Conan -5- Conan ryzykant.doc

(1134 KB) Pobierz
ROBERT E

ROBERT E. HOWARD

L. SPRAGUE DE CAMP

 

 

 

CONAN RYZYKANT

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE ADVENTURER

PRZEKŁAD ZBIGNIEW A. KRÓLICKI

 

Mapa na wyklejce powstała na podstawie notatek i szkiców Roberta E. Howarda oraz map

stworzonych przez P. Schuylera Millera, Johna D.Clarka, Davida Kyle’a i L. Sprague’a de

Campa.

Notki biograficzne przed opowiadaniami zostały napisane na podstawie artykułu P.

Schuylera Millera i dr. Johna D. Clarka Prawdopodobny przebieg kariery Conana (A

Probable Outline of Conan’s Career) opublikowanym w The Hyborian Age (Los Angeles,

1938) oraz na podstawi: rozszerzonej wersji tego eseju p.t. Nieoficjalna biografia Conana

Cymeryjczyka (An Infofficial Biography of Conan the Cimmmerian), którego autorami są P.

Schuyler Miller, John Clark i L. Sprague de Camp, a który został opublikowany w

czasopiśmie poświęconym twórczości Howarda Amra (tom 2, nr 8).

 

The People of the Black Circle: pierwodruk we wrześniowym, październikowym i

listopadowym numerze Weird Taks, 1934.

Tbe Slithering Shadow: pierwodruk we wrześniowym numerze Weird Tales, 1931.

Drums oj Tombalku: publikowane w tym tomie po raz pierwszy. W 1965 roku Glen Lord,

agent literacki Howarda, odkrył w jego papierach konspekt tego opowiadania oraz pobieżny

szkic pierwszej połowy. L. Sprague de Camp opracował te pierwszą część i dopisał drugą.

The Pool of the Black One: pierwodruk w październikowym numerze Weird Tales. 1953

 

 

WSTĘP

 

Robert Ervin Howard (1906–36) urodził się i przez większość życia mieszkał w Cross

Plains w Teksasie. W ciągu swego krótkiego życia napisał wiele utworów zaliczanych do

literatury popularnej: oprócz opowieści z Dzikiego Zachodu, sportowych, kryminalnych i

przygodowych pisał również opowiadania fantasy. Z kilku cykli stworzonych przez Howarda

największą popularnością cieszą się utwory, których bohaterem jest Conan. Ich akcja toczy

się w wymyślonej przez autora Erze Hyboryjskiej, po zatonięciu Atlantydy, a przed

początkiem naszej cywilizacji. Howard był urodzonym gawędziarzem, którego opowieści

cechuje niedościgle żywa, barwna i ekscytująca akcja. Opowieści o Conanie są prawdziwymi

perłami literatury przygodowej, podlanej mocnym i niepokojącym sosem sił

nadprzyrodzonych.

Howard napisał ponad dwa tuziny dłuższych i krótszych opowiadań o Conanie.

Osiemnaście z nich zostało wydane za życia pisarza. Kilka innych, od szkiców po kompletne

rękopisy, odnaleziono w papierach Howarda w ciągu minionych dwudziestu lat. Miałem

szczęście redagować te, które wydano, kończyć te, które były tylko częściowo napisane i

przerabiać kilka innych, niepublikowanych opowiadań Howarda tak, aby pasowały do sagi o

Conanie.

Jedno z opowiadań zawartych w tym tomie — „Bębny Tombalku” — zostało ostatnio

odkryte przez Glenna Lorda — agenta literackiego zarządzającego spuścizną po pisarzu — w

postaci szkicu i pobieżnie nakreślonego planu pierwszej części. Opierając się na tym szkicu,

dokończyłem ów utwór. Pozostałe trzy opowiadania, oprócz paru drobnych zmian

redakcyjnych, są w tej samej postaci, w jakiej pojawiły się w Weird Tales na początku lat

trzydziestych.

O ile można to wyliczyć, Conan żył około dwanaście tysięcy lat temu. W tym czasie

(według Howarda) zachodnią część największego z kontynentów zajmowały królestwa

hyboryjskie. Składały się na nie liczne państwa założone trzy tysiące lat wcześniej przez

najeźdźców z północy, Hyboryjczyków, na ruinach imperium zła — Acheronu. Na południe

od hyboryjskich królestw leżały swarliwe państwa—miasta Shemu. Za Shemem drzemało

starożytne, złowrogie królestwo Stygii. Zaś jeszcze dalej na południe, za pustyniami i

sawannami, znajdowały się barbarzyńskie Czarne Królestwa.

Na północy leżały takie krainy jak Cymeria, Hyperborea, Vanaheim i Asgard. Zachodnie

krańce kontynentu wzdłuż oceanu zamieszkiwali dzicy Piktowie. A na wschodzie kwitły

wspaniałe królestwa hyrkariskie, z których najpotężniejszym był Turan.

Conan, olbrzymi zawadiaka z zapadłej Cymerii, jako młodzieniec przybył do Zamory,

leżącej między krajami Hyboryjczyków a Turanem. Przez dwa lub trzy lata uprawiał profesję

złodzieja w Zamorze, Koryntii i Nemedii. Zmęczony głodową egzystencją zaciągnął się jako

najemnik do turańskiej armii. Przez następne dwa lata wiele podróżował, doskonaląc

umiejętność konnej jazdy i posługiwania się łukiem.

W wyniku kłótni ze swoim dowódcą opuścił Turan. Po bezskutecznej pogoni za skarbem

w Zamorze i po krótkiej wizycie w rodzinnych stronach, Cymeryjczyk kontynuował karierę

najemnika w różnych hyboryjskich królestwach. W burzliwych — jak zwykle —

okolicznościach zostaje przywódcą piratów grasujących u wybrzeży Kush, a tubylcy nadają

mu imię Amra — Lew. Po śmierci ukochanej towarzyszki pirackich wypraw — Belit,

barbarzyńca zostaje wodzem jednego z czarnych plemion. Później służył jako najemny

żołnierz w Shemie i najdalej na południe wysuniętych państwach hyboryjskich.

Jeszcze później Conan pojawił się jako wódz kozaków — bandy wyjętych spod prawa

jeźdźców grasujących na stepach między ziemiami Hyboryjczyków a Turanem. Był

kapitanem pirackiego statku na wielkim wewnętrznym Morzu Vilayet i wodzem Zuagirów z

pustyń na południowym wschodzie. Porzuciwszy w stopniu kapitana armię króla Iranistanu,

Conan przybywa do krainy rozpościerającej się u podnóża Gór Himelijskich — łańcucha

oddzielającego Iranistan od Turanu i tropikalnego królestwa Vendhyai. W tym momencie

rozpoczyna się niniejsza książka.

 

L. Sprague de Camp

 

LUDZIE CZARNEGO KRĘGU

The People of the Black Circle

Robert E. Howard

 

Odrzuciwszy propozycja Arshaka, następcy Kobada Szacha, aby wrócił na służbę

Iranistanu i zajął się obroną tego królestwa przed najazdami króla Yezdigerda z Turanu,

Conan jedzie na wschód, by wreszcie znaleźć się u podnóża gór Himelijskich, na północnej

granicy Vendhyi. Po pewnym czasie zostaje wojennym wodzem Afgulisów, jednego z dzikich

góralskich szczepów zamieszkujących te terytoria. Ma wówczas trzydzieści parę lat

(trzydzieści trzy, żeby tyć ścisłym), jest w pełni sił fizycznych, a jego imię staje się znane w

całym cywilizowanym i barbarzyńskim świecie, od Pustkowia Piktów po Khitaj.

 

1

ŚMIERĆ KRÓLA

 

Król Vendhyi umierał. Wśród parnej, gorącej nocy niosło się dudnienie świątynnych

gongów i ryk konch. Słabe echo tego hałasu dochodziło do komnaty o złotym sklepieniu, w

której Bunda Czand miotał się na aksamitnym posłaniu. Ciemna skóra króla lśniła od potu, a

palce szarpały przetykaną złotem pościel. Był jeszcze młody; nie zraniono go włócznią, nie

wsypano trucizny do wina. A jednak na skroniach nabrzmiały mu sine węzły żył, a oczy

zasnuł cień zbliżającej się śmierci. U podium klęczały drżące niewolnice, a przy wezgłowiu

stała siostra króla, Devi Yasmina, spoglądając nań z głęboką troską. Był z nią wazam,

sędziwy szlachcic od dawna należący do królewskiego dworu.

Gdy daleki łomot bębnów dotarł do jej uszu, Yasmina gwałtownym ruchem podniosła

głowę.

Ach, ci kapłani i cała ta wrzawa! — wykrzyknęła z gniewem i rozpaczą. — Są tak samo

bezradni jak medycy! On umiera i nikt nie wie dlaczego. Umiera, a ja stoję tu bezradna, ja,

która puściłabym z dymem całe miasto i przelała krew tysięcy, aby go ocalić!

Nie znalazłabyś w Ayodhyi człowieka, który nie chciałby umrzeć zamiast niego, gdyby

to było możliwe, Devi — odparł wazam. — Ta trucizna…

— Mówię ci, że to nie trucizna! — krzyknęła. — Od dziecka był strzeżony tak dobrze, że

najzręczniejsi truciciele Wschodu nie zdołali go dosięgnąć. Pięć czaszek bielejących na

Wieży Latawców dowodzi, że próbowano — daremnie. Dobrze wiesz, że mamy dziesięciu

mężczyzn i dziesięć kobiet, których jedynym obowiązkiem jest kosztowanie jego wina i

potraw, a jego komnaty strzeże pięćdziesięciu strażników — tak jak w tej chwili. Nie, to nie

trucizna — to czary. Okropna klątwa…

Umilkła, bo król przemówił; jego posiniałe wargi nie poruszyły się, a w szklistych oczach

nie pojawił się nawet przebłysk świadomości, lecz jego głos wzniósł się w upiornym wołaniu,

niewyraźnym i cichym, jakby wzywał ją z niezgłębionych, smaganych wiatrem otchłani.

— Yasmino! Yasmino! Siostro moja, gdzie jesteś? Nie mogę cię znaleźć. Wszędzie

ciemność i wycie wichrów!

— Bracie! — zawołała Yasmina, konwulsyjnym ruchem chwytając bezwładną dłoń. —

Jestem tu! Czy mnie nie poznajesz?

Urwała, widząc zupełną obojętność malującą się na twarzy króla. Z jego ust wydobył się

słaby, nieartykułowany jęk. Niewolnice u stóp podium zaskomliły ze strachu, a Yasmina

rozdzierała szaty w udręce.

 

W innej części miasta pewien człowiek spoglądał zza ażurowej kraty balkonu na długą

ulicę oświetloną ponurym blaskiem dymiących pochodni, ukazującym zwrócone ku niebu

ciemne twarze o lśniących białkach oczu. Z tysięcy ust dobywało się przeciągłe zawodzenie.

Mężczyzna wzruszył szerokimi ramionami i wrócił do komnaty o pokrytych arabeskami

ścianach. Był wysoki, dobrze zbudowany i odziany w kosztowny strój.

— Król jeszcze nie umarł, ale już słychać żałobne pienia — rzekł do innego mężczyzny,

który ze skrzyżowanymi nogami siedział na macie w kącie pokoju. Ten drugi miał na sobie

brązową togę z wielbłądziej wełny, sandały i zielony turban. Popatrzył obojętnie na

mówiącego.

— Ludzie wiedzą, że nie doczeka świtu — odparł. Pierwszy obrzucił go przeciągłym,

badawczym spojrzeniem.

— Nie mogę pojąć — powiedział — dlaczego musiałem tak długo czekać, by twoi

panowie uderzyli. Skoro mogli zabić króla teraz, dlaczego nie mogli tego zrobić kilka

miesięcy wcześniej?

— Nawet sztuką, którą ty zwiesz magią, rządzą kosmiczne prawa — odparł człowiek w

zielonym turbanie. — Gwiazdy kierują takimi działaniami tak samo jak innymi sprawami.

Nawet moi panowie nie są w stanie tego zmienić. Dopóki gwiazdy nie znalazły się we

właściwym położeniu, nie mogli rzucić czaru.

Długim, brudnym paznokciem kreślił konstelacje na marmurowych płytach podłogi.

— Pozycja Księżyca wróży nieszczęście królowi Vendhyi; zamieszanie wśród gwiazd,

Żmija w Domu Słonia. Przy takim położeniu niewidoczni strażnicy opuszczają duszę Bundy

Czanda. W niewidzialnych królestwach droga staje otworem i kiedy udało się znaleźć punkt

kontaktu, posłano nią potężne siły.

— Punkt kontaktu? — dociekał drugi mężczyzna. — Masz na myśli ten kosmyk włosów

Bundy Czanda?

— Tak. Wszystkie części ludzkiego ciała pozostają ze sobą w styczności, złączone

nierozerwalnymi więzami. Kapłani Asury od dawna to podejrzewali, tak więc obcięte

paznokcie, włosy i inne resztki pochodzące od członków królewskiej rodziny są przezornie

spopielane, a popiół ukrywany starannie. Jednak na usilne błagania księżniczki Kosali, która

nieszczęśliwie się w nim zakochała, Bunda Czand podarował jej na pamiątkę kosmyk swych

długich, czarnych włosów. Kiedy moi panowie zadecydowali o losie króla, ten kosmyk został

skradziony ze złotego, wysadzanego klejnotami pudełka, które księżniczka trzyma w nocy

pod poduszką, a na jego miejsce podłożono inny, tak podobny, że nie zauważyła różnicy.

Później prawdziwy kosmyk przebył wraz z karawaną wielbłądów długą, długą drogę do

Peszchauri i przez przełęcz Zaibar, aż dotarł do rąk tych, do których miał dotrzeć.

— Zwykły kosmyk włosów — mruknął szlachcic.

— Dzięki któremu można duszę wydobyć z ciała i pociągnąć w bezkresną otchłań mroku

— rzekł człowiek siedzący na macie.

Szlachcic przyglądał mu się z ciekawością.

— Nie wiem, czy jesteś człowiekiem, czy demonem, Khemso — powiedział w końcu. —

Mało kto z nas jest tym, na kogo wygląda. Mnie Kszatrijasi znają jako Kerima Szacha, księcia

z Iranistanu, a jestem takim samym przebierańcem jak inni. Tak czy inaczej, wszyscy ludzie

są zdrajcami, a połowa z nich nie wie nawet, komu służy. Ja przynajmniej nie mam takich

wątpliwości, bo służę królowi Turanu, Yezdigerdowi.

— A ja Czarnym Wróżbitom z Yimshy — rzekł Khemsa — i moi panowie są potężniejsi

od twego króla, swoją sztuką bowiem dokonali tego, czego on ze swymi stoma tysiącami

zbrojnych nie zdołał dokazać.

 

Żałosne jęki Vendhyan wznosiły się pod rozgwieżdżone niebo i ośli ryk konch przeszywał

parne ciemności nocy.

W pałacowych ogrodach światła pochodni odbijały się w polerowanych hełmach,

wygiętych mieczach i wysadzanych złotem napierśnikach. Wszyscy szlachetnie urodzeni

wojownicy Ayodhyi zebrali się w wielkim pałacu lub wokół niego, a przy każdej z niskich,

łukowatych bram i przy każdych drzwiach stało na straży pięćdziesięciu łuczników ze

strzałami na cięciwach. Lecz Śmierć kroczyła przez królewski pałac i nikt nie mógł

powstrzymać jej cichego pochodu.

W komnacie o złotym sklepieniu król krzyknął ponownie, dręczony paroksyzmami

okropnego bólu. Jego głos był znów słaby i daleki. Devi pochyliła się nad nim, drżąc z lęku

spowodowanego czymś gorszym niż groza śmierci.

— Yasmino! — rozległ się znowu ten stłumiony, pełen cierpienia okrzyk z niezgłębionych

otchłani. — Pomóż mi! Jestem tak daleko od domu! Czarnoksiężnicy zaciągnęli moją duszę

w smagane wichrem ciemności. Usiłują przerwać srebrną nić, która wiąże mnie z

umierającym ciałem. Kłębią się wokół. Ich ręce są niczym szpony, a ich oczy są czerwone jak

ognie jarzące się w mroku. Och, ocal mnie, siostro! Ich dotyk pali mnie jak ogień! Zniszczą

moje ciało i zgubią moją duszę! Cóż to przywiedli przede mnie? Och!

Słysząc bezgraniczne przerażenie w jego głosie, Yasmina krzyknęła przeraźliwie i

przypadła mu do piersi w bezmiernej udręce. Ciałem króla wstrząsnęły straszliwe skurcze; z

wykrzywionych warg popłynęła piana, a zaciskające się spazmatycznie palce zostawiły sine

ślady na ramionach dziewczyny. Jednak jego oczy straciły szklisty wyraz, jakby wiatr rozwiał

na chwilę zasnuwającą je mgłę, i król spojrzał przytomnie na siostrę.

— Bracie! — załkała. — Bracie…

— Spiesz się! — jęknął, a jego słabnący głos brzmiał całkiem rozumnie. — Znam już

przyczynę mojej zguby. Odbyłem daleką podróż i zrozumiałem wszystko. To czarnoksiężnicy

z Himelii rzucili na mnie czar. Wydobyli moją duszę z ciała i zabrali ją daleko, do kamiennej

komnaty. Tam próbują zerwać srebrną nić życia i uwięzić moją duszę w ciele ohydnego

potwora, którego przywiodły z piekieł ich zaklęcia. Ach! Czuję ich siłę! Twój płacz i uścisk

twych palców sprowadziły mnie z powrotem, ale tylko na chwilę. Moja dusza wciąż trzyma

się ciała, lecz ta więź słabnie. Szybko — zabij mnie, zanim na zawsze uwiężą mnie w tej

otchłani!

— Nie mogę! — szlochała, bijąc się w piersi.

— Szybko, nakazuję ci! — w słabnącym szepcie pojawił się dawny władczy ton. —

Zawsze byłaś mi posłuszną… usłuchaj ostatniego rozkazu! Wyślij mą czystą duszę na łono

Asury! Spiesz się, bo inaczej skażesz mnie na wieczny pobyt w ciele obrzydliwej poczwary!

Zabij mnie, nakazuję ci! Zabij!

Z rozpaczliwym krzykiem Yasmina wyrwała zza pasa nabijany drogimi kamieniami sztylet

i zatopiła go po rękojeść w piersi brata. Król wyprężył się, a po chwili jego ciało zwiotczało;

ponury uśmiech wykrzywił martwe wargi. Yasmina rzuciła się na pokrytą matami z sitowia

posadzkę, tłukąc w nią zaciśniętymi pięściami. Na zewnątrz ryczały konchy i grzmiały gongi,

a kapłani ranili swe ciała miedzianymi nożami.

 

2

BARBARZYŃCA Z GÓR

 

Czunder Szan, gubernator Peszchauri, odłożył złote pióro i uważnie odczytał list, który

właśnie napisał na pergaminie opatrzonym pieczęcią swego urzędu. Rządził w Peszchauri od

tak dawna jedynie dzięki temu, że ważył każde słowo, zanim je wypowiedział czy napisał.

Niebezpieczeństwo rodzi rozwagę, a tylko ludzie ostrożni żyli długo w tym dzikim kraju,

gdzie rozpalone równiny Vendhyi stykały się z poszarpanymi turniami Himelii. Godzina

jazdy na zachód lub północ wystarczała, by przekroczyć granicę i znaleźć się w Górach, gdzie

rządziło prawo pięści i noża.

Gubernator był w komnacie sam. Siedząc za bogato rzeźbionym, inkrustowanym

mahoniowym stołem, widział przez szerokie, otwarte dla ochłody okno kwadrat granatowego

nieba, usianego wielkimi, białymi gwiazdami. Blanki przylegającego do okna muru rysowały

się ledwie widoczną, czarną linią, a dalsze strzelnice i ambrazury ginęły na tle

rozgwieżdżonego nieba. Forteca gubernatora stała poza murami miasta, strzegąc wiodącej do

niego drogi. Wietrzyk poruszający gobelinami przynosił z ulic Peszchauri słabe odgłosy życia

— urywki jękliwej pieśni lub cichy brzęk cytry.

Gubernator powoli przeczytał to, co napisał, osłaniając dłonią oczy przed światłem

mosiężnego kaganka i bezgłośnie poruszając wargami. Czytając, słyszał stuk końskich kopyt

za barbakanem i ostre staccato głosu wartownika, żądającego podania hasła. Skupiony nad

listem, nie zwrócił na to uwagi. Pismo było skierowane do wazama Vendhyi na królewskim

dworze w Ayodhyi i po zwyczajowych pozdrowieniach brzmiało następująco:

„Niechaj Waszej Ekscelencji będzie wiadomo, że wiernie wypełniam instrukcje Waszej

Ekscelencji. Tych siedmiu górali zamknąłem w dobrze strzeżonym tutejszym więzieniu i

ustawicznie ślę wieści w góry, iż oczekuję, że ich wódz przybędzie osobiście pertraktować o

ich uwolnienie. Jednak on, jak do tej pory, nie uczynił żadnego posunięcia z wyjątkiem

rozpowszechniania wieści, że jeżeli nie zostaną wypuszczeni, to spali Peszchauri i — proszę

Waszą Ekscelencję o wybaczenie — pokryje sobie siodło moją skórą. Jest zdolny do podjęcia

takiej próby, tak więc potroiłem straże na murach. Człowiek ten nie pochodzi z Gulistanu. Nie

mogę przewidzieć, co zrobi. Skoro jednak takie jest życzenie Devi…”

Gubernator zerwał się z fotela i w jednej chwili stanął przy łukowatych drzwiach. Sięgnął

po zakrzywiony miecz, spoczywający w ozdobnej pochwie na stole. Zastygł w tym geście.

Osobą, która weszła tak niespodziewanie, była kobieta. Jej muślinowe szaty nie zakryły

kosztownych ozdób, jak również gibkości i piękna kształtnego, smukłego ciała. Na jej

falujących włosach, opasanych potrójnym warkoczem i ozdobionych złotym półksiężycem,

upięta była przejrzysta woalka, opadająca poniżej piersi. Czarne oczy spojrzały zza woalu na

zdumionego gubernatora, a biała dłoń stanowczym ruchem odsłoniła twarz.

— Devi!

Gubernator przyklęknął na jedno kolano, ale zdziwienie i zaskoczenie popsuły efekt tego

uroczystego hołdu. Gestem nakazała mu wstać. Pospiesznie zaprowadził ją do fotela z kości

słoniowej, przez cały czas pochylony w głębokim ukłonie. Jednak jego pierwsze słowa były

słowami nagany.

— Wasza Wysokość! To w najwyższym stopniu nierozsądne! Na granicy jest

niespokojnie. Nieustanne napady z gór. Czy Wasza Wysokość przybyła z liczną świtą?

— Pokaźny orszak towarzyszył mi do Peszchauri — odparła. — Tam zostawiłam moich

ludzi i ruszyłam do fortu z dworką imieniem Gitara.

Czunder Szan jęknął ze zgrozą.

— Devi! Nie pojmujesz niebezpieczeństwa. O godzinę jazdy stąd góry roją się od

barbarzyńców, którzy z morderstw i gwałtów uczynili sobie profesję. Zdarzało się, że na

drodze między miastem a fortecą porywano kobiety i zabijano mężczyzn. Peszchauri to nie

południowa prowincja…

— Jednak jestem tu, cała i zdrowa — przerwała mu z lekkim zniecierpliwieniem. —

Pokazałam mój sygnet strażnikowi przy bramie oraz temu, który stoi przed twoimi drzwiami;

pozwolili mi wejść bez zapowiedzi, nie znając mnie, ale podejrzewając, że jestem tajnym

kurierem z Ayodhyi. Nie traćmy już czasu. Masz jakieś wieści od wodza barbarzyńców?

— Żadnych prócz gróźb i przekleństw, Devi. Jest ostrożny i podejrzliwy. Uważa, że to

pułapka, i chyba trudno go o to winić. Kszatrijasi nie zawsze dotrzymywali obietnic

składanych ludziom gór.

— On musi przyjąć moje warunki! — przerwała mu Yasmina, zaciskając pięści, aż

zbielały jej palce.

— Nie rozumiem — gubernator potrząsnął głową. — Kiedy udało mi się pojmać tych

siedmiu górali, powiadomiłem o ich schwytaniu wazama, jak każe zwyczaj, i wtedy, zanim

zdążyłem ich powiesić, przyszedł rozkaz, by się z tym wstrzymać i porozumieć się z ich

wodzem. Tak też uczyniłem, ale on, jak już mówiłem, zachowuje rezerwę. Ci ludzie należą do

plemienia Afgulisów, ale on jest przybyszem z Zachodu i zwą go Conanem. Zagroziłem, że

powieszę ich jutro o świcie, jeżeli nie przyjdzie.

— Świetnie! — wykrzyknęła Devi. — Dobrze się spisałeś. Powiem ci, dlaczego wydałam

takie rozkazy. Mój brat… — powiedziała zduszonym głosem i urwała. Gubernator pochylił

głowę w zwyczajowym geście szacunku dla zmarłego monarchy. — Król Vendhyi padł ofiarą

czarów. Poprzysięgłam, że poświęcę życie, by ukarać jego morderców. Umierając,

naprowadził mnie na ślad, za którym poszłam. Przeczytałam Księgę ze Skelos i rozmawiałam

z bezimiennymi pustelnikami z jaskiń Jhelai. Dowiedziałam się, jak i przez kogo został

zamordowany. Zrobili to Czarni Wróżbici z Góry Yimsha.

— Asuro! — szepnął pobladły Czunder Szan.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin