ROBERT E. HOWARD L. SPRAGUE DE CAMP
CONAN UZURPATOR
PRZEKŁAD ZBIGNIEW A. KRÓLICKI
TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE USURPER
Skarb Tranikosa………
(The Treasure of Tranicos)
1. Pomalowani ludzie
2. Ludzie z morza
3. Czarny nieznajomy
4. Ponury łoskot bębna
5. Człowiek z dziczy
6. Łup nieboszczyka
7. Ludzie puszczy
8. Miecze Akwilonii
Wilki na granicy
(Wolves Beyond the Border)
Feniks na mieczu…..
(The Phoenix m the Sword)
Szkarłatna cytadela..
(The Scarlet Citadel)
WSTĘP
Jednym z najlepszych gawędziarzy na świecie był Robert Ervin Howard (1906–1936) z
Cross Plains w Teksasie. Chociaż Howard był wszechstronnym i płodnym pisarzem —
napisał, na przykład, szereg skrzących się humorem opowiadań z Dzikiego Zachodu —
jednak szczyt swych twórczych zdolności osiągnął w rojących się od przygód opowiadaniach
fantasy. W tych opowieściach o herosach i czarnoksiężnikach, o demonach i potworach
spotykamy niezapomniane, niepowtarzalne postacie: króla Kulla z Waluzji, Brana Mak
Morna, Salomona Kane — oraz najpotężniejszego i najbarwniejszego z nich, Conana
Cymeryjczyka, bohatera przeszło dwudziestu porywających opowiadań.
Conan miał żyć około dwanaście tysięcy lat temu w wymyślonej przez Howarda erze
hyboryjskiej, po zatonięciu Atlantydy, w czasach nie objętych żadnymi przekazami
historycznymi. Olbrzymi, żądny przygód barbarzyńca z leżącej daleko na północy Cymerii
(patrz mapka), brodził przez rzeki krwi i zwyciężał każdego przeciwnika, czy to zwykłych
śmiertelników, czy istoty nadprzyrodzone, aby w końcu zostać królem hyboryjskiego
królestwa Akwilonii.
Za życia Howarda opublikowano osiemnaście opowiadań o Conanie, a w ciągu ostatnich
dwudziestu lat odkryto rękopisy kilku innych — zarówno kompletnych, jak i nie
dokończonych. Przypadł mi w udziale zaszczyt wydania ich po śmierci pisarza oraz
opracowania większości niekompletnych utworów.
Z czterech opowieści składających się na ten tom, pierwsze dwie mają dość
skomplikowaną historię. W 1951 roku w stercie niepublikowanych rękopisów znajdujących
się w domu Oscara J. Frienda, ówczesnego agenta literackiego zajmującego się spuścizną
literacką Howarda, odkryłem opowiadanie zatytułowane „Czarny nieznajomy”.
Przygotowując rękopis do druku, przeredagowałem go dość gruntownie, skracając tekst o
około piętnaście procent i dodając szereg wątków, aby powiązać opowiadanie z królem
Numedidesem, Thoth–Amonem oraz późniejszą rewoltą w Akwilonii, tak aby dopasować je
do całości sagi.
Wydawca „Fantasy Magazine”, który jako pierwszy opublikował ten utwór, poczynił
dalsze zmiany i skreślenia. Tę wersję wydano ponownie w 1953 roku w zbiorze King Conan.
Redaktor czasopisma przywrócił poprzedni tytuł, jednak kiedy opowiadanie zamieszczono w
zbiorze King Conan, zmieniłem tytuł na „Skarb Tranikosa”, ponieważ „Czarny Nieznajomy”
nazbyt przypominał wiele tytułów innych utworów Howarda, z których co najmniej tuzin
zawiera słowo „czarny”.
Opracowując niniejszy zbiór, wróciłem do oryginalnego rękopisu Howarda i
przeredagowałem go ponownie, unikając skrótów i robiąc jedynie takie zmiany, jakie
wydawały się naprawdę niezbędne. Odrzuciłem poprawki poczynione przez redakcję
„Fantasy Magazine”, jednak zachowałem wątki wprowadzone za pierwszym razem, aby
powiązać opowiadanie z pozostałymi częściami sagi — takie jak wyjaśnienie przyczyn
ucieczki Conana z Akwilonii. Tak więc tekst, który czytacie, jest o wiele bardziej zbliżony do
oryginału Howarda niż uprzednio publikowane wersje.
Ponadto Glenn Lord, obecny agent literacki zajmujący się spuścizną po Howardzie, w
1965 roku znalazł w papierach pisarza opowiadanie „Wilki na granicy”. Wydawało się, iż jest
to ostateczna wersja utworu, jednak opowiadanie urywało się w połowie (na scenie walki w
chacie), a dalszy ciąg był podany jedynie w formie krótkiego streszczenia, mieszczącego się
na jednej stronie. Nigdy nie dowiemy się, czy Howard znużył się tym tekstem, czy też odłożył
go na bok, chcąc skończyć później. Opierając się na tym streszczeniu, podjąłem się
dokończenia tekstu z zachowaniem stylu pisarza.
Dwa pozostałe opowiadania — „Feniks na mieczu” i „Szkarłatna cytadela” — mają,
oprócz kilku drobnych zmian redakcyjnych, tę samą postać, w jakiej wyszły spod pióra
Howarda i w jakiej zostały opublikowane w roku 1930 w Weird Taks.
Saga o Conanie rozpoczyna się następująco: Conan, syn cymeryjskiego kowala, urodził się
na polu bitwy w tej górzystej, zasnutej chmurami krainie. Jako młodzieniec wziął udział w
splądrowaniu Venarium — nadgranicznego fortu Akwilończyków, następnie, przyłączywszy
się do zgrai Asirów ruszających na wyprawę do Hyperborei, został schwytany przez
Hyperborejczyków. Uciekłszy z niewoli, powędrował do Zamory i przyległych krajów, gdzie
zarabiał na dostatnie życie jako złodziej. Nieobyty z cywilizacją, nie uznający żadnych praw
nadrabiał brak subtelności i wyrafinowania wrodzonym sprytem oraz herkulesową siłą
odziedziczoną po ojcu.
W końcu zaciągnął się jako najemnik do armii króla Turanu, Yildiza. Odbył rozliczne
podróże po hyrkańskich krainach, gdzie znakomicie opanował umiejętność konnej jazdy i
strzelania z łuku. Później był kondotierem, przywódcą bandy czarnoskórych piratów
grasujących u brzegów Kush, a także najemnikiem na służbie Shemu i w ościennych krajach.
Wrócił do zbójowania jako naczelnik kozaków ze stepów na wschodzie i piratów z morza
Vilayet. Później był żołnierzem w królestwie Khauranu i spędził dwa lata jako wódz
Zuagirów, koczowniczych Shemitów żyjących na wschodzie. Następnie przeżył wiele
niebezpiecznych przygód w Iranistanie i Venhyi, w trakcie których w Górach Himeliańskich
natknął się na Czarnych Magów z Yimszy.
Wróciwszy na zachód, Conan ponownie przystał do piratów z Wysp Barachańskich i
bukanierów z Zingary. Potem znów widzimy go w szeregach armii Stygii i różnych czarnych
królestw. Powędrował na północ, do Akwilonii i w wieku już prawie czterdziestu lat został
zwiadowcą na piktyjskim pograniczu. Kiedy Piktowie, z pomocą czarownika Zogar Saga,
zaatakowali akwilońskie osady, Conan daremnie próbował ocalić Fort Tuscelan od
zniszczenia, lecz zdołał uratować życie wielu osadnikom między Rzeką Gromu a Czarną
Rzeką. W tym momencie rozpoczyna się akcja niniejszej książki.
L. Sprague de Camp
SKARB TRANIKOSA
Po wypadkach opisanych w tomie „Conan wojownik” w opowiadaniu „Za Czarną Rzeką”
Cymeryjczyk szybko robi karierę w akwilońskiej służbie. Zostawszy generałem, pokonuje
Piktów w wielkiej bitwie pod Velitrium i ukręca kark ich sprzysiężeniu. Następnie dostaje
wezwanie do stolicy, Tarantii, gdzie ma odprawić triumf. Jednakie wzbudziwszy podejrzenia i
zazdrość zdeprawowanego oraz głupiego króla Numedidesa, zostaje uśpiony środkiem
podanym w winie i z wyrokiem śmierci zamknięty w Żelaznej Wieży. Ale barbarzyńca ma w
Akwilonii zarówno wrogów, jak i przyjaciół, więc wkrótce Zostaje cichaczem uwolniony z
więzienia i zapatrzony w konia oraz miecz. Wraca na pogranicze, gdzie stwierdza, iż jego
bossońskie oddziały zostały rozpuszczone do domów, a za jego głowę wyznaczono nagrodę.
Przepłynąwszy przez Rzekę Gromu, wyrusza przez wilgotne krainy Piktów w kierunku
odległego morza.
1
POMALOWANI LUDZIE
Jeszcze przed chwilą polanka była pusta, teraz na skraju zarośli stał przyczajony człowiek.
Żaden dźwięk nie ostrzegł szarych wiewiórek o jego przybyciu, ale barwnie upierzone ptaki
fruwające w słońcu ponad puszczą wystraszyły się jego niespodziewanego nadejścia i
poderwały się zgiełkliwą chmurą. Mężczyzna zmarszczył brwi i szybko obejrzał się za siebie,
jakby obawiając się, że wystraszone ptaki zdradzą jego obecność komuś niewidocznemu.
Potem, ostrożnie stawiając nogi, zaczął skradać się przez polankę.
Mimo potężnej, muskularnej budowy poruszał się zwinnie jak lampart. Oprócz przepaski
na biodrach nic nie miał na sobie, a jego kończyny poznaczone były licznymi zadrapaniami i
pokryte zaschniętym błotem. Potężnie umięśnione lewe ramię miał owinięte zakrwawionym
bandażem. Twarz pod grzywą czarnych, zlepionych włosów była wynędzniała i ściągnięta, a
oczy jarzyły mu się jak ślepia rannego wilka. Podążając ledwie widoczną ścieżką wiodącą
przez otwartą przestrzeń, lekko kulał.
W połowie polanki na odgłos przeciągłego wycia, niosącego się przez las, stanął jak wryty
i z kocią zwinnością obrócił się w kierunku chaszczy, z których wyszedł. Ktoś inny uznałby
głos za wycie wilka. Jednak ten człowiek wiedział, że nie był to wilczy zew. Jako
Cymeryjczyk rozpoznawał odgłosy puszczy tak, jak mieszczuch poznaje głosy przyjaciół.
Gdy ponownie odwrócił się i pospieszył ścieżką, w jego nabiegłych krwią oczach zabłysła
wściekłość. Szlak, opuszczając polankę, biegł skrajem gęstych zarośli wznoszących się
zwartą ścianą pośród drzew i krzewów. Wzdłuż niego, między skrajem polanki a ścieżką,
leżał potężny pień, głęboko zanurzony w poszyciu. Kiedy Cymeryjczyk ujrzał kłodę,
zatrzymał się i obejrzał za siebie. Zwykły człowiek nie dostrzegłby żadnych śladów jego
przejścia, jednak dla wyostrzonych bytowaniem w dziczy oczu barbarzyńcy były one zupełnie
wyraźnie. Wiedział, że zauważą je równie bystre oczy tych, którzy go tropili. Barbarzyńca
warknął coś pod nosem, jak ścigane zwierzę gotowe kąsać prześladowców.
Z zamierzoną beztroską poszedł dalej, tu i ówdzie depcząc nogami źdźbła traw. Potem,
dotarłszy do drugiego końca wielkiego pnia, wskoczył nań, zawrócił i szybko pobiegł z
powrotem. Ponieważ kłoda była sucha i opłukana przez deszcze, nie został na niej żaden znak
świadczący o tym, iż mężczyzna wrócił po swoich śladach. Kiedy dotarł do miejsca, gdzie
zarośla rosły najgęściej, wtopił się w nie jak cień; nawet lekkie poruszenie liści nie zdradzało,
gdzie wszedł w gęstwinę.
Minuty wlokły się ospale. Szare wiewiórki znów zaczęły skrzeczeć — po czym
rozpłaszczyły się na gałęziach i nagle umilkły. Na polance ponownie pojawił się Człowiek.
Równie bezgłośnie jak pierwszy przybysz, z zarośli na jej południowym krańcu wyłonili się
trzej przysadziści, ciemnoskórzy mężczyźni o muskularnych torsach i ramionach. Nosili
wyszywane paciorkami, skórzane przepaski na biodrach, w upięte na czubku głowy włosy
mieli powtykane orle pióra, a ciała pomalowane w wymyślne wzory. Byli solidnie uzbrojeni
w toporny oręż z kutej miedzi.
Ostrożnie obejrzeli polankę, zanim pokazali się na otwartej przestrzeni, lecz bez wahania
wyszli z zarośli zwartym szeregiem. Stąpali cicho jak koty i nachylali się, żeby przyjrzeć się
ścieżce. Posuwali się śladami Cymeryjczyka — co nawet dla tych psów gończych nie było
łatwym zadaniem. Szli powoli przez polanę; wtem jeden z nich znieruchomiał, mruknął coś i
wskazał szerokim grotem dzidy na zgniecione źdźbło trawy w miejscu, gdzie szlak ponownie
zagłębiał się w las. Wszyscy trzej stanęli jak wryci, paciorkowatymi oczami mierząc ścianę
gąszczu. Jednak tropiony był dobrze ukryty. Nie zauważywszy niczego, co obudziłoby ich
podejrzenia, wojownicy w końcu ruszyli naprzód, teraz nieco szybciej. Posuwali się po
słabych śladach świadczących o tym, iż ofiara stała się nieostrożna na skutek zmęczenia lub
rozpaczy.
Właśnie mijali miejsce, gdzie zarośla rosły najbliżej prastarego szlaku, gdy Cymeryjczyk
wyskoczył na ścieżkę za ich plecami, ściskając broń wyciągniętą zza pasa — w lewej dłoni
długi nóż o miedzianym ostrzu, a w prawej toporek z tego samego metalu. Atak był tak
szybki i niespodziewany, że ostatni Pikt nie miał żadnej szansy uniknąć ciosu nożem w plecy.
Ostrze przebiło mu serce, zanim zdał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa.
Pozostali dwaj obrócili się z błyskawiczną szybkością dzikusów; jednak Cymeryjczyk,
wyrywając nóż z ciała pierwszej ofiary, zadał miażdżący cios toporem trzymanym w prawej
ręce. Drugi Pikt nie zdążył się jeszcze odwrócić, gdy ostrze opadło, rozłupując mu czaszkę na
pół.
Ostatni Pikt, sądząc po szkarłatnym zakończeniu orlego pióra — ich wódz, zaatakował
wściekle. Wymierzył pchnięcie w pierś Cymeryjczyka w tym samym momencie, gdy ten
zdołał wyszarpnąć topór z czaszki zabitego. Jednak Cymeryjczyk przewyższał Pikta
inteligencją, a ponadto miał oręż w obu dłoniach. Toporem odbił dzidę na bok i trzymanym w
lewej ręce nożem zadał od dołu cios w pomalowany brzuch.
Z ust dzikusa wyrwał się okropny krzyk i Pikt runął na ziemię z rozprutym brzuchem. Na
ten okrzyk bezsilnej, zwierzęcej wściekłości odpowiedział dziki chór wrzasków, który rozległ
się na wschód od polanki. Cymeryjczyk, przyczajony do skoku jak osaczony zwierz, drgnął
konwulsyjnie i okręcił się na pięcie, szczerząc zęby w wilczym grymasie i otrząsając pot
zalewający mu oczy. Spod bandaża sączyła mu się strużka krwi.
Z nieartykułowanym przekleństwem na ustach zawrócił i pomknął na zachód. Teraz nie
wyszukiwał już drogi, lecz pędził, ile sił w długich nogach, korzystając z ogromnych i niemal
niewyczerpanych zasobów wytrzymałości, którymi Natura wynagradzała mu barbarzyńską
egzystencję. Przez chwilę w lesie za nim panowała cisza. Potem rozległo się demoniczne
wycie i Cymeryjczyk wiedział już, że prześladowcy znaleźli ciała jego ofiar. Brakło mu tchu
w piersi, aby przekląć krople krwi padające na ziemię ze świeżej rany, zostawiające ślad,
którym mogłoby podążyć nawet dziecko. Pomyślał, że może trzej Piktowie byli jedynymi z
uczestników wyprawy wojennej, którzy ścigali go przez ostatnie sto mil. Jednak mógł też
przypuszczać, że te wilki w ludzkiej skórze nigdy nie porzucą krwawego tropu.
W lasach znów zapadła cisza, co oznaczało, iż pędzili za nim po śladzie zdradzających go
kropel krwi, której nie potrafił zatamować. Na twarzy poczuł powiew zachodniego wiatru,
niosącego znajomą, słoną wilgoć. Cymeryjczyk zdziwił się lekko. Jeśli znajdował się tak
blisko morza, to pościg musiał trwać znacznie dłużej, niż sądził.
Jednak teraz ucieczka dobiegała końca; nawet jego wilcza wytrzymałość wyczerpywała się
w tym straszliwym wysiłku. Z trudem chwytał oddech i kłuło go w boku. Kolana uginały się
pod nim ze zmęczenia, a za każdym razem, gdy stawiał na ziemi zranioną nogę, miał
wrażenie, że w ścięgna wbija mu się ostry nóż. Kierując się instynktem dziczy, która go
wychowała, wytężał wszystkie nerwy i mięśnie, wykorzystywał wszelkie sposoby i podstępy,
aby przetrwać. Teraz, przyparty do muru, słuchał innego instynktu — każącego mu szukać
miejsca, gdzie mógłby stoczyć ostatni bój i drogo sprzedać swe życie.
Nie zszedł ze ścieżki i nie szukał schronienia w splątanym gąszczu. Wiedział, że nie może
żywić nadziei na zgubienie w ten sposób prześladowców. Krew coraz głośniej dudniła mu w
uszach, gdy biegł dalej szlakiem, ze świstem wciągając powietrze przez wyschnięte usta. Za
nim słychać było oszalałe ujadanie, świadczące o tym, że zgraja depcze mu po piętach i
spodziewa się szybko dopaść ofiarę. Ścigali go jak stado wygłodniałych wilków, wyjąc przy
każdym skoku.
Nagle, gdy wypadł z gąszczu drzew, zobaczył przed sobą ścianę urwiska wznoszącego się
niemal pionowo w górę, bez żadnego wiodącego nań zbocza. Zerknąwszy na prawo i lewo
stwierdził, że ma przed sobą samotną turnię lub ogromny głaz, stojący jak wieża wśród
puszczy. Jako chłopiec Cymeryjczyk wdrapywał się na strome ściany skał swojej ojczystej
ziemi; jednak wiedział, że gdyby był w pełni sił, mógłby spróbować wspiąć się na pobliskie
urwisko, teraz — zraniony i osłabiony — miał na to niewielkie szansę. Zanim zdążyłby
wdrapać się na wysokość pięciu czy dziesięciu metrów, Piktowie wypadliby z lasu i
naszpikowaliby go strzałami.
Jednak może inne ściany skały okażą się mniej niegościnne. Szlak omijał głaz z prawej
strony. Podążając nim, Cymeryjczyk stwierdził, że od zachodu między poszarpanymi głazami
biegną skalne półki wiodące na szeroki występ w pobliżu szczytu.
Ten skalny występ może być równie dobrym miejscem, by umrzeć, jak każde inne. Świat
kołysał się barbarzyńcy w zasnutych czerwoną mgłą oczach, gdy powoli wlókł się w górę, w
bardziej stromych miejscach trzymając nóż w zębach i posuwając się na czworakach.
Jeszcze nie dotarł do skalnego występu, kiedy z lasu wyłoniło się około czterdziestu
pomalowanych dzikusów. Popędzili ku skale, wyjąc jak wilki. Na widok ofiary ich wycie
zmieniło się w diabelski ryk; podbiegli do podnóża i zaczęli szyć z łuków. Grad strzał spadał
wokół wspinającego się zygzakiem mężczyzny, a jedna z nich wbiła mu się w łydkę.
Cymeryjczyk wyrwał ją z nogi i odrzucił w bok, nie zatrzymując się i nie zwracając uwagi na
mniej celne pociski grzechoczące o kamienie wokół niego. W ponurym milczeniu wdrapał się
na półkę, odwrócił się i sięgnął po topór oraz trzymany w zębach nóż. Leżał, spoglądając na
prześladowców zza krawędzi półki i wystawiając tylko strzechę zmierzwionych włosów oraz
roziskrzone oczy. Jego pierś unosiła się w ciężkim oddechu, gdy spazmatycznymi haustami
chwytał powietrze i zaciskał zęby, by powstrzymać atak mdłości.
Jeszcze kilka strzał śmignęło w górę; zgraja wiedziała, iż ofiara znalazła się w pułapce.
Wojownicy z wyciem ruszyli w górę, wywijając toporami i zręcznie przeskakując głazy u
podnóża skały. Jako pierwszy dotarł do stromej ścieżki smagłoskóry dzikus noszący orle
pióro pomalowane na kolor szkarłatny, co świadczyło o tym, że był ich wodzem. Stanął z
jedną nogą na ścieżce, napiął cięciwę łuku, odchylił głowę w tył i otwarł usta do triumfalnego
wrzasku. Jednak nie wypuścił strzały. Zastygł w bezruchu, a żądza krwi nagle zniknęła z jego
oczu, zmieniając się w przestrach, gdy poznał, gdzie się znajduje. Cofnął się z jękiem,
szeroko rozkładając ramiona, aby powstrzymać hordę pędzących dzikusów. Chociaż człowiek
na półce powyżej rozumiał piktyjską mowę, znajdował się zbyt daleko, aby uchwycić
znaczenie stanowczych słów kierowanych przez wodza do wojowników.
Przestali pokrzykiwać i stali w milczeniu, spoglądając w górę — najwidoczniej nie na
ukrytego tam mężczyznę, lecz na samą skałę. Potem, bez dłuższego zastanowienia, zwolnili
cięciwy łuków, wepchnęli je do mieszków z koźlej skóry noszonych u pasa, zawrócili i nie
oglądając się za siebie, pomaszerowali z powrotem szlakiem, którym przybyli, by zniknąć za
zakrętem ścieżki.
Cymeryjczyk spoglądał na to ze zdumieniem. Zbyt dobrze znał Piktów, aby nie rozpoznać
nieodwołalności tego odejścia. Wiedział, że nie wrócą; kierowali się do swoich wiosek,
odległych o sto mil na wschód.
Jednak nie mógł tego pojąć. Co sprawiło, że oddział będących na wojennej ścieżce Piktów
zaniechał pościgu prowadzonego tak długo i z zaciekłością wygłodniałych wilków? Wiedział,
że mają swoje święte miejsca, sanktuaria różnych klanów, i że zbieg znajdujący schronienie w
jednym z nich był bezpieczny przed wojownikami szczepu, który je uznawał. Jednak rzadko
zdarzało się, aby wojownicy traktowali jako nietykalne sanktuarium innego szczepu, a ci,
którzy go ścigali, nie mogli przecież mieć swoich świętych miejsc w tej okolicy. Należeli do
plemienia Orła, którego wioski znajdowały się daleko na wschodzie, w sąsiedztwie terenów
Wilków.
To Wilki złapały Cymeryjczyka, kiedy uchodząc z Akwilonii zagłębił się w dziką puszczę,
a potem wymieniły go na schwytanego przez Orły wodza. Klan Orła miał krwawe porachunki
z olbrzymim Cy mery jeżykiem, które teraz stały się jeszcze bardziej krwawe, gdyż w czasie
ucieczki zabił ich znakomitego wodza. To dlatego ścigali go tak niestrudzenie przez szerokie
rzeki, poszarpane góry oraz przez wiele staj mrocznej puszczy, terenu łowieckiego wrogich
plemion. A teraz pozostali przy życiu uczestnicy tego długiego pościgu zawrócili i odeszli,
pozostawiając schwytaną w pułapkę i śmiertelnie znużoną ofiarę. Potrząsnął głową, nie
mogąc tego zrozumieć. Podniósł się chwiejnie, oszołomiony długotrwałym wysiłkiem i
ledwie zdając sobie sprawę z tego, że nie musi już uciekać. Wszystkie kończyny miał
zesztywniałe, bolały go rany. Splunął resztką śliny i zaklął, trąc piekące, nabiegłe krwią oczy
wierzchem sękatej dłoni. Zamrugał i rozejrzał się wokół. W dole jak okiem sięgnąć kłębiła się
zwarta masa zielonej gęstwiny, a nad jej zachodnim krańcem wisiała stalowosina mgiełka,
która — jak wiedział — zalegała nad oceanem. Wiatr rozwiał mu czarną grzywę, a ożywcze
słone powietrze otrzeźwiło go. Wypiął potężny tors i nabrał tchu w piersi.
Potem sztywno i z trudem obrócił się, kwitując cichym pomrukiem ból krwawiącej łydki,
po czym rozglądnął się po skalnej półce, na której stał. Dalej wznosiła się stroma, skalna
ściana sięgająca do samego szczytu, znajdującego się około dziesięciu metrów wyżej. W
skale wykuto wąskie występy dające oparcie dla rąk i nóg, zaś w ścianie półtora metra od
podnóża tych prymitywnych schodów otwierała się jakaś szczelina, dostatecznie szeroka i
wysoka, aby mógł się w nią zmieścić dorosły mężczyzna.
Cymeryjczyk pokuśtykał do szczeliny, zajrzał w nią i mruknął coś pod nosem. Słońce
wiszące wysoko nad lasem na zachodzie rzucało w jej głąb snop światła, ukazując podobną
do tunelu pieczarę zakończoną łukowatym sklepieniem. W tym sklepieniu oświetlonym
promieniami słońca były osadzone masywne, okute żelazem dębowe drzwi!
To go zdumiało. Ta kraina była przecież całkowitym odludziem. W promieniu tysiąca mil
to wybrzeże ciągnęło się nagie i nie zamieszkane, oprócz osad dzikich nadbrzeżnych plemion,
jeszcze mniej cywilizowanych niż ich żyjący w lasach pobratymcy.
Najbliższy przyczółek cywilizacji stanowiły pograniczne osady nad Rzeką Gromu, setki
mil na wschód. Cymeryjczyk wiedział, że był jedynym białym człowiekiem, który
kiedykolwiek przebył głuszę rozpościerającą się między rzeką a wybrzeżem. A jednak te
drzwi nie były dziełem Piktów.
Ich istnienie na tym pustkowiu było niewytłumaczalne, więc Cymeryjczyk podszedł do
nich podejrzliwie, trzymając w pogotowiu nóż i topór. Później, gdy jego nabiegłe krwią oczy
przyzwyczaiły się do łagodnego półmroku panującego po obu stronach smugi słonecznego
światła, zauważył jeszcze coś. Dochodząc do drzwi, tunel rozszerzał się, zaś wzdłuż jego
ścian stały szeregi potężnych, okutych żelazem skrzyń. W oczach Cymeryjczyka pojawił się
...
amok10