ROBERT JORDAN
CONAN NISZCZYCIEL
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DESTROYER
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
I
Słońce zalewało zamorańską równinę bezlitosnym blaskiem, prażąc kolumnę, która
ciągnęła między kamiennymi wzgórzami. Jeźdźcy mieli na sobie czarne napierśniki i hełmy
ocieniające twarze. Czarne były również kolczugi na ich ramionach i nagolenniki nad
czarnymi butami. Ich stroje i ekwipunek miały barwę najciemniejszej nocy. Nawet bojowy
rynsztunek rumaków był czarny. Każdy z wojowników nosił przy biodrze ciężką szablę, a u
wysokich łęków kołysały się maczugi nabijane ostrymi szpikulcami. Jednak dłonie, które
powinny dzierżyć lance, trzymały drewniane pałki, kije i sieci, tak grubo splecione i ciężkie,
że wystarczyłyby do złapania tygrysa.
Na końcu kolumny jechał ciągnięty przez dwa konie wóz o wysokich kołach.
Podskakiwała na nim olbrzymia klatka z grubych jak męski nadgarstek sztab żelaza. Woźnica
nie odkładał długiego bata, coraz to smagając grzbiety koni. Pomimo gorąca i ciężaru zbroi
oddział posuwał się szybko i gdyby woźnica opóźnił dotarcie do celu, jego życie byłoby
niewiele warte.
Mężczyzna, który jechał na czele, był o głowę wyższy i szerszy w ramionach co najmniej o
szerokość dłoni od najroślejszego z podwładnych. Na czarnym, lśniącym napierśniku widniał
znak, który świadczył o jego męstwie i pozycji. Był to otoczony skomplikowanymi
arabeskami skaczący złoty lew. Wojownik obrał sobie ten symbol przed laty i wielu mówiło,
że walczy z okrucieństwem dorównującym temu zwierzęciu. Cienkie, pobladłe z wiekiem
blizny — jedna przechodząca przez nos i druga biegnąca od kącika lewego oka do skraju
szczęki, mówiły, iż nie jest nowicjuszem w sztuce walki. Jednak teraz blizny były skryte pod
warstwą kurzu, który osiadł na zlanej potem twarzy.
— To bezcelowe — mruknął pod nosem. — Żadnego pożytku, na Erlika!
— To, co robię, zawsze ma cel, Bombatto.
Wielki mężczyzna zesztywniał, gdy zbliżył się do niego jeden z jeźdźców, w hełmie i
masce z miękkiej czarnej skóry. Bombatta nie sądził, że jego głos dociera dalej niż do jego
własnych uszu.
— Nie widzę potrzeby… — zaczął, ale jeździec w masce przerwał mu głosem, w którym
brzmiał ton rozkazu.
— To, co ma być zrobione, musi zostać zrobione. Tak jak jest napisane w Zwojach Skelos.
Dokładnie tak, Bombatto.
— Ty tu dowodzisz — odpowiedział niechętnie potężny wojownik. — Jestem posłuszny
rozkazom.
— Oczywiście, Bombatto. Ale słyszałem nie wypowiedziane pytanie. Zadaj je.
Wysoki wojownik zawahał się.
— Wypowiedz je, Bombatto. Rozkazuję ci.
— To, czego szukamy — zaczął wolno Bombatta — czy raczej to, gdzie szukamy… Tego
nie mogło być w zwojach.
Czarna skóra stłumiła śmiech zamaskowanego jeźdźca. Bombatta poczerwieniał, słysząc
brzmiącą w nim drwinę.
— Ach, Bombatto! Myślisz, że moja moc ogranicza się do wiedzy ze zwojów? Czy
naprawdę sądzisz, że wiem jedynie to, co tam jest napisane?
— Nie — wojownik chciał wzruszyć ramionami, ale pohamował się w porę.
— Zatem bądź mi posłuszny, Bombatto. Bądź posłuszny i uwierz, że znajdziemy to, czego
szukam.
— Ty rozkazujesz, ja wykonuję rozkazy.
Wielki wojownik wbił pięty w boki swego wierzchowca i ruszył galopem, nie zważając na
podążających za nim ludzi.
Niech inni wściekle szemrzą, ocierając spływający z nich pot. Spiął konia raz jeszcze, nie
bacząc na płaty piany na karku zwierzęcia. Nadal żywił duże wątpliwości, ale zbyt długo
wspinał się na obecną pozycję, by ją teraz utracić. Nawet gdyby musiał zajeździć na śmierć
ludzi i konie!
Zamorańskie równiny widywały przedziwne rzeczy. Szaleństwo, rozboje i święte przysięgi
rodziły osobliwe widoki: raz był to człowiek w bogatych szatach, który rozrzucał po piasku
złote monety, innym razem kolumna nagich mężczyzn jadących konno plecami do przodu, to
znów procesja tańczących i śpiewających dziewic od czubka głowy po palce stóp
wymalowanych błękitną farbą.
Było tam wielu innych, niektórzy jeszcze osobliwsi od rzeczonych, jednakże niewielu
wyglądało dziwniej od dwóch ludzi harujących z uporem na pustkowiu, obok dziury u stóp
zasłanego skałami wzgórza. W pobliżu spętane konie szczypały rzadką, twardą trawę.
Pierwszy był wysokim, dobrze zbudowanym młodzieńcem. Masywne ramiona naprężyły
się, gdy dźwignął grubą kamienną płytę na szczyt ustawionych wcześniej czterech starych
głazów. Płyta zachwiała się, więc wepchnął pod nią niewielki kamień. Na jego piersiach, na
rzemieniu z surowej skóry, kołysał się złoty amulet wyobrażający smoka.
Młody mężczyzna o błękitnych oczach wyglądał nie tyle na budowniczego, ile na
wojownika. U pasa wisiał mu szeroki miecz starożytnej roboty. Twarz okolona była prosto
przyciętymi włosami, odrzuconymi do tyłu i związanymi rzemieniem. Nieuważnemu
obserwatorowi rzuciłby się w oczy jedynie młody wiek tego mężczyzny. Ci, którzy
przyjrzeliby się baczniej, dostrzegliby wypisane tam doświadczenie, którym można by
obdarować parę osób. Doświadczenie, któremu nieobca krew i stal.
Kompan niebieskookiego młodzieńca był jego całkowitym przeciwieństwem pod każdym
względem. Był niski, żylasty i czarnooki. Tłuste, czarne, związane na karku włosy opadały
mu poniżej ramion. Stał po uda w wąskiej dziurze, pogłębiając ją za pomocą łopaty o
złamanym trzonku. Na ziemi obok dołu leżały dwie skórzane sakwy. Mężczyzna nieustannie
wycierał krople potu zalewające mu oczy i przeklinał pracę, do której nie był
przyzwyczajony, lecz ilekroć jego spojrzenie padło na sakwy, zabierał się do kopania z
podwójnym zapałem.
W końcu jednak cisnął w bok złamaną łopatę.
— Chyba jest dość głęboki, co, Conanie? Muskularny młodzieniec wyglądał, jakby nie
słyszał. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na swe dzieło. Był to ołtarz, a więc coś, w
budowaniu czego miał niewielkie doświadczenie. Jednak w surowych i mglistych górach
rodzinnej Cymmerii nauczył się, że długi muszą być spłacane, niezależnie od ceny i
trudności.
— Conanie, czy ta głębokość wystarczy?
Cymmerianin ponuro spojrzał na towarzysza.
— Gdybyś nie otwierał gęby w nieodpowiednim czasie, Malaku, nie musielibyśmy
ukrywać klejnotów. Amphrates nie dowiedziałby się, kto ukradł kamienie, straż miejska nie
wiedziałaby, kto je ma, a my moglibyśmy siedzieć w tawernie Abuletesa z tancerkami na
kolanach i popijając wino, zamiast pocić się na pustyni. Kop głębiej!
— Nie miałem zamiaru wykrzykiwać twojego imienia — mruknął Malak. Niezdarnie
otworzył jedną z sakw i wyciągnął garść szafirów, rubinów, szmaragdów i opali.
Chciwość zamigotała w jego oczach, gdy na powrót wsypywał do worka iskrzący strumień
błękitu, szkarłatu, zieleni i złota. Z przepraszającym gestem zacisnął rzemień.
— Nie przypuszczałem, że może być tego tak wiele. Byłem zdziwiony. Nie zrobiłem tego
celowo.
— Kop, Malaku — powiedział Conan, patrząc znowu na ołtarz.
Cymmerianin zacisnął wielką dłoń na złotym amulecie. Dała go mu Valeria i miał
wrażenie, że gdy go dotyka, czuje ją blisko siebie. Valeria — kochanka, wojownik i złodziej,
wszystko to w ciele zgrabnej, złotowłosej piękności. Później zmarła, zabierając jego życiu
radość. Widział jej śmierć, a potem jej powrót, gdy przybyła z krainy umarłych, by uratować
mu życie. Długi muszą zostać spłacone.
Malak raz jeszcze chwycił szpadel, ale zamiast kopać, spojrzał na ołtarz.
— Nie myślałem, że wierzysz w bogów, Cymmerianinie. Nigdy nie widziałem, jak się
modlisz.
— Bogiem mojej ziemi jest Crom — odpowiedział Conan — Ciemny Pan Góry. Daje
człowiekowi życie i wolę, i nic więcej. Nie zwraca uwagi na dary i nie słucha modłów ani
błagań. A to, co człowiek zrobi z darami Croma, jest jego własną sprawą.
— Więc po co ten ołtarz? — zapytał Malak, gdy przebrzmiały słowa Conana.
— Tutaj jest inny kraj i odmienni bogowie. Nie są moimi bogami, ale Valeria w nich
wierzyła. — Conan zmarszczył czoło i dotknął amuletu. — Może jej bogowie wysłuchują
próśb śmiertelnika, jak utrzymują tutejsi kapłani. Być może mogę zrobić coś, by ulżyć w jej
przeznaczeniu.
— Kto wie, co myślą bogowie — powiedział Malak wzruszając ramionami. Żylasty
złodziej wyszedł z dołu i usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok skórzanych sakw.
— Nawet kapłani nie są zgodni, więc co ty możesz…
Tętent końskich kopyt zagłuszył jego słowa.
Malak z jękiem schwycił skórzane sakwy. Natychmiast wcisnął kilka klejnotów do ust.
Jego twarz wykrzywiła się z bólu, gdy je przełykał, po czym cisnął sakwy do dołu.
Desperacko zaczął spychać kamienie i piach, by zasypać kryjówkę przed przybyciem
jeźdźców.
Conan zacisnął dłoń na skórzanej rękojeści szerokiego miecza. Zimne, błękitne oczy
omiatały wzgórze, gdy czekał na pierwszego przybysza. Mogą być kimkolwiek, powiedział
sobie, wcale nie musi im chodzić o mnie i Malaka. Jednakże sam w to nie wierzył.
II
Gdy samotny jeździec w czarnym, osłaniającym twarz hełmie i inkrustowanym złotem
czarnym napierśniku pojawił się na szczycie wzgórza, Malak roześmiał się z ulgą.
— Jeden człowiek! Może być wielki, ale poradzimy sobie z nim, jeśli spróbuje…
— Słyszałem więcej niż jednego konia — powiedział Conan.
— Niech ich Erlik! — warknął Malak. Wsunął złamaną łopatę pod spory kamień i
podważył go. — Nasze konie — wysapał. — Możemy im uciec — kamień potoczył się i
wpadł do dołu.
Conan parsknął z irytacją. Koń zwiadowcy dźwigał ciężar zbroi zarówno jeźdźca, jak i
swojej, to prawda. Mogli więc spróbować ucieczki, jednak Cymmerianin doskonale wiedział,
że nie zdołaliby ujechać daleko. Ich wierzchowce, choć kosztowały tyle co królewski rumak,
zostały kupione u ludzi, którzy wiedzieli, że ich klienci muszą jak najszybciej wynieść się z
Shadizar i nie mają czasu na targowanie się i sprawdzanie. Po niecałej mili galopu zwierzęta
runęłyby na ziemię, a wtedy pościg dopadłby ich bez trudu.
Obserwator wciąż stał na szczycie wzgórza.
— Na co on czeka? — zapytał Malak, wyszarpując zza pasa dwa sztylety. — Jeśli mamy
umrzeć, nie widzę powodu…
Nagle odziany w czarną zbroję wojownik uniósł rękę i pomachał nią na boki. Na szczyt
wzgórza wpadło z łoskotem ponad osiemdziesięciu uzbrojonych po zęby jeźdźców.
Rozdzielili się, objeżdżając obserwatora, który nadal siedział z uniesioną dłonią. Wojownicy
z krzykiem puścili konie w cwał. Okrążyli Conana i Malaka i zatrzymali się w odległości stu
kroków od nich.
— Myślałby kto, że jesteśmy armią — powiedział Conan. — Ktoś uważa nas za
niebezpiecznych, Malaku.
— Jest ich tylu! — jęknął Malak i obrzucił tęsknym wzrokiem rżące niespokojnie
wierzchowce. — Kto przypuszczał, że Amphrates wścieknie się do tego stopnia?
— Być może nie lubi, gdy ktoś mu kradnie klejnoty — stwierdził oschle Conan.
— Przecież nie wzięliśmy wszystkiego! — zaoponował żylasty złodziej. — Powinien być
wdzięczny, że coś mu zostało. Mógłby poświęcić monetę czy dwie na kupno kadziła i pójść
do świątyni, by podziękować bogom za to, co ma. Nie musiał…
Cymmerianin nie zwracał uwagi na tyradę swego kompana. Już dawno nauczył się, że
trzeba go słuchać z umiarem, by nie oszaleć od bezustannych narzekań na to, co mogłoby i co
powinno być, ale czego oczywiście nie było.
Stalowe oczy człowieka Północy spoczęły na czterech z otaczających ich wojowników,
czterech, którzy jechali razem i teraz szperali w długim pakunku wiezionym przez jednego z
nich przed siodłem. Cymmerianin z powrotem spojrzał na szczyt wzgórza. Inny jeździec o
twarzy zakrytej maską stał teraz przed pierwszym i obserwował, co się dzieje w dole.
Nieoczekiwanie wysoki zwiadowca uniósł zakręcony róg z brązu. Głośny ton poniósł się
ze szczytu wzgórza i czterej wojownicy, którzy nieśli długi pakunek, nagle rozwinęli go
między sobą i ruszyli galopem w stronę dwóch złodziei. Inna czwórka jeźdźców wyłamała się
z szeregów i dołączyła do pierwszej.
Wielki Cymmerianin spochmurniał jeszcze bardziej. Pierwsi jeźdźcy rozciągnęli sieć, a
druga czwórka niosła długie kije, na wypadek gdyby zdobycz próbowała się wymknąć.
Malak zrobił dwa nerwowe kroki w kierunku koni.
— Czekaj! — mimo młodości Conana w jego głosie zabrzmiała nuta rozkazu, która
powstrzymała małego złodzieja. — Poczekamy na nich, inaczej będą polować na nas jak na
króliki.
Malak skinął ponuro i poprawił rękojeści sztyletów.
Grzmot kopyt przybierał na sile. Sto kroków, pięćdziesiąt. Dziesięć! Szarżujący
wojownicy wydali okrzyk triumfu.
— Teraz! — wrzasnął Conan i skoczył prosto w sieć. Malak z jękiem rzucił się za nim.
Miecz Cymmerianina opuścił skórzaną pochwę. Błękitne ostrze cięło róg sieci. Jeździec,
który trzymał ją od tej strony, wydał okrzyk zaskoczenia i minął Conana, mając w rękach
tylko kawał grubego sznura. Wojownik galopujący zaraz za nim puścił wodze i zamachnął się
zakrzywioną szablą. Conan kucnął pod płaskim ciosem, a następnie wyprysnął w górę. Jego
stal wślizgnęła się pod czarny napierśnik. Zdawało się, że przebity wojownik zeskoczył do
tyłu z siodła galopującego konia.
Conan wyszarpnął skrwawione ostrze i obrócił się, gdy pierwotny instynkt ostrzegł go
przed kolejnym niebezpieczeństwem. Górująca nad nim twarz, ukryta pod czarnym hełmem,
była wykrzywiona z wściekłości. Gruby kij napastnika mógłby z łatwością strzaskać czaszkę,
gdyby tylko władający nim był dość zręczny. Cymmeriańskie ostrze błysnęło w górę, tnąc
ciało i kość. Pałka wraz ze ściskającą ją wciąż dłonią poleciała nad barbarzyńcą. Skowyczący
mężczyzna złapał się za nadgarstek, z którego tryskała krew szkarłatną fontanną, a koń
poniósł go dalej. Conan rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnego wroga.
Malak zwarł się z jednym z trzymających sieć, próbując zrzucić go z siodła. Jeden ze
sztyletów złodzieja śmignął w szczelinę między hełmem a napierśnikiem. Jeździec z
charkotem runął na ziemię, pociągając za sobą Malaka. Czarnooki złodziej natychmiast się
podniósł, unosząc drugi sztylet.
Przez chwilę znieruchomiały Conan i jego towarzysz stali twarzą w twarz z pozostałą
piątką atakujących. Sieć leżała na ziemi, porzucona. Dłonie pozostałych dwóch, którzy ją
nieśli, spoczywały na rękojeściach szabel. Ci z pałkami wyglądali na bardziej
niezdecydowanych. Nagle jeden z nich cisnął kij na ziemię. Zanim jednak zdołał do połowy
wyciągnąć szablę, rozległ się kolejny dźwięk rogu. Wojownik klnąc schował broń i wraz z
pozostałymi wrócił galopem do szeregu.
Malak oblizał usta.
— Dlaczego próbują pojąć nas żywcem? Nie rozumiem tego.
— Być może Amphrates jest bardziej wściekły, niż myśleliśmy — powiedział Conan
ponuro. — Być może chce usłyszeć, ile krzyku przed śmiercią wyciśnie z nas gildia katów.
— Na Mitrę! — wydyszał Malak. — Musiałeś to powiedzieć?
— Pytałeś. — Conan wzruszył ramionami. Róg zabrzmiał raz jeszcze. — Przygotuj się,
wracają.
Znów czterech jeźdźców niosło rozpostartą między sobą sieć, ale tym razem towarzyszyło
im dwudziestu wojowników. Gdy konni pędzili w ich stronę, Conan poruszył się tylko
nieznacznie, a Malak wzruszył ramionami i skinął głową. Potem dwaj mężczyźni stali
nieruchomo, czekając tak jak wcześniej. Sieć była coraz bliżej. W odległości ledwie trzech
kroków od Conana i Malaka połowa jeźdźców znalazła się blisko sieci. Teraz nie można było
jej przeciąć ani zabić tych, którzy ją trzymali.
Gdy jeźdźcy skupili się przy końcach sieci, Conan skoczył w lewo, Malak zaś na prawo.
Konni z siecią i wojownicy z kijami przegalopowali pomiędzy nimi, klnąc i próbując
zawrócić konie. Kij przeleciał nad głową Conana. Jego właściciel stęknął ze zdziwienia, kiedy
jego nadgarstek znalazł się w uchwycie Conana, potem wrzasnął, gdy potężnie zbudowany
młodzieniec wyrwał go z siodła. Pięść Conana uderzyła tylko raz, rozbryzgując krew i zęby.
Dudniące podkowy ostrzegły Cymmerianina przed atakującym z tyłu. Palce Conana
zacisnęły się na kiju, który wyrwał powalonemu wojownikowi. Cymmerianin wstając uderzył
na odlew. Gruba drewniana pałka trzasnęła z hukiem w brzuch szarżującego jeźdźca. Oczy
wojownika niemal wyskoczyły z orbit, a z jego płuc, w jednym długim jęku, uleciało całe
powietrze. Mężczyzna pochylił się i niemal owinął wokół kija, by w końcu spaść z
galopującego konia.
— Conanie!!!
Zanim ostatni przeciwnik dotknął ziemi, Conan już wypatrywał przyczyny krzyku Malaka.
Dwaj wojownicy w czarnych zbrojach pochylali się w siodłach, opierając kije o
skrwawioną i wijącą się na ziemi postać.
Z dzikim wrzaskiem Cymmerianin rzucił się między nich. Skrwawiona stal zatoczyła
szeroki półokrąg. Dwa ciała padały na ziemię, gdy Conan szarpnął małego złodzieja i
postawił go na nogi. Malak miał nieprzytomne oczy, a po policzku spływał mu strumyczek
krwi. Z ledwością trzymał się na nogach i zupełnie nie nadawał do walki. Cymmerianin
spostrzegł, że wojownicy z siecią zbliżają się raz jeszcze.
Barbarzyńca odepchnął na bok swego kompana i rozpościerając szeroko ręce skoczył
prosto w sieć. Gdy jego ręce zacisnęły się na jej skrajach, szarpnął. Zdumieni wojownicy
zostali wysadzeni z siodeł. Nagle Cymmerianin zachwiał się pod ciosem kija w plecy,
zawirował błyskawicznie, ryknął i wbił ostrze sztyletu pod żelazny napierśnik. Podniósł
miecz.
Nie było szansy ucieczki. Wiedział o tym. Zbyt wielu wojowników tłoczyło się wokół
niego, wymachując pałkami. Kurz wzbijany końskimi kopytami osiadał na jego spoconym
ciele. Zapach krwi wypełnił jego nos, a w uszach rozbrzmiewał zgiełk krzyczących ludzi,
którzy wściekali się, że nie mogą go powalić. Wkrótce musiał się cofnąć, jednak nie
zamierzał się poddać. Jego ostry jak brzytwa miecz ciął ze świstem powietrze. Ktokolwiek
stanął na drodze Cymmerianina, padał niezdolny do dalszej walki. Conan z furią wyrąbywał
sobie wolne miejsce wśród napierających konnych wojowników, jednak tłum wirował i
zamykał się zaraz za nim.
Róg zabrzmiał raz jeszcze i jeźdźcy kłębiący się wokół Conana cofnęli się. Z jawną
niechęcią zostawili ciała martwych towarzyszy i jęczących rannych, i zawrócili do
otaczających pobojowisko kręgu zbrojnych.
Conan ze zdziwieniem obserwował ich odwrót. Krew ściekała po jego zakurzonej twarzy.
Skapywała na plecy i pierś, plamiąc tunikę. Malak zniknął. Nie, nie zniknął. Został pojmany.
Był okręcony siecią niczym świnia niesiona na jarmark. Jedna chuda noga wystawała przez
duże oko. Żal przepełnił serce Cymmerianina, który postanowił, że jego koniec będzie inny.
Conan obrócił się powoli, przyglądając wszystkiemu co go otaczało. Konie pozbawione
jeźdźców błąkały się między nim a otaczającym go kołem. Mógł złapać jednego z nich i
wywalczyć sobie drogę ucieczki, jednak wtedy musiałby zostawić Malaka. Nie zrobił
najmniejszego ruchu w stronę wierzchowców. Wokół niego leżały ciała, niektóre nieruchome,
inne wiły się lub pełzały. Kilku rannych wołało o pomoc lub wyciągało ręce w kierunku
odzianych w czarne zbroje towarzyszy.
— Zbliżcie się! — krzyknął Conan w stronę otaczających go wojowników. — Skończmy
to, jeśli nie brakuje wam odwagi!
Tu i ówdzie konie poruszyły się, gdy jeźdźcy szarpnęli ze złością wodze, jednakże jedyną
odpowiedzią na wyzwanie było milczenie.
Grzechot kamieni osuwających się po zboczu oznajmił zbliżanie się dwóch postaci, które
dotychczas czekały na szczycie. Wielki mężczyzna w inkrustowanej złotem zbroi zatrzymał
się w odległości dziesięciu kroków od Cymmerianina, ten zaś ukrywający twarz za skórzaną
maską podjechał jeszcze bliżej. Conan spiął się. Usiłował dokładnie przyjrzeć się temu
bliższemu, lecz maska zasłaniała wszystko poza oczami, a płaszcz z czarnej wełny szczelnie
okrywał całe ciało. Ale nie było to ważne. Z pojedynczym przeciwnikiem mógł walczyć. Był
gotowy.
Samotna postać podniosła ręce, by zdjąć hełm, a potem odrzuciła maskę. Conan jęknął
mimo woli. Była to kobieta. Ciemne oczy jarzyły się nad wysokimi kośćmi policzkowymi,
splecione w warkocze włosy ciasno obejmowały głowę. Była piękna w taki sposób, w jaki
mogą być piękne dojrzałe kobiety, ale w pięknie tym była jakaś dzikość, która uwidaczniała
się w silnej szczęce i badawczym spojrzeniu. Jej płaszcz rozchylił się, ukazując nagolenniki i
tunikę z czarnego jedwabiu, opinającą jej pełne piersi. Conan westchnął głęboko. Z
wszystkich żyjących kobiet nie spodziewał się spotkania właśnie z tą jedną.
— Jesteś tym, którego wołają Conan — jej głos był zmysłowy, a jednak rozkazujący.
Conan nie odpowiedział. To, że opuściła swój wyperfumowany pałac i wspaniałe ogrody
dla gorącej pustyni, było wystarczająco dziwne, to zaś, że przybyła spotkać się właśnie z nim,
było więcej niż zastanawiające. Jednakże żył wystarczająco długo wśród tych, którzy
nazywali siebie ludźmi cywilizowanymi, by wiedzieć, że nie powinien w takiej chwili nic
mówić, dopóki nie dowie się czegoś więcej.
Kobieta ściągnęła brwi ganiąc jego milczenie.
— Wiesz, kim jestem, prawda?
— Jesteś Taramis — powiedział po prostu Conan i jej brwi zmarszczyły się mocniej.
— Księżniczka Taramis — zaakcentowała pierwsze słowo. Ponury wyraz nie zniknął z jej
twarzy ani też nie » opuściła miecza. Była wysoka jak na kobietę, a teraz wyprostowała się
jeszcze bardziej.
— Jestem księżniczką krwi. Tiridates, twój król i władca Zamory, jest moim bratem.
— Tiridates nie jest moim królem — odparł Conon.
Kobieta uśmiechnęła się, jak gdyby stanęła na pewnym gruncie.
— Prawda — sapnęła. — Ty jesteś człowiekiem Północy. I złodziejem.
Conan zesztywniał. Zdawał sobie sprawę, że być może za jego plecami skradają się ludzie
z siecią, lecz zarazem aż nazbyt dobrze wiedział, że prawdziwe niebezpieczeństwo wiąże się
ze stojącą przed nim kobietą.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał.
— Służ mi, Conanie Złodzieju.
...
amok10