w zależności od tego, jak długo przebywał na słońcu. Prawie na pewno będzie silniejszy i szybszy od innych ludzi. Jak wszyscy barbarzyńcy z północy, Cymmerianie mają gwałtowny temperament, zatem postępuj z nim ostrożnie.

   W izbie nie było mężczyzny odpowiadającego temu rysopisowi. Przy stolikach siedzieli mieszczanie i cudzoziemcy, w większości poganiacze karawan. Kości do gry grzechotały leniwie. Później, kiedy wino poleje się strumieniami, goście staną się bardziej zadziorni, dojdzie do kłótni i burd, przerywanych przez straż miejską lub rozstrzyganych w mroku okolicznych zaułków.

   Karczmarz, widząc spojrzenie Moulaya, powiedział:

   — Nie, tutaj go nie ma. Od misiąca zamienia moją gospodę w istne piekło. Chodź ze mną.

   Ruszyli przez salę i weszli na górę po rozklekotanych drewnianych schodach. Poddasze przedzielone było cienkimi ściankami na wiele małych, ciemnych klitek. Karczmarz zdjął latarnię z haka i trzymając ją w górze podszedł do ostatniego, najmniejszego pokoju. Nie było tam drzwi, w wejściu wisiała jedynie zasłona. Moulay zerknął do środka i skrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.

   — „To” ma być ten wielki, cymmeriański wojownik? — rzucił ironicznie.

   Mieszkaniec pokoju siedział pod ścianą i pochrapywał cicho. Masywne ramiona spoczywały na szerokiej piersi, a zwieszona nisko kudłata głowa podskakiwała lekko w takt chrapania. Jedynym ubiorem wielkoluda była postrzępiona, biała niegdyś opaska biodrowa. Na stopach miał sandały o zdartych podeszwach. MouJay rozejrzał się po izdebce, której jedynym wyposażeniem był wyleniały dywan.

   — Powiedział, że nazywa się Conan. Przyjechał miesiąc temu i wyglądał wtedy jak turański generał — rzekł oberżysta. — Miał zacnego konia i siodło, miecz, zbroje, łuk, wszystko! I złoto, którym szastał bez opamiętania. Każdej nocy pił, grał z jakimiś typami spod ciemnej gwiazdy i stawiał im wino. Kiedy skończyły się pieniądze, zastawił broń, konia i resztę dobytku. Sam widzisz, co mu zostało! Strzęp brudnej szmaty. Rano próbowałem go wyrzucić, ale zagroził, że skręci mi kark. Czekam więc, aż straż miejska wyjdzie na nocny obchód i zabierze go stąd do wszystkich diabłów.

   — Zatem jest zwykłym złodziejem — powiedział Moulay — i to głupim. Najwyraźniej ukradł rzeczy, z którymi tu przyjechał. Może wcale nie jest wojownikiem. Trudno, mimo to muszę go zabrać ze sobą. Możesz odejść, ale zostaw mi latarnię.

   Oberżysta wzruszył ramionami i zrobił, co mu kazano.

   Moulay powiesił latarnię na kołku, kucnął przy śpiącym i chciał potrząsnąć go za ramię. Ledwo jego palce dotknęły Cymmerianina, w górę wystrzeliła masywna ręka, natychmiast owijając się na karku Shemity. Moulay sięgnął po sztylet, lecz natknął się na drugą wielką dłoń zaciśniętą na rękojeści. Pomyślał, że przeciętny człowiek budzi się zwykle powoli, a jego oczy są zaspane. Te, które wpatrywały się w niego, były jasne i niezmącone. A jednak Moulay wiedział, że ten mężczyzna naprawdę spał.

   — Czy myślisz, że tak łatwo mnie okraść, psie? — warknął Cymmerianin. Ton jego głosu był głęboki i zgrzytał w uchu.

   — Jakiż miałbym pożytek z twojej brudnej opaski lub śmierdzących sandałów? — wycharczał Moulay. Uścisk zelżał trochę.

   — No to po co mnie budzisz, psie?

   — Przyszedłem, by zaprowadzić cię do mojej pani. Zapłaci ci dobrze za wykonanie pewnego zadania.

   Conan puścił Moulaya i wstał. Moulay musiał zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. Cymmerianin był wyższy, niż się zdawało.

   — Jakiego zadania? Mogę walczyć za pieniądze, ale nie jestem zabójcą ani szaleńcem.

   Moulay, speszony tak jasnym postawieniem sprawy, wygładził fałdy swej szaty.

   — Wszystkiego dowiesz się od niej. Chodź ze mną, Cymmerianin przeciągnął się.

   — Nie jadłem od dwóch dni. Twoja pani będzie miała ze mnie niewielki pożytek, jeśli padnę z głodu.

   — Postawię ci kolację, barbarzyńco — warknął Moulay. — Chodź na dół i zjedz tyle, ile zdołasz.

   Conan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

   — To więcej, niż sobie wyobrażasz.

  

   Moulay zapukał do komnaty swej pani. Towarzyszył mu Conan, który zgodnie z obietnicą zjadł za trzech i stracił wiele ze swej opryskliwości.

   Gdy obaj weszli do najdroższej gospody w Khorshemish, jej właściciel spojrzał na prawdę nagiego barbarzyńcę z konsternacją graniczącą z przerażeniem. Conan niewiele dbał o zdanie mieszczan, ale wiedział, że jego wygląd może nie sprawić korzystnego wrażenia na przyszłej pracodawczyni.

   W odpowiedzi na pukanie Moulaya, kobiecy głos zawołał:

   — Wejść!

   Obaj mężczyźni weszli do środka.

   — Pani, to Cymmerianin, którego chciałaś widzieć. Nazywa się Conan.

   Moulay odsunął się w bok. Conan stanął przed kobietą i przyjrzał się jej uważnie. Była piękna, miała prosto przycięte czarne włosy, ciemną karnację i wspaniałe arystokratyczne rysy. Jej oczy były wielkie i czarne, podkreślone tuszem. Czernidło, biżuteria w kształcie wężów oraz surowa, czarna szata mówiły, że jest Stygijką. Conan nie lubił Stygii, jej starożytnego zła i czarów.

   — Jestem Hathor–Ka. Zbliż się.

   Conan niechętnie posłuchał. Zaczynając od palców u stóp, kobieta skrupulatnie obejrzała każdy cal jego ciała, zatrzymując spojrzenie na potężnych udach, szczupłej talii, szerokiej klatce piersiowej, ramionach i mocnych nadgarstkach człowieka nawykłego do posługiwania się mieczem.

   — Obróć się.

   Nie wiedząc dlaczego, Conan usłuchał i został poddany takim samym drobiazgowym oględzinom od tyłu.

   — Zdajesz się nadawać — stwierdziła na koniec. Conan odwrócił się twarzą do kobiety. Nieruchome, jakby wykute z kamienia stygijskie rysy sprawiały, że trudno było ocenić jej wiek. Mimo jej niewątpliwego piękna Conan pozostał obojętny.

   — Więc jesteś Cymmerianinem — stwierdziła. — A ja potrzebuję właśnie Cymmerianina.

   — Dlaczego akurat Cymmerianina? — zdumiał się Conan. — Wynajmowano mnie wcześniej ze względu na umiejętność posługiwania się mieczem i doświadczenia w złodziejskim rzemiośle, ale nigdy z powodu miejsca moich urodzin.

   Kobieta odchyliła się lekko do tylu i popatrzyła nań tajemniczo.

   — Chcę, byś podjął się misji w twoim rodzinnym kraju. Chcę, byś dostarczył coś do pewnej jaskini w górach Cymmerii. W zamian… — wyjęła zza pasa skórzaną sakiewkę, którą z głośnym brzękiem rzuciła na stół — …to będzie twoje. Otwórz.

   Conan podniósł sakiewkę i rozwiązał rzemienie. W migotliwym świetle świec kusząco błysnęły złote, aquilońskie monety. Serce zadrżało mu z radości, ale zachował niewzruszony wyraz twarzy.

   — Jakie są warunki? Pół teraz, a połowa po wykonaniu zadania?

   — Nie, jeśli zgodzisz się zrobić to, o co proszę, złoto stanie się twoje od razu.

   — Pani, czyżbyś była aż tak łatwowierna? Skąd możesz wiedzieć, że nie zniknę z twą własnością chwilę po wyjściu za próg gospody?

   — Mam wiele wad, Cymmerianinie, ale łatwowierność do nich nie należy. Wiem, iż wy, Cymmerianie, nie łamiecie raz danego słowa. Przysięgnij, że wykonasz moje polecenie.

   — Niech tak będzie. — Conan podrzucił mieszek i złapał go w locie. — Przysięgam, że dostarczę do Cymmerii i zaniosę do górskiej jaskini to, co chcesz, cokolwiek by to było.

   — To za mało.

   — Jak to?! — warknął rozdrażniony. — Zawsze dotrzymuję danego słowa.

   — Musisz przysięgnąć na Croma — rozkazała.

   Conan, myśląc jedynie o złocie, nie zastanawiając się wiele powiedział:

   — Niech będzie. Klnę się na Croma, iż wykonam twoje polecenie.

   Jeszcze nie skończył mówić, gdy pomyślał, że dałby worek złota, by móc cofnąć te słowa. Skąd ta kobieta mogła wiedzieć o Cromie i jaki był jej cel?

   Hathor–Ka, ponownie odchylając się do tyłu, rzekła z okrutnym uśmiechem:

   — Tego słowa nie możesz złamać, Cymmerianinie. W Stygii posiadamy wiedzę o wszystkich bogach, a twój bezlitosny Crom nie zniesie, by jego imię skalano krzywoprzysięstwem.

   — To prawda — przyznał Conan.

   Kobieta skinęła na Moulaya, który podszedł do misternie zdobionej skrzyni. Wyjął zza pazuchy ciężki klucz, otworzył zamek i wydobył ze skrzyni mały, srebrny, zapieczętowany ołowiem flakonik. Na pieczęci widniały dziwne, niepokojące hieroglify. Hathor–Ka przyjęła naczynie z rąk sługi i podała je Cymmerianinowi. Conan wziął niechętnie flakon i zdziwił się jego lekkością.

   — Jest pusty — powiedział.

   — Nie, nie jest — zapewniła go Hathor–Ka. — Twoje zadanie jest proste. Kiedy znajdziesz jaskinię, musisz rozpalić ogień. Potem odpieczętujesz flakonik i wysypiesz jego zawartość w płomienie. Gdy to zrobisz, trzykrotnie głośno wykrzykniesz moje imię. Pojmujesz?

   Conanowi zjeżyły się włosy na karku. To były czary, a on nie chciał mieć z tym nic wspólnego, jednakże musiał dotrzymać danego słowa. Niech Crom przeklnie moją głupotę, pomyślał.

   — A potem? — zapytał.

   — Na tym twoje zadanie się kończy. Będziesz mógł zrobić, co ci się podoba.

   — Dobrze — mruknął — to wydaje się dość proste. W jakiej górze jest ta jaskinia? W Cymmerii jest wiele szczytów i w każdym może być jaskinia.

   — Nie powinieneś mieć kłopotu z jej znalezieniem — odparła spokojnie. — Chyba znasz górę zwaną Ben Morgh?

   Conan poczuł, że dusza ucieka mu w pięty.

   — Ben Morgh… — wyszeptał ze strachem.

   — Tak. Flakonik musi zostać odpieczętowany w jaskini, którą oświetlają pierwsze, poranne promienie słońca w czasie jesiennego zrównania dnia z nocą — czarownica uśmiechnęła się, widząc przerażenie malujące się na twarzy Cymmerianina. — Co cię gryzie, Conanie? Wydawałeś się być zadowolonym z siebie bohaterem. Przestraszyłeś się górskiej wspinaczki?

   — Ty stygijska suko! — wykrzyknął Conan, ignorując sięgającego po sztylet Moulaya. — Ben Morgh to dom Croma! Ta jaskinia jest domem boga mojego ludu!

  

   Człowiek przyczajony na dachu, tuż nad oknem, słuchał tych słów z dużym zainteresowaniem. Trzymał się liny, której drugi koniec przymocowany był do komina. Kiedy rozmowa dobiegła końca, mężczyzna cofnął się, odwiązał linę i owinął ją sobie wokół talii. Poruszał się szybko i zwinnie. Teraz, gdy wykonał zadanie, usiadł na krawędzi dachu i zerknął na ulicę. Było już bardzo ciemno, ale on widział w mroku jak kot. Zobaczył Cymmerianina, który wyszedł przygnębiony z gospody i ruszył w kierunku biedniejszej dzielnicy.

   Mężczyzna, skacząc z dachu na dach dotarł aż do dzielnicy złotników, do domu, na którego dachu znajdował się ogród. Szpieg wszedł do wnętrza budynku. W wielkiej komnacie czekał grubas, siedzący z podwiniętymi nogami i rękoma splecionymi na potężnym brzuchu. Oczy miał zamknięte.

   — Jaganath? — zapytał niepewnie przybysz. Mówił w sposób właściwy ludziom należącym do najwyższej kasty w Vendhii. — Już wróciłem.

   Siedzący mężczyzna otworzył oczy i uśmiechnął się łagodnie.

   — I czego się dowiedziałeś, Gopalu?

   Młodszy mężczyzna zwięźle zrelacjonował przebieg podsłuchanej rozmowy. Uśmiech, igrający na twarzy grubasa, rozszerzył się znacznie.

   — Czar przeniesienia z Tuya! Ta Stygijka rzeczywiście jest sprytna! Dzięki temu czarowi zaoszczędzi sobie trudów długiej podróży.

   — A ty nie mógłbyś użyć tego czaru, wuju? Jaganath popatrzył na swojego młodego krewnego z pobłażliwą życzliwością.

   — Nie, Gopalu, bowiem wymagałoby to zatrudnienia osoby godnej zaufania, a ja nie ufam nikomu poza sobą — znów łagodny uśmiech pojawił się na jego twarzy. — Nie ufam nawet tobie. — Popatrzył na leżący na stole pergamin. — Teraz przynajmniej nie ma wątpliwości. Hathor–Ka musiała znaleźć ten sam zaginiony tekst z „Księgi Skelos”, na który ja natknąłem się wiele lat temu. Zastanawiam się, ile jeszcze osób znajduje się w tej chwili w drodze do tego samego miejsca?

   — Wuju, czy nie sądzisz, że nadszedł czas, bym dowiedział się, jaki jest cel tej podróży? Przebyliśmy wiele lig z Vendii do tego barbarzyńskiego kraju, a ja nadal nic nie wiem. Z pewnością nie w imię wiedzy znosimy tak wyczerpujące trudy.

   — Nie wiedzy, ale władzy — oznajmił z naciskiem Jaganath.

   — Władzy? — powtórzył Gopal z błyszczącymi oczami.

   — Dokładnie. Gdy byłem bardzo młody, niewiele starszy od ciebie, pobierałem nauki w wielu różnych krajach. Pewnego dnia w bibliotece pewnego mędrca z Aghrapuru znalazłem książkę, tomik frywolnej poezji. Już miałem ją odłożyć, kiedy zauważyłem, że pergamin wyściełający wewnętrzną stronę okładki odkleił się, a na jego drugiej stronie znajdują się dziwne litery. Wyciąłem go ostrożnie i odłożyłem książkę na miejsce. Oto on — Wskazał pergamin leżący na stole. — Potrafisz go przeczytać?

   Gopal wyciągnął szyję, ale pismo było mu zupełnie obce. Co dziwne, te tajemnicze znaki, choć wydawały się nic nie znaczyć, emanowały jakąś osobliwą grozą, która zmusiła młodzieńca do odwrócenia wzroku.

   — Nie, wuju — odpowiedział.

   — Ja również wtedy nie potrafiłem. Jednakże, tak samo jak ty teraz odczułem, że ten rękopis kryje wielką moc. Później, po wielu latach studiów u wielkich mistrzów, poznałem owo pismo i przypomniałem sobie o tym pergaminie. To, co znalazłem, okazało się fragmentem zagubionego rozdziału księgi ze Skelos, napisanym w pierwotnym języku. Tekst ujęty jest w formie niejasnych czterowierszy, ale sens przesłania zawarty między dziesiątą a dwudziestą linią jest łatwy do zrozumienia i ma następujące znaczenie:

  

   Nowa gwiazda pojawi się między rogami Byka. Rankiem tegoż roku w dzień przesilenia, po blasku lata a przed chłodem zimy, nowy mistrz zostanie wyniesiony ponad wszystkich czarnoksiężników ziemi. Panować będzie nie mając rywali i równych sobie. Rankiem tegoż roku, kiedy dzień i noc będą równej długości, gdy słońce wzniesie się i oświetli swoimi promieniami jaskinię na górze Ben Morgh w Cymmerii, czarnoksiężnik, który tam zaintonuje Wielkie Wezwanie Mocy, zostanie panem wszystkich innych magów. Uzyska on nieograniczoną władzę nad czarami i nie umrze, póki nie trafi go Strzała Indry.

  

   Siedzący w milczeniu Gopal zadrżał ze strachu.

   — Co oznacza „Strzała Indry”, wuju? — zapytał nieśmiało.

   — Strzały Indry to gwiazdy spadające z konstelacji zwanej Rydwanem Indry raz na tysiąc lat. Mówi się, że osiem tysięcy lat temu jedna z nich zrównała z ziemią pałac Króla Valusii. Ostatni raz Strzała Indry spadła zaledwie przed stu laty, zatem ten, kto we właściwy dzień dotrze do jaskini i zaintonuje Wielkie Wezwanie, przez co najmniej dziewięćset lat będzie największym czarnoksiężnikiem świata — z twarzy Vendhianina opadła maska pozornej łagodności, ukazując nagą żądzę władzy.

   — Ten tekst mówi „mistrz” i „pan”, wuju. Czy kobieta może zatem żywić nadzieję na uzyskanie Mocy?

   — W tym starożytnym języku nie ma odmian, jest jedno słowo na określenie kobiety i mężczyzny — wyjaśnił Jaganath. — Hathor–Ka zalicza się do elity adeptów mogących zaintonować Wielkie Wezwanie. Zna je nie więcej niż dziesiątka z nas. A ilu znalazło to proroctwo? Ja wiem o dwóch. Byłbym wielce zaskoczony, gdybym dowiedział się o dwóch innych.

   — A co zrobimy z Cymmerianinem?

   — Droga do jego ojczyzny jest długa, najeżona niebezpieczeństwami. Coś może mu się przydarzyć… — Jaganath uśmiechnął się chytrze. — Prawdę mówiąc, jestem pewien, że przytrafi mu się coś złego.

   Młodzieniec ruchem głowy potwierdził, że rozumie.

   — Ale załóżmy, że przeżyje. Co wtedy? — zapytał.

   — Będzie podróżował lądem — wyjaśnił cierpliwie Jaganath. — Musi przebyć Ophir, potem Nemedię lub Aquilonię i przeciąć Gunderland bądź Kresowe Królestwo. A gdy wreszcie zdoła dotrzeć do Cymmerii, będzie jeszcze czekała go długa droga od granicy do góry Ben Morgh.

   — Ależ, wuju — odparł Gopal. — Co powstrzyma barbarzyńcę przed udaniem się na wybrzeże i wejściem na pokład statku?

   Jaganath uśmiechnął się życzliwie i spojrzał na Gopala.

   — To przenikliwe spostrzeżenie, siostrzeńcze. Prawdę mówiąc, ja właśnie tak zamierzam postąpić. Pojedziemy na wschód, dotrzemy do rzeki Tybor w Argos, wsiądziemy na barkę płynącą do portu Messancja, a stamtąd pożeglujemy na północ. W taki sposób wygodnie dotrzemy do Vanaheimu, gdzie wyszukamy ludzi, którzy zaprowadzą nas do Ben Morgh. Cymmerianin nie wybierze morskiej drogi, bowiem wtedy, aby dotrzeć do Cymmerii, musiałby przeciąć Pustkowie Piktyskie albo Vanaheim, a Piktowie i Vanirowie są śmiertelnymi wrogami Cymmerian.

   — Zatem, jeżeli wygramy ten wyścig, co wydaje się pewne, zostaniesz największym czarnoksiężnikiem wszechczasów — Gopal był jednocześnie przerażony i zachwycony tą wizją.

   — Będę tak potężny, jak bóg — rzekł Jaganath. — A ty będziesz drugim po bogu.

  

   Conan siedział nad szklanicą wina, ale nie czuł jego smaku, Był przygnębiony i nie zwracał uwagi na dziką muzykę i popisy tancerzy. Siedział w tawernie dużo świetniejszej od tej, w której ostatnio zamieszkiwał. Od wysokiego aquilońskiego najemnika kupił połataną, ale za to czystą tunikę. Zakup lepszej odzieży odłożył do następnego dnia, do otwarcia targowisk. Z braku kieszeni sakiewkę ze złotem trzymał na rzemieniu na szyi. Jedną złotą monetą zapłacił karczmarzowi za trzy dni. Teraz leżało przed nim mnóstwo miedzianych i srebrnych monet, które gospodarz wydał mu jako resztę.

   — Przepowiedzieć ci fortunę, panie? — Conan podniósłszy głowę, ujrzał sędziwego i obdartego Khitajczyka.

   Nawet w takiej metropolii, jaką było Khorshernish leżące na skrzyżowaniu handlowych szlaków, człowiek z Dalekiego Wschodu był rzadkim widokiem. Jego tunika nie osłaniała chudych nóg, głowę zdobiło mu śmieszne nakrycie z piór i dzwonków, a szyję dziwaczny naszyjnik z kości, muszelek, korali i innych, nie dających się określić przedmiotów. Khitajczyk uśmiechnął się przymilnie do barbarzyńcy i skinął głową tak szybko, że zatrzepotała mu rzadka, kozia bródka.

   — Przepowiem ci przyszłość, bardzo tanio.

   — Czy to cię przyciągnęło? — spytał Conan, wskazując na leżący przed nim stos monet. Wybrał najmniejszy pieniążek, toporny, źle wybity miedziany szekiel z Shem — i rzucił go staruszkowi.

   — Masz i zostaw mnie w spokoju. — Ponownie zainteresował się chwilowo zaniedbanym winem.

   Szarlatan schwycił monetę i popatrzył na nią uważnie.

   — Za to nic ci nie przepowiem. To wystarczy jedynie na mądrą sentencję. Książę Li powiedział: „Każdy pionek na szachownicy myśli, że sam przechodzi z jednego pola na drugie”.

   — Hm — mruknął zaintrygowany Conan. — Jakim jesteś wróżbitą?

   — Dobrym. Daj mi srebrną monetę, a przepowiem ci przyszłość.

   Conan uśmiechnął się. Ten pomylony staruszek był zabawny, a on potrzebował jakiejś rozrywki. Nienawidził czarów, ale nie bał się drobnych magicznych sztuczek.

   — Siadaj — powiedział, wskazując miejsce przy stole. — Napij się wina.

   Starzec, chichocząc rozradowany opadł na stołek naprzeciw Conana. Chwycił kubek z sąsiedniego stolika, wylał resztki na pokrytą matami podłogę i napełnił go z dzbana stojącego przed potężnym Cymmerianinem.

   — Jesteś z Północy, czyż nie? — zapytał.

   — Tak z Cymmerii. Teraz pijesz moje wino, więc czekam na łaskawą przepowiednię.

   Starzec zamoczył palce w winie i strzasnął krople w cztery strony świata, wywołując tym przekleństwa kilku ochlapanych drabów, po czym wypił duszkiem prawie wszystko, zostawiając tylko w kubku kilka kropel. Przyglądał się resztkom na dnie i mruczał niezrozumiale. Wreszcie uśmiechnął się i popatrzył na Conana.

   — Bardzo bogata przyszłość! Tym co robisz rządzą bogowie, myślisz, że sam kierujesz swoim postępowaniem, ale tak naprawdę robisz tylko to, co każą ci najwyższe moce. Zupełnie jak pionki księcia Li.

   — I ty nazywasz to przepowiednią — prychnął Conan. — Już wiele razy słyszałem podobne bzdury od przybyszów ze wschodu. Bogowie mną nie kierują, sam sobie jestem panem!

   — Tak, tak — powiedział Khitańczyk kiwając się i śmiejąc szaleńczo. — Ale czasami robisz coś, co tobie samemu wydaje się dziwne, czyż nie? Robisz coś, czego nie rozumiesz?

   Conan przypomniał sobie nierozważną przysięgę złożoną Hathor–Ka.

   — Tak — odpowiedział w końcu. — Czasami tak jest.

   — Widzisz — powiedział Khitańczyk. — To wyjaśnia wszystko. — Wkrótce wyruszysz w długą podróż, tak?

   — To nie wymaga wielkiego talentu — mruknął Conan. — Oczywiście wybieram się w podróż. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zostaje w Korshemish.

   — Taaak. Robisz coś ważnego, choć wydaje ci się, że jest to małe i nieważne, jednak wszystko to jest częścią planu bogów. Nic na to nie poradzisz. — Stary mężczyzna napełnił sobie kubek.

   — Niech cię Crom porwie! — warknął Conan zniechęcony obłąkanym starym głupcem i jego wschodnim fatalizmem.

   — To już niedługo — powiedział starzec uśmiechając się i kiwając.

 

II

PÓŁNOCNA BRAMA

  

   Na wielkim targowisku w Khorshemish, podobnie jak na wielu innych, od samego rana zbierały się tłumy ludzi pragnących kupować, sprzedawać, rozmawiać o polityce i o mnóstwie innych rzeczy. Kobiety stały w długiej kolejce do centralnej fontanny, by napełnić dzbany i przy okazji plotkowały z sąsiadkami. W rogu targowiska zebrali się astrologowie dyskutujący o nowym zjawisku, na temat którego zażarcie kłócili się już od miesiąca. Otóż między rogami Byka pojawiła się nowa gwiazda. Mimo gorącej dyskusji nie doszli jak na razie do żadnego porozumienia poza tym, iż pojawienie się tej gwiazdy może być znaczące bądź też nie, a jeżeli tak, to wróży to coś dobrego albo wręcz przeciwnie.

   Conan przybył na targ późnym rankiem po krótkiej wizycie w dzielnicy bławatników. Teraz miał na sobie nową tunikę i spodnie oraz skórzane buty. Żadna część jego garderoby, wyjąwszy buty, nie była najwyższej jakości, gdyż Cymmerianin pamiętał, że będzie musiał zamienić ubranie na cieplejsze, gdy tylko wyruszy na północ.

   Kiedy przechodził przez targowisko, kobiety stojące przy fontannie ścigały go pełnymi zachwytu spojrzeniami. Nie zwracał jednak na nie uwagi, pochłonięty poszukiwaniem dobrej broni. Khorshemish słynęło z wyrobów w metalu oraz przybywało tutaj wiele karawan, tak więc u miejscowych kupców można było znaleźć produkty najróżniejszych ludów. Conan z uwagą przyglądał się towarom wyłożonym przed sklepem handlarza broni. Brał każdy miecz po kolei i oglądał krytycznym okiem, podczas gdy kupiec bez przerwy zachwalał swój towar.

   — Turański pałasz, mistrzu! Zakrzywiony jak sierp księżyca. Jego rękojeść jest wykładana perłami i złotem, to broń książęca…

   — Nie zabija się rękojeścią — odparł Conan. — To się robi brzeszczotem.

   — Macie rację, mistrzu. Wypróbujcie więc ten miecz z Vendhii. Ostrze jest obłożone potężnym czarem.

   — Nie wierzę w czary, wierzę w dobry miecz i umiejętność władania nim. Nie masz broni z Zachodu lub Północy? Wolę proste, szerokie ostrze od tych zakrzywionych sztylecików.

   — Wobec tego ten miecz będzie ci doskonale odpowiadał, mistrzu. — Kupiec ściągnął materiał skrywający wspaniały, prosty miecz z krótką gardą i ciężką, rzeźbioną głowicą. — Z Vanaheimu, mistrzu!

   Oczy Conana zapłonęły na widok tej broni. Vanirowie od dawna znani byli z wyrobu doskonałych mieczy. Uniósł broń i sprawdził wyważenie. Wypolerowana stal zabłysła w porannym słońcu. To się nie zgadzało. Vanirowie po pierwszym szlifowaniu ostrza pozostawiali zawsze perłowoszarą powierzchnię stali. Nigdy nie polerowali mieczy do połysku lustra. Conan podejrzliwie przeciągnął paznokciem kciuka wzdłuż jednej krawędzi, od rękojeści po czubek, potem odwrócił ostrze i przeciągnął po drugiej. W połowie miecza wyczuł drobną nierówność stali.

   Podniósł go do oczu i odsunął się w cień tak, by blask odbijającego się światła nie mógł ukryć wad. Od brzegu do środka klingi biegło zamaskowane cyną pęknięcie szerokości włosa. Rozgniewany cisnął miecz na stół.

   — Nadaje się tylko do przekucia — stwierdził. — Nie masz czegoś lepszego?

   Kramarz, zirytowany uporem barbarzyńcy, szerokim gestem wskazał sklep za sobą.

   — Jest tam jeszcze kilka starych mieczy, jeśli chcesz, to je sobie obejrzyj.

   Po wejściu do środka Conan odczekał, aż wzrok przyzwyczai się do panującego tu mroku. Potem przebierał w leżącej stercie mieczy i sztyletów, aż znalazł ciężki, lekko zakrzywiony jednosieczny tasak. Jeszcze raz przejrzał miecze, ale żaden mu się nie spodobał. Miał już zapłacić za tasak i poszukać innego kramu, gdy dostrzegł wielki, gliniany dzban stojący w rogu. Z naczynia sterczał pęk mieczy. Wyciągnął kilka. Były stare, poszczerbione i zardzewiałe. Rzemienie oplatające rękojeści całkowicie przegniły.

   Chciał już wyjść, kiedy zauważył miecz inny niż reszta. W mroku dało się jedynie stwierdzić, że ostrze jest szerokie i proste oraz że rękojeść rozpadła się dawno temu — pozostał jedynie nagi trzpień między jelcem i głowicą. Conan wyniósł miecz na zewnątrz, by lepiej się przyjrzeć. W słonecznym świetle okazało się, że ostrze jest purpurowoczarne ze starości, ale nie przerdzewiałe. Osobliwie wykuty w brązie jelec i głowica zzieleniały ze starości.

   Chcąc wypróbować jego wyważenie, Conan pożyczył skórzany pas z sąsiedniego kramu, owinął trzpień i zamachnął się kilka razy. Nawet z nieodpowiednią rękojeścią miecz był doskonale wyważony, jak żaden z tych, które dotychczas oglądał. Odwinął skórę, oddał ją i spytał, ile jest winny za miecz i tasak.

   — To bardzo niezwykły i stary miecz, panie — odpowiedział kupiec. — Niewątpliwie posiada wiele ukrytych zalet.

   — Głęboko ukrytych. Kupiłeś go od cmentarnych hien za grosze.

   Czas spędzony na Wschodzie nauczył Conana sztuki targowania się. Sprzeczka z kupcem ocierała się chwilami o bijatykę, a przechodzący obok próżniacy przystawali, by wtrącić swoje rady. Ostatecznie Conan wyszedł z mieczem zawiniętym w długi materiał i tasakiem zatkniętym za pas. Był przeświadczony, że zdobył świetną broń za psie pieniądze, z kolei kupiec był równie mocno przekonany, iż wcisnął bezwartościowy złom nie znającemu się na rzeczy cudzoziemcowi za horrendalną sumę.

   W dzielnicy jubilerów Conan odnalazł warsztat snycerza. W niewielkiej izbie znajdowały się kamienie szlifierskie, naczynia z piaskiem i jakimiś proszkami. Conan podał rzemieślnikowi swój nowy nabytek.

   — Czy możesz go oczyścić i naostrzyć? Potrzebuję też nową rękojeść. Ze zwykłego drewna, jeleniego rogu lub kości.

   Snycerz zbadał drobiazgowo miecz, a sposób, w jaki to czynił, powiedział Conanowi, że trafił do właściwej osoby. Ten człowiek doskonale znał się na broni, choć nie jako wojownik.

   — Wspaniały miecz — oznajmił na koniec snycerz. — Wielce wyjątkowy, myślę, że mogę coś z nim zrobić. Po wyczyszczeniu będzie wyglądał lepiej niż jakikolwiek miecz, który dotychczas widziałeś. Zasługuje na wyjątkową rękojeść. Mam coś, co ci się, panie, spodoba.

   — Nie chcę nic wyszukanego, chcę drewno lub kość… — zaczął Conan, lecz rzemieślnik już zniknął w sąsiedniej izbie.

   Cymmerianin obawiał się, że snycerz będzie próbował sprzedać mu rękojeść z nefrytu, kryształu lub innego wspaniałego, lecz bezużytecznego materiału.

   Mężczyzna powrócił ze szkatułką z wonnego sandałowego drzewa.

   — Dostałem to od kupca z Hyrykanii dwa lata temu — wyjaśnił. — Długo czekałem na tak zacny miecz.

   Otworzył skrzynkę i pokazał cienki arkusz czegoś, co wyglądało jak pergamin. Było to białe niczym świeża kość słoniowa i pokryte małymi guzami. Zaintrygowany Conan przeciągnął palcami po nierównej powierzchni. Doświadczenie powiedziało mu, że ten egzotyczny i piękny materiał będzie się doskonale nadawał na pokrycie rękojeści.

   — Co to jest? — zapytał zaciekawiony. — Jakaś skóra?

   — To skóra grzbietowa rai olbrzymiej z wysp wschodniego Khitai. Najlepsza w świecie okładzina na rękojeści mieczy. Wymodeluję ją z twardego drewna i okleję tą skórą. Trzpień jest tak długi, że łatwo zmieszczą się tam twoje obie dłonie, ale myślę, że materiału wystarczy także na oklejenie rękojeści twojego tasaka,

   — A zatem zrób tak — powiedział Conan, nie pytając o cenę. Wiedział, że będzie wysoka. Gotów był zapłacić każdą sumę za doskonałą broń czy też podjąć duże ryzyko i ją ukraść. — Czy wykonałbyś równie dobrą pochwę?

   — Tym zajmą się moi czeladnicy. Jaką byś chciał, panie?

   — Prostą, skórzaną do tasaka. Do miecza cienką, z najtwardszego drewna, jakie masz. Ma być oklejona natłuszczoną skórą i obita brązem przy wylocie. Wewnątrz wyłożona dobrze wygarbowaną, jagnięcą skórą.

   — Z kimś tak znakomicie znającym się na broni z przyjemnością robi się interesy, panie. Przyjdź ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin