Conan -15- Conan z wysp.doc

(659 KB) Pobierz
LIN CARTER

LIN CARTER

 

 

 

CONAN Z WYSP

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN OF THE ISLES

PRZEŁOŻYŁ J. D.

 

„…i w końcu, o Książę, stało się, że rebelia Asalanty została zdławiona i

daremnym było wskrzeszenie ze zbutwiałego prochu z archeońskiego

grobowca ponurego cienia Xaltotuna. Zawiodły nawet czarodziejskie moce

Yah Chienga, żółtego czarodzieja z mrocznego i demonami nawiedzanego

Khitaju. I wtedy to Conan z Aquilonii złożył koronę i porzucił tron

najpotężniejszego królestwa Zachodu, zapuszczając się w nieznane, gdzie

na zawsze zniknął z ludzkich oczu.

KRONIKI NEMEDIAŃSKIE

 

Z głębiny dziejów, z zapomnienia,

gdzie jeszcze śpi pradawny stwór.

Cienie przybyły na milczenia skrzydłach,

szkarłatnych niczym piekieł trzewia.

„Proroctwo Epemitreusa”

 

1

CZERWONE CIENIE

 

Król Conan siedział na sędziowskim tronie w sali sprawiedliwości. Za oknami błękit nieba

rozpościerał się nad pełnymi kwiatów ogrodami Tarancji, stolicy Aquilonii. Między niebem a

zielenią ogrodów wznosiły się wieże z białego kamienia, złote kopuły świątyń i pokryte

czerwoną dachówką dachy domów i pałaców. Na całym zachodzie hyboriańskiego świata nie

było piękniejszego i bardziej majestatycznego miasta.

Dobrze utrzymane ulice Tarancji roiły się od przechodniów. Tysiące kobiet i mężczyzn na

grzbietach koni, mułów i osłów, w lektykach, rydwanach lub wozach zaprzężonych w woły bez

przerwy podążało ku swoim celom. Po wodach Khorotasu krążyły lekkie łodzie przypominające

roje wodnych owadów. Dwadzieścia lat twardych, ale i rozumnych rządów Conana Wielkiego

uczyniło Aquilonię najpotężniejszym i najzasobniejszym krajem, jakiego od zarania świata dotąd

nie widziano.

Wewnątrz sali bogato ubrani szlachcice, dworzanie w jedwabiach i mieszczanie w jasnych

togach z oznakami cechów zawieszonymi na piersiach stali w milczeniu, podczas gdy król

wymierzał sprawiedliwość. Dzisiaj miało zostać rozpatrzonych kilka spraw o niezwykłym

znaczeniu, dlatego w sali sprawiedliwości znalazła się połowa wysoko urodzonych

Aquilończyków. Oprócz młodego Gonzalvia, wicehrabiego Poitain i jego ojca, starego Trocero,

jak zawsze szczupłego i wytwornego w szacie ze szkarłatnego aksamitu, byli tu również hrabia

Monaro z Couthen, baron Guilaime z Imiru, a także dostojny, śnieżnobrody starzec — Dexitheus,

arcykapłan Mitry.

Groźni wojownicy z królewskiego legionu Czarnych Smoków stali przy drzwiach i pod

ścianami, a słońce błyskało na ich hełmach uwieńczonych skrzydlatymi gestiami oraz grotach

włóczni.

Wszystkie oczy zwrócone były na podwyższenie, na którym dwa trony wynosiły się ponad

tłum. Poniżej gruby kupiec nerwowo miął w palcach fałdy swej szaty, podczas gdy jego adwokat

zawile tłumaczył coś patrząc na króla.

Conan z wysokości swego tronu spoglądał groźnie w dół na drżące strony sporu. W głębi

duszy czuł wstręt do tych nudnych, rozwlekłych i pełnych zawiłości spraw, z ich żałosnymi

kłamstwami, wyrachowaniem i powodującymi ból głowy komplikacjami. Jakże pragnął cisnąć

koroną w tłustą gębę tego chciwego głupca, potem wybiec z sali, ścisnąć udami boki ogiera i

pognać na całodzienne polowanie w północnych lasach!

Niech piekło porwie takie królowanie! — pomyślał. — To wysusza całą ikrę w ciele

mężczyzny, czyniąc go starym, gderającym nudziarzem, nie mającym dość krwi w żyłach, aby

zamachnąć się dwuręcznym mieczem. Bez wątpienia, po dwudziestu latach noszenia korony

prawdziwy mężczyzna ma prawo rzucić precz honory i tytuły i ruszyć ostatni raz ku przygodom

zbryzganym krwią, zanim Czas zetnie go swą nieubłaganą kosą.

Conan spojrzał ukradkiem na drugi, niższy tron, na którym siedział jego syn, książę Conn,

dziedzic królestwa Aquilonii. Młodzieniec miał dwadzieścia lat i przygotowywał się, by przejąć

koronę najpotężniejszego królestwa Zachodu. Stary król uśmiechnął się dyskretnie, ujrzawszy

znudzony, buntowniczy grymas na twarzy młodego Conna. Niewątpliwie ten młodzik też marzył

o tym, by zrzucić z siebie ciężką, paradną szatę i wyruszyć na polowanie czy spędzić noc z

dziewkami w nadbrzeżnej oberży. Wspomniawszy własną gorącokrwistą młodość, Conan

zachichotał w duchu.

Rzeczywiście, książę Conn był bardzo podobny do swego ojca. Miał takie same,

nachmurzone, ciemne brwi ponad oczyma pałającymi błękitnym ogniem. Taka sama była smagła

twarz z kwadratową szczęką, obramowana czarną grzywą przyciętą w kwadrat. Takie samo było

też krzepkie ciało o jędrnych muskułach napinających jedwab i aksamit na szerokich ramionach

oraz wysoko sklepionych piersiach. Syn Conana górował głową i ramieniem nad wszystkimi

mężczyznami w sali, wyjąwszy tylko swego tytanicznego ojca, największego wojownika, jakiego

świat znał kiedykolwiek.

Czas nie pokonał jeszcze króla Conana. Prawda, że wiele srebra błyszczało mu w gęstej,

czarnej grzywie i krótko przyciętej brodzie, która otaczała jego srogie usta i żelazne szczęki.

Ubyło mu też trochę ciała, co upodobniło go do wysuszonego starego wilka z północnych

stepów. Zimna ręka Czasu wyryła głębokie bruzdy na posępnym czole Cymmerianina i

pokrytych bliznami policzkach. Ciągle jeszcze niewzruszona żywotność wrzała wewnątrz

olbrzymiej postaci. Gorące ognie dawnych furii wciąż tliły się w jego oczach, a paraliżujący

uchwyt Czasu nieznacznie tylko nadwątlił siłę mocarnych dłoni, giętkość ścięgien i prężność

muskułów.

Conan siedział na srebrnym tronie tak, jakby dosiadał bojowego rumaka. Berło

sprawiedliwości trzymał niczym żelazną, bojową maczugę, mogącą unieść się w każdej chwili i

strzaskać czaszkę wroga. Bogata szata obwieszona klejnotami i złotymi łańcuchami nie mogła

ukryć bijącej od niego dzikiej, pierwotnej siły. Gdziekolwiek by nie był — na hałaśliwej uczcie,

w ciszy i kurzu biblioteki lub jedwabistym wnętrzu alkowy — ten posępny barbarzyńca z mgłą

okrytych pustkowi Cymmerii wszędzie przynosił ze sobą groźny nastrój pola bitwy.

Minęło już ponad dwadzieścia lat od chwili, gdy zrządzenie losu oraz jego własna, nieugięta

wola wyniosły go spośród rzeszy bezimiennych awanturników na olśniewający tron

najpotężniejszego i najwspanialszego królestwa Zachodu.

Blisko pół wieku przeszło od tamtej nocy, kiedy to obdarty, szalony młodzik z zerwanym

łańcuchem w ręku wydostał się z hyboriańskiej zagrody dla niewolników, wyruszając w drogę,

która zaprowadziła go na najwyższy szczyt potęgi i chwały. Conan Cymmerianin w bitwach i

wojnach przemierzył pół świata, wyrąbując sobie krwawą ścieżkę przez tuzin królestw, od

burzliwych brzegów Oceanu Zachodniego, po mgliste doliny bajecznego Khitaju.

Jako złodziej, pirat, najemnik, przywódca tajemnych bractw, generał armii kilku królestw,

Conan ryzykował życie zaznając wszystkich przygód, cudów i przyjemności, jakie tylko mógł

dać ten świat. Z ręki potężnego Cymmerianina ginęły demony, smoki i pełzające okropieństwa z

pradawnych wieków. Tysiące wrogów poczuło w trzewiach chłód jego ostrza. Wojownicy w

zbrojach, źli czarnoksiężnicy, wodzowie dzikich barbarzyńców i pyszni królowie. Nawet wieczni

bogowie uciekali czasami przed bojową furią Conana.

Jednak przygoda, która zaczęła się owego gorącego, wiosennego dnia tutaj, w sali

sprawiedliwości pałacu w Tarancji, osiem tysięcy lat po zatonięciu Atlantydy, a siedem tysięcy

lat przed powstaniem Egiptu i Sumeru, była najdziwniejszą i najbardziej niesamowitą ze

wszystkich, które do tej pory złożyły się na historię życia Cymmerianina. Zaczęło się nagle i

nieoczekiwanie. W jednej chwili Conan patrzył gniewnie na grubego kupca i jego elokwentnego

adwokata, w następnej zaś spojrzał zdziwiony na salę, zatrzymując wzrok na postaci swego

starego, wiernego przyjaciela, hrabiego Trocero z Poitain, który niespodziewanie zachwiał się na

nogach. — Nie! Na wszystkie diabły Piekieł. Nie!

Chrapliwy krzyk starego arystokraty, wibrujący obłędnym przerażeniem i rozpaczą, przerwał

wywód adwokata. Zdumione oczy obecnych zwróciły się ku zataczającemu się Trocero. Mogłoż

to być, że stary hrabia Poitain przybył do sali sprawiedliwości pijany?

Jednak widok bezkrwistej twarzy, wykrzywionej malującym się na niej potwornym strachem,

natychmiast odpędził takie podejrzenie. Krople zimnego potu zabłysły na białym obliczu

hrabiego, a zsiniałe wargi poruszały się jak w agonii. Ciemne obwódki otoczyły wytrzeszczone

oczy.

— Trocero! — wykrzyknął Conan. — Co ci jest?!

Król wstał z tronu, widząc jak jego przyjaciel i współpracownik wyciąga przed siebie ręce,

próbując odepchnąć niewidzialnego napastnika. W sali zapadła cisza. Syn Trocero rzucił się

przez ciżbę, by podtrzymać ojca. Hrabia padł na kolana.

— Nie, mówię nie! — krzyknął. — Nie możesz… nie odważysz się! Och, Isztar i Mitro! —

podniósł głos w udręce przerażenia.

I wtedy uderzył Strach.

Spod żebrowanego sklepienia sali spłynęły szkarłatne cienie, tak blade i bezcielesne jak

pasemka wyblakłej, czerwonej mgły. Były to cienie Strachu.

W mgnieniu oka zawirowały dookoła postaci starego Poitaińczyka. Jeszcze przez chwilę

poprzez czerwoną zasłonę widać było jego białe, stężałe rysy. Wyglądało to tak, jakby gromada

duchów oblepiła Trocero ze wszystkich stron.

Przez długą, upiorną chwilę czerwone cienie zasnuwały wokół hrabiego różową zasłonę, a

potem wszystko zniknęło.

Cała sala zamarła z wrażenia. Na każdej twarzy malowało się niedowierzanie. Stary hrabia

Poitain, który przez ćwierć wieku stał u boku Conana i walczył w dziesiątkach wojen, po prostu

rozpłynął się w powietrzu.

— Ojcze! Na Mitrę… — przerwał ciszę młody Gonzalvio. Na żelazne serce Croma! — ryknął

Conan. — Czarna magia w moim własnym pałacu? Muszę mieć głowę tego, co wywołał to zło!

Hej, straże! Przeklęci głupcy, trąbić na alarm! Wściekły krzyk Conana przerwał nastrój

otępiałego niedowierzania. Kobiety zaczęły piszczeć i mdleć. Mężczyźni klęli, przecierali oczy i

gromadzili się wokół miejsca, w którym przed chwilą stał największy pan w Aquilonii. Nagle

ponad gwar głosów przebił się grzmot mosiężnych rogów. Zawarczały bębny i gwardziści

Conana z legionu Czarnych Smoków z mieczami w dłoniach przepchnęli się przez skłębiony

tłum i stanęli w szyku wokół królewskich tronów, nad którymi wisiał sztandar z lwem Aquilonii.

Nigdzie jednak nie było żadnego wroga; ani przebiegłego mordercy, ani ukrytego szpiega, ani

wreszcie nikogo widzialnego.

Na podwyższeniu, otoczony przez swych gwardzistów, król Conan badał salę zawziętym,

nieporuszonym spojrzeniem stepowego lwa. Głęboko w duszy czuł przeszywający ból dotkliwej

straty. Trocero z Poitain był pierwszym, który wysunął imię Conana jako przywódcy rewolty

przeciw zdegenerowanemu królowi Numedidesowi. To Trocero poprowadził wyprawę na dalekie

wybrzeże krainy Piktów, by sprowadzić stamtąd Cymmerianina, wygnanego przez zazdrość

Numedidesa.

Później Conan wyruszył z Argos na czele garstki dzielnych wojowników i zakrwawionym

mieczem wyrąbał sobie drogę aż do bram Tarancji. Tu Cymmerianin gołymi rękami zadusił

zdeprawowanego Numedidesa, a zdartą z jego głowy koronę założył na własne skronie.

Najstarszy i najwierniejszy przyjaciel Conana był pierwszą ofiarą Strachu. W ciągu

następnych tygodni Strach uderzał raz za razem, dopóki siedem setek Aquilończyków — parów i

tragarzy, szlachetnych dam i kurtyzan, dostojników i żebraków, kapłanów i chłopów, nie

zniknęło w upiornym uścisku czerwonych cieni.

 

Gdy wiek za wiekiem bez przerwy szedł

i płynął czas nad mym grobem,

ja spałem twardo w ponurej ciszy,

w cieniu feniksów skrzydeł,

lecz teraz wreszcie się zbudzę.

„Proroctwo Epemitreusa”

2

CZARNE SERCE GOLAMIRY

 

Samotny król Conan spał w wielkiej komnacie o złotym sklepieniu. Jego sen był niespokojny i

pełen koszmarów. Przez ostatnie trzy dni i noce przedrzemał najwyżej godzinę, usiłując zwalczyć

niesamowitą plagę, która opanowała Aquilonię. Zasięgał rady najmądrzejszych ludzi królestwa

— sędziwych mędrców i uczonych lekarzy. Prosił o modlitwy kapłanów Mitry, Isztar i Asura.

Wysłuchiwał meldunków szpiegów. Szukał zaklęć i wróżb, czarodziei i magów — wszystko na

próżno.

Wreszcie zmęczenie ogarnęło jego żelazne ciało i posiwiały barbarzyńca leżał teraz w ciężkiej

kolczudze na jedwabnej pościeli, z wielkim dwuręcznym mieczem w zasięgu ręki, pogrążony w

pełnym majaków śnie.

Nagle spłynęło na niego widzenie. Wydało się Conanowi, że słyszy odległy głos, a

powtarzające się wołanie, choć niezrozumiałe, było dość głośne, by mógł się obudzić.

Stanął na nogi, obejrzał się i ujrzał własne ciało leżące w głębokim śnie. Potężna pierś unosiła

się i opadała. Kolczuga połyskiwała jak srebro w świetle księżyca, które wpadało przez wysokie i

wąskie okna.

Odległe, mruczące wezwanie nadleciało znowu. Brzmiała w nim nutka przynaglenia, ale słów

dalej nie można było zrozumieć. Stary król podszedł przez ciemność w kierunku światła

księżyca. Przekroczył przestrzeń i czas, aż ogarnęła go wirująca szara mgła, zamazująca

wszystkie kształty przed oczami. Posuwał się ciągle naprzód drogą niepodobną do żadnej z dróg

materialnego świata, który pozostawił za sobą. Szedł przez lepką szarość mgły narodzonej z

nocy.

Wezwanie, które wywołało duszę Conana z ciała do wnętrza tego świata, nadchodziło raz za

razem. Stopniowo wzywający głos stawał się wyraźniejszy: Conan z Cymmerii! — Conan z

Aquilonii! — Conan z Wysp!

Był zaintrygowany tym, co słyszał: co znaczyło to imię — Conan z Wysp? Taki przydomek

nigdy dotąd nie był łączony z jego imieniem. Szara mgła rozrzedziła się, a zamiast niej zabłysło

przyćmione, nieziemskie światło. Conan stał teraz w gigantycznej sali, której hebanowe ściany i

wysoki, sklepiony strop sprawiały wrażenie wyrzeźbionych w martwej czerni pradawnej nocy.

Nikły, magiczny blask promieniował z posępnych murów, oświetlając kolosalną rzeźbę, która

wyrastając z podłogi sięgała aż do sklepienia. Każdy cal czarnych ścian pokrywała płaskorzeźba

przedstawiająca nie kończące się szeregi maleńkich postaci. Były to miliony ludzi walczących ze

sobą lub pogrążonych w rozmyślaniach. Sądząc po osobliwych szczegółach ich ubiorów i broni,

pochodzili oni z zamierzchłych królestw w pradawnych eonach.

Gigantyczny gobelin wykuty w zimnym kamieniu ukazywał przekrój historii człowieka, od

zapomnianych dni, kiedy to pochylony, włochaty małpolud szedł niezdarnie przez dżunglę, a

czarnoskrzydłe Ka, Dusza Stwórcza, unosiła się nad nim wieszcząc narodziny cywilizacji, dalej

przez czas, w którym Atlantyda, Lemuria, Valusia i Stary Gondor zmagały się o władzę nad

ziemią, aż po Kataklizm i rozkwit potęgi Archeonu.

Ponad pochodem starożytnych królów i bohaterów unosiły się inne postacie —

zniekształcone, niezgrabne i straszne. Conan znał ich jako Pradawnych Bezimiennych, którzy

rządzili gwiezdnym zbiorowiskiem Wszechświata na biliony eonów przed narodzeniem się

Gayomara — pierwszego z ludzi.

Wtedy to Conan zrozumiał, że jego dusza kroczy przez bezczasowe marzenie, przywołana tu

przez starożytną siłę, która czuwa nad ludzką rasą. Z niepokojem pomyślał, że stopa śmiertelnego

człowieka nigdy dotąd nie poruszyła pyłu, którego cienka warstwa pokryła hebanową podłogę

przez niezliczone wieki. Potem jednak uświadomił sobie, iż kiedyś, w magicznym śnie stał już w

tym miejscu. Kierując się owym wspomnieniem, Conan przeszedł przez kolosalną, czarną

gardziel do sali wewnętrznej.

Minęły już dziesiątki lat od dnia, w którym był tu po raz pierwszy, ale cóż znaczą

efemeryczne pokolenia śmiertelnych ludzi dla tego, który śpi w trzewiach Golamiry, Góry

Wiecznego Czasu?

Conan zbliżył się do szerokich schodów z czarnego kamienia, skręconych w spiralę, która

wznosiła się do nieodgadnionej wysokości. Tutaj podobne do urwisk ściany ozdobiono

tajemniczymi symbolami i rzędami egzotycznych napisów, tak starożytnych i tak sugestywnych,

że w Cymmerianinie ocknęły się szczątkowe wspomnienia po zwierzęcych przodkach, żyjących

w zaraniu czasów. Przebudzenie ukrytej głęboko we krwi pamięci Starych Czasów

spowodowało, że Conanowi ścierpła skóra. Pośpiesznie odwrócił wzrok od owych rytów.

Wstępując na kręte schody, Cymmerianin zauważył, iż każdy stopień tworzyły wijące się

zwoje koszmarnego Seta — Pradawnego Węża. Wiecznego i złośliwego Demona Ciemności,

uchwyconego przez rzeźbiarza w chwili, gdy ze zwałów pradawnego szlamu wynurzał swe

łuskowate cielsko. Zgodnie z wolą nieznanego twórcy, wędrowiec idący po tych schodach stawał

się symbolem człowieka wspierającego się na ślepych siłach chaosu. Krok za krokiem Conan

wspinał się w górę.

W końcu zobaczył grobowiec, wyciosany z jednej bryły połyskującego kryształu. Gdyby to

był diament, a tak właśnie wyglądał, to cały sarkofag byłby wart więcej niż wszelkie pieniądze

świata. Zimny kryształ połyskiwał tysiącami niespokojnych świateł, podobnych do mnóstwa

uwięzionych gwiazd.

Po bokach sarkofagu, w posępnej ciszy krypty, wznosiły się potężne kształty dwu ogromnych

feniksów, o szponiastych łapach i zakrzywionych dziobach, ze skrzydłami rozpostartymi tak, by

osłonić tego, który spał w diamentowym grobowcu.

Z hebanowej ciemności wyłoniła się postać w białej szacie, otoczona aureolą najczystszego

światła. Conan bez słowa wpatrywał się w majestatyczną, brodatą twarz.

— Powiedz, o śmiertelny! — rzekła postać głosem głębokim i donośnym. — Wiesz, kim

jestem?

— Tak — mruknął Conan. — Na Croma i Mitrę oraz wszystkich bogów światła, jesteś prorok

Epemitreus, którego ciało rozsypało się w proch piętnaście wieków temu!

— Prawda, Conanie. Minęło wiele lat, gdy ostatni raz przywołałem twą uśpioną duszę, by

stanęła przede mną tu, w czarnym sercu Golamiry. Przez lata, które przeszły od tamtego dnia,

mój nieśmiertelny wzrok śledził cię na wszystkich twych drogach, wędrówkach i wojnach. Tak

miało być. Wykonaliśmy wszystko zgodnie z wolą Przedwiecznego, który wysłał mnie tutaj jako

strażnika ludzkości. Lecz teraz ciemność wznosi się ponad wszystkimi krainami Zachodu.

Nadchodzi Cień, z którym jedynie ty ze wszystkich śmiertelnych ludzi możesz się zmierzyć.

Conan chciał przemówić, ale koścista ręka mędrca podniosła się nakazując milczenie.

— Słuchaj uważnie, Conanie! W dawno minionych czasach Władcy Życia dali mi siły i

mądrość większą niż innym ludziom. Dzięki tym darom mogłem stanąć do walki z piekielnym

Setem, którego uśmierciłem, znajdując w tej walce również śmierć. To wydarzenie chyba znasz.

— Tak mówią stare księgi i legendy — odparł Conan.

— I tak było — potwierdziła świetlista postać. — Ty wiesz, o dziecię ludzkie, że od początku

bogowie naznaczyli cię do wielkich czynów i nieśmiertelnej sławy. Ścieżka twa wiodła przez

wiele pełnych niebezpieczeństw przygód; setki mrocznych i złych ludzi oraz wiele nieludzkich

sił skonało pod twoim mieczem. Bogowie są z ciebie zadowoleni.

Twarz Conana pozostała niewzruszona i nic nie odpowiedział na taką pochwałę. Głęboki i

dźwięczny głos Epemitreusa mówił dalej:

— Oczekuje cię ostatnie zadanie, Cymmerianinie, zanim udasz się na należny ci spoczynek.

Do tego zadania twa dusza została przeznaczona jeszcze przed początkiem czasu. Oczekuje cię

największe i najświetniejsze zwycięstwo, choć cena, jaką zapłacisz, będzie gorzka.

— Co to za zadanie i jaka będzie cena? — spytał bez wahania Conan.

— Zadaniem jest ocalić zachód świata przed Strachem, który teraz nawiedził twój kraj.

Straszne fatum unosi się nad krainami ludzi, gotując im los straszniejszy, niż umysł twój może

pojąć. Strach zniewoli dusze twego ludu, podczas gdy ich ciała będą rozszarpywane w

bestialskich męczarniach przez ręce, które powinny były rozpaść się w proch osiem tysięcy lat

temu!

Prorok utkwił wzrok w posępnej twarzy Conana.

— Lecz by tego dokonać, musisz oddać tron oraz królewską koronę swemu synowi i zapuścić

się samotnie na zamglone morskie pustkowia, za najdalszy horyzont Oceanu Zachodniego.

Popłyniesz tam, gdzie nie dotarł nigdy żaden śmiertelny z twej rasy, odkąd Atlantyda pogrążyła

się w lśniące fale. Tej nocy ukradkiem i w tajemnicy wyruszysz w drogę. Nie wolno ci obejrzeć

się za siebie nawet w myślach. Pozostawisz za sobą, prócz tronu i korony, pismo o abdykacji.

Droga przez nieznane morza jest długa i ciężka. Wiele niebezpieczeństw stoi pomiędzy tobą a

twym celem. Nawet bogowie nie mogą cię przed nimi osłonić. Jednak tylko ty, ze wszystkich

ludzi, możesz pójść tam mając nadzieję zwycięstwa. Twoja samotność będzie pełna chwały.

Zważ, że tylko kilku śmiertelnym dane było zbawiać swój świat!

Mędrzec uśmiechnął się do króla.

— Mogę ci dać jeden podarunek. Noś go stale przy sobie, gdyż w godzinie ostatecznej próby

będzie on twym jedynym ratunkiem. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej. W razie potrzeby twe

serce podpowie ci, jak użyć tego talizmanu.

Mgła połyskująca światłami, podobna do pyłu gwiazd, spłynęła z wyciągniętych dłoni

proroka. Coś, jakby szkło, szczęknęło u stóp Conana, a ten bez słowa pochylił się i podniósł

amulet.

— I jeszcze jedno — odezwał się Epemitreus. — Czarnoksiężnik, władca starej Atlantydy,

używa symbolu Czarnego Krakena. Znak ten nadal zachowuje swą moc. Strzeż się go! — Idź

teraz, dziecię Croma — zakończył mędrzec — gdyż nie jest roztropnie błąkać się po królestwie

cieni, dokąd zawezwałem twego ducha. Wracaj do twej cielesnej powłoki, a błogosławieństwo

bogów światła pójdzie z tobą, by oświetlać twą ciemną i straszną ścieżkę! Nigdy więcej nie

zobaczysz już twarzy Epemitreusa. Ani w tym świecie, ani w wielu przyszłych, przez które w

kolejnych żywotach będziesz wędrował i walczył. Żegnaj!

 

Conan obudził się gwałtownie i usiadł ciężko dysząc. Był mokry od potu. To tylko sen! —

pomyślał. Wino ze środkiem nasennym i myśli zaprzątnięte kłopotami stworzyły tę niesamowitą

wizję.

Nagle jego wzrok padł na przedmiot zaciśnięty w spotniałej dłoni. Był to malutki feniks

wyrzeźbiony w połyskującym diamencie. Cymmerianin podjął ostateczną decyzję.

Trzy godziny później, gdy letnia burza błyskała i grzmiała nad Tarancją, ogro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin