Diana Palmer
Namiętność, pasja, przygoda, dramatyczne wydarzenia.
Bajkowy szejkanat, gorący piasek pustyni i On - tajemniczy władca.
Porywająca powieść światowej sławy autorki bestsellerów.
Gretchen Brannon nie oczekiwała zbyt wiele od losu. Dla tej dziewczyny z małego miasteczka wakacje w Maroku miały być jedynie miłym przerywnikiem w jej nieco monotonnej egzystencji. Nie spodziewała się, że właśnie tu spotka mężczyznę swego życia.
Szejk Philippe Sabon, władca Qawi, nie ukrywał, że Gretchen obudziła jego zmysły. Choć pochodzili z tak różnych światów, okazali się pokrewnymi duszami. Lecz Gretchen instynktownie przeczuwała, że Philippe coś przed nią ukrywa... Wspólny wyjazd do Qawi miał scementować ich związek.
Tam jednak porwał ich wir dramatycznych wydarzeń.
W kraju trwa wojna domowa, Gretchen wpada w ręce najzagorzalszych przeciwników szejka Philips. Cudem unika śmierci, dozna jednak wielu upokorzeń... i to nie tylko ze strony politycznych wrogów ukochanego.
Czy w walce dobra ze złem zatriumfuje miłość, czy dopełni się przeznaczenie?
Tłumy podróżnych przewalały się przez brukselskie lotnisko, mijając bar, w którym dwie Amerykanki zastanawiały się bezradnie, co dalej robić. Szczupła blondynka, ubrana w beżowy garnitur, uśmiechała się histerycznie, spoglądając na zniecierpliwioną brunetkę, która miała na sobie marynarkę i spodnie z zielonego jedwabiu.
- Cóż za ironia losu. Umrzemy z głodu, choć wokół są góry jedzenia! - powiedziała Gretchen Brannon.
- Och, przestań! - odparła Maggie Barton, pochylając się nad przyjaciółką, która zaniosła się ponurym chichotem. - Śmierć głodowa nam nie grozi. Zaraz postaram się o franki belgijskie. Na pewno jest tutaj bankomat albo kantor. - Zatoczyła ręką szeroki łuk, wskazując okoliczne sklepy.
- Naprawdę? Gdzie? - W zielonych oczach Gretchen pojawiły się złośliwe iskierki. Maggie westchnęła, daremnie próbując przypomnieć sobie francuskie słówka, żeby rozszyfrować napisy ponad drzwiami sklepów. Gretchen obserwowała ją spod ciężkich, spuchniętych powiek. Od trzydziestu sześciu godzin obywała się bez snu, w przeciwieństwie do przyjaciółki, która podczas lotu wyspała się za wszystkie czasy. - Już widzę nagłówki: „Zwłoki zagubionych turystek z Teksasu w pięciogwiazdkowej restauracji”! - Znów zachichotała, chociaż wcale nie było jej do śmiechu.
- Czekaj tu na mnie, nie ruszaj się na krok - rozkazująco rzuciła Maggie.
Gretchen oddała salut należny wyższej szarży. Starsza od niej o trzy lata dwudziestosześcioletnia Maggie, pracownica i udziałowiec biura maklerskiego w Houston, miała przywódcze skłonności, co w trudnych sytuacjach okazywało się zbawienne. Na pewno znajdzie sposób, żeby wymienić dolary na miejscowa walutę, i wkrótce zjawi się z prowiantem oraz napojami.
Gdy Meggie wróciła, kieszenie miała pełne monet i banknotów. Ułożyła je według nominałów i marszcząc brwi, próbowała sobie przypomnieć wyjaśnienia kasjera na temat bilonu.
- Mamy dość czasu, żeby coś zjeść, a potem zwiedzić Brukselę, Samolot do Casablanki startuje dopiero po południu.
- Zwiedzanie7 Wspaniały pomysł! - powiedziała senna Gretchen. - Postaraj się tylko o krzepkiego przewodnika, by wziął mnie na barana, bo ja po prostu padam z nóg.
- Najpierw posiłek i kawa. No już, idziemy. Gdy przyjaciółka chwyciła ją za rękę, Gretchen posłusznie wstała. Zabawnie razem wyglądały: Maggie wysoka i ponętna, Gretchen szczuplutka, średniego wzrostu, o jasnej cerze i długich blond włosach w odcieniu platyny. Zabrały ze sobą tylko niewielkie walizki jako bagaż podręczny, ograniczając ilość rzeczy do niezbędnego minimum. Dzięki temu nie musiały godzinami tkwić na lotnisku przy bagażowej karuzeli. Zdarza się, że takie oczekiwanie okazuje się daremne, bo walizki trafiły do innego samolotu i pasażerowie muszą obyć się bez nich.
- Wszyscy tu palą - burknęła Maggie i zaniosła się kaszlem. - Nie widzę sali dla niepalących.
- Właśnie w niej jesteśmy, ale dym rozchodzi się po wszystkich pomieszczeniach - odparła z uśmiechem Gretchen.
- Może zjemy w tym barze - zaproponowała Maggie z kwaśną miną i wskazała najbliższą witrynę. - Jest prawie pusty i nie ma palaczy.
- Szczerze mówiąc, dla mnie takie drobiazgi są teraz bez znaczenia. Smakowałby mi nawet suchy chleb - odparła Gretchen. - Jeśli zabraknie nam pieniędzy, gotowa jestem zmywać naczynia!
Usiadły przy barze i zamówiły solidny posiłek: makaron z sosem pomidorowym i świeże pieczywo. Talerze były porcelanowe, sztućce prawdziwe, żadne tam plastiki do jednorazowego użytku. Gdy dopijały drugą kawę, Gretchen poczuła się jak nowo narodzona.
- Trzeba teraz załapać się na szybki objazd po mieście - oznajmiła pogodnie Maggie. - Zadzwonię do biura podróży i poproszę, żeby pilot po nas przyjechał.
Gretchen westchnęła bez słowa i przymknęła oczy. Najchętniej wskoczyłaby do łóżka i przespała co najmniej dziesięć godzin, lecz od hotelu w marokańskim Tangerze dzielił ich jeszcze długi lot. Kwadrans później zirytowana Maggie odwiesiła słuchawkę. Mamrocząc przekleństwa, trąciła drzemiącą Gretchen.
- Nie mogę znaleźć właściwego numeru, bo nie znam francuskiego. Z tego samego powodu nie wiem, jakie monety wrzucić do aparatu, i nie jestem w stanie dogadać się z tubylcami, którzy odbierają telefony. Przyczyna jest zawsze ta sama: ni w ząb nie mówię ich językiem!
- Czemu tak na mnie patrzysz? - spytała przyjaźnie Gretchen. - Mam ten sam problem. Nie potrafię zrozumieć nawet menu.
- Znam hiszpański, ale tutaj jest zupełnie bezużyteczny - odparła zirytowana Maggie. - Mam pomysł! Wyjdziemy na zewnątrz i złapiemy taksówkę. To najłatwiejsze wyjście, prawda?
Gretchen wstała bez słowa i ruszyła, ciągnąc za sobą walizkę jak opornego szczeniaka. Hala przylotów brukselskiego lotniska była duża, nowoczesna i dobrze oznakowana. Po kilku niepowodzeniach znalazły taksówkę. Kierowca był sympatyczny i przyjacielski. Mówił łamanym angielskim, nie lepszym od francuskiego Maggie. Mimo językowych kłopotów, dziewczyny postawiły na swoim i zobaczyły wiele pięknych zabytków. Odbyły długą i ciekawą przejażdżkę, w końcu jednak musiały wrócić na lotnisko, żeby nie spóźnić się na samolot.
Gretchen, całkiem rozbudzona po smacznym posiłku, kawie i miłej wycieczce, z niecierpliwością myślała o Maroku, czyli właściwym celu podróży. Była to dla niej starożytna, pustynna kraina wielbłądów, saharyjskich piasków i słynnych Berberów z gór Rif. Po kilku godzinach lotu urozmaiconego smacznymi przekąskami, typowymi dla kuchni śródziemnomorskiej, i lekturą gratisowych anglojęzycznych dzienników samolot wylądował w Casablance, gdzie dziewczyny miały się przesiąść na pokład maszyny lecącej do Tangeru. Po szczęśliwym lądowaniu Maggie i Gretchen przyłączyły się do głośnych oklasków dla załogi, a potem ruszyły do wyjścia i znalazły się w innym świecie, którego mieszkańcy paradowali w długich fałdzistych szatach, a kobiety okrywały głowy ciasno zawiązanymi chustami i zasłaniały twarze. Wokół pełno było dzieci podróżujących z rodzicami.
Na lotnisku w Casablance, które okazało się mniejsze, niż przypuszczały, uzbrojeni strażnicy w panterkach doprowadzili pasażerów lotów tranzytowych do stanowisk odprawy celnej, a potem do poczekalni, gdzie podróżni mieli spędzić czas, dzielący ich od startu maszyny. Toaleta była staromodna, ale pobierający drobne opłaty Marokańczyk mówił po angielsku, okazał się więc niewyczerpanym źródłem informacji na temat miasta i jego mieszkańców. Po kolejnej odprawie celnej i kontroli wykrywaczami metalu, Gretchen i Maggie wymieniły amerykańskie dolary na miejscowe dirhamy. Wkrótce znalazły się w samolocie lecącym do Tangeru.
Casablankę oglądały z lotu ptaka. Ich uwagę zwróciły tradycyjne białe gmachy, nowoczesne wieżowce oraz typowe dla wszystkich dużych miast korki uliczne. Gdy niewielki samolot wzniósł się wyżej, z zachwytem patrzyły na piękne miasto u wybrzeży Atlantyku. Lot trwał trzy i pół godziny. Tym razem na pokładzie wolno było palić, więc gdy maszyna gładko podeszła do lądowania, były już lekko pod - duszone.
Pasażerowie wysiedli, ich paszporty opatrzono stemplem, a bagaże znowu skontrolowano. Gdy wszystkim formalnościom stało się zadość, Gretchen i Maggie opuściły halę przylotów. Otoczyło je wilgotne, niemal gorące powietrze marokańskiej nocy. Były w Tangerze nad Morzem Śródziemnym. Na ulicy przed portem lotniczym zobaczyły długi rząd taksówek. Kierowcy cierpliwie czekali na nielicznych pasażerów. Jeden z nich z przyjaznym uśmiechem skłonił głowę i włożył ich walizki do bagażnika mercedesa. Nareszcie były w drodze do pięciogwiazdkowego hotelu „Minzah”, wzniesionego na wzgórzu górującym nad portem. Ulice były jasno oświetlone, a prawie wszyscy przechodnie nosili długie szaty. Miasto wabiło egzotyką, starodawnym urokiem i tradycyjnymi zwyczajami. Wszędzie rosły palmy. Mimo późnej pory, na ulicach kręciło się wielu ludzi. Od czasu do czasu widziało się europejskie stroje. Z bocznych uliczek, hałasując klaksonami, z dużą szybkością wyjeżdżały auta. Głowy wysuwały się przez stale uchylone okna, dłonie gestykulowały z ożywieniem, słyszało się dialekt Berberów, gdy kierowcy pokrzykiwali dobrodusznie, próbując włączyć się do ruchu. W powietrzu unosiła się dyskretna piżmowa woń: słodka, obca i prawdziwie marokańska.
Dla Gretchen i Maggie był to prawdziwy skok na głęboką wodę. Zanurzyły się chętnie w nieznanej rzeczywistości. Kiedy planowały podróż, nie znalazły bezpośredniego połączenia z Tangerem, więc postanowiły lecieć do Afryki przez Brukselę, a w drodze powrotnej zahaczyć o Amsterdam, żeby poczuć specyfikę Europy. Przeczuwały, że czeka je wspaniała wyprawa, a teraz, kiedy znalazły się w Maroku, rozbudzona wyobraźnia dostrzegała wszędzie ślady dawnych wieków, kiedy dosiadający białych wierzchowców Berberowie walczyli z Europejczykami o panowanie nad świętą krainą swych przodków.
- Ten wyjazd to wspaniała przygoda - stwierdziła Gretchen, choć była ledwie żywa ze zmęczenia, ponieważ w czasie długiej podróży prawie w ogóle nie zmrużyła oka.
- No pewnie, od początku tak mówiłam - przytaknęła Maggie. - Biedactwo, ledwie trzymasz się na nogach, prawda?
- Owszem. - Gretchen kiwnęła głową. - Ale warto było się pomęczyć, żeby wreszcie tutaj dotrzeć. - Zmarszczyła brwi, spoglądając w okno. - Nie widać Sahary.
- Pustynia zaczyna się siedem kilometrów stąd - wyjaśnił kierowca, spoglądając w lusterko wsteczne. - Tanger jest nadmorskim portem, mesdemoiselles.
- A my zamierzałyśmy przespacerować się na pustynię - zachichotała Gretchen.
- Zapewniam, że w najbliższej okolicy jest wiele miejsc wartych odwiedzenia - odparł kierowca. - Muzeum Forbesa, Grota Herkulesa, nie mówiąc już o naszym suku...
- Bazar! - przypomniała sobie Maggie. - W folderze biura podróży było napisane, że to prawdziwa rewelacja!
- Oczywiście - potwierdził kierowca i dodał: - Mogą też panie wynająć samochód i w dzień targowy pojechać do Asilah na wybrzeżu Atlantyku. Naprawdę warto zobaczyć bazar. Ludzie z całego kraju zwożą tam produkty i wystawiają na sprzedaż.
- Chcemy też zobaczyć słynny Kasbah - rozmarzyła się Gretchen.
- Mamy ich tu sporo - odparł kierowca.
- Jak to? - zdziwiła się Gretchen.
- Aha, to amerykańskie kino. Wszystkiemu winien Humphrey Bogart. - Taksówkarz zachichotał. - Wyraz kasbah oznacza miasto otoczone murami, mesdemoiselles. W Tangerze na obwarowanej starówce są głównie sklepy. Na pewno obejrzycie nasze mury. Są bardzo stare. Tanger był zamieszkany już cztery tysiące lat przed Chrystusem, a jako pierwsi osiedli tu Berberowie.
Po drodze wskazał jeszcze kilka zabytków. W końcu wjechał na niskie wzgórze, zatrzymał się przed budynkiem o skromnej fasadzie, otoczonym niewielkimi sklepikami, i wyłączył silnik.
- Wasz hotel, mesdemoiselles.
Otworzył im drzwi auta i podał walizki młodzieńcowi, który z powitalnym uśmiechem podbiegł do taksówki. Dziewczyny były zaskoczone, bo z zewnątrz hotel nie wyglądał zachęcająco, ale gdy weszły do środka, otoczył je wschodni przepych. Siedzący przy biurku recepcjonista w białej marynarce miał na głowie czerwony fez. Rozmawiał z innym gościem, więc czekając z bagażami na swoją kolej, rozglądały się wokół. W sali przylegającej do holu na podłodze leżał kosztowny dywan, kanapy i fotele były z ciemnego, kunsztownie rzeźbionego drewna, na ścianach wisiały mozaiki oprawione w ramy. Obok znajdowała się winda, która właśnie ruszała.
Recepcjonista załatwił sprawy z poprzednim gościem i uśmiechnął się do dziewcząt. Maggie podeszła do biurka, ponieważ rezerwacja została zrobiona na jej nazwisko. Wkrótce były już w drodze do swego pokoju. Boy zajął się ich bagażami.
Z okien pokoju roztaczał się widok na Morze Śródziemne. Hotel otaczały ukwiecone klomby, był także basen i mnóstwo przyjemnych zakątków w cieniu palm, skąd, nie będąc widzianym z ulicy, można było patrzeć na morskie fale. Otoczenie przypominało wspaniałe pejzaże Wysp Karaibskich, a powietrze miało cudowny zapach. Pokój był ogromny, o egzotycznym wystroju, z telefonem, osobną łazienką i toaletą oraz małym barkiem, w którym znalazły odświeżające napoje, wodę mineralną, piwo i przekąski.
- Na pewno nie umrzemy z głodu - stwierdziła półgłosem Maggie, krążąc po pokoju.
Gretchen wyjęła z walizki nocną koszulę, zrzuciła podróżne ciuchy, wskoczyła pod kołdrę i zasnęła, a Maggie zaczęła się głośno zastanawiać, jak się wzywa hotelową obsługę.
Wprawdzie dziewczęta przekroczyły kilka stref czasowych, ale następnego ranka o ósmej rano obudziły się wypoczęte i głodne. Ubrane w spodnie i koszule zeszły na dół, chcąc jak najszybciej zjeść śniadanie i zwiedzić starożytne miasto, które kiedyś było częścią rzymskiego imperium. Recepcjonista wskazał im salę jadalną i bufet z wystawnym śniadaniem, a także przedstawił im dyplomowanego przewodnika, który za dwie godziny miał je zabrać na wycieczkę po Tangerze. Obaj mężczyźni kilkakrotnie ostrzegali, aby pod żadnym pozorem nie wypuszczały się na samotne wyprawy po mieście. Doszły do wniosku, że to rozsądna zasada, więc obiecały jej przestrzegać i czekać w hotelu na swego opiekuna.
- Widziałaś ceny w bufecie? - spytała Maggie, gdy jadły śniadanie. - Za to wszystko zapłaciłybyśmy niecałego dolara. - Zmarszczyła brwi. - Gretchen, może byś zamieszkała w Tangerze?
- To piękne miejsce, ale Callie Kirby nie poradziłaby sobie beze mnie. - Gretchen wybuchła śmiechem, a Maggie długo przyglądała się jej w milczeniu.
- Zestarzejesz się w tej kancelarii adwokackiej i w końcu umrzesz tam, samotna i opuszczona - powiedziała cicho. - Postępek Deryla był dla ciebie okropnym przeżyciem, zwłaszcza że nie doszłaś jeszcze do siebie po śmierci matki.
- Zrobiłam z siebie idiotkę. - Zielone oczy Gretchen posmutniały. - Wszyscy prócz mnie natychmiast go przejrzeli.
- Przed nim nie miałaś żadnego chłopaka - przypomniała Maggie. - Nic dziwnego, że oszalałaś na punkcie pierwszego faceta, który dostrzegł w tobie kobietę.
- Prawda jest taka, że zależało mu wyłącznie na pieniądzach z polisy ubezpieczeniowej. Nie miał pojęcia, że ranczo było poważnie zadłużone, więc niemal cała suma poszła na spłatę należności. Stracilibyśmy naszą ziemię, gdyby nie oszczędności Marka, które wystarczyły na pokrycie najpilniejszych płatności.
- Szkoda, że Deryl zdążył wyjechać z miasta, nim dopadł go twój brat - odparła groźnie Maggie.
- Gdy Mark wpada w złość, ludzie zazwyczaj trzęsą się ze strachu - przyznała z uśmiechem Gretchen.
- Już jako teksański strażnik był lokalnym bohaterem, a potem wstąpił do FBI.
- On cię bardzo kocha. Ja również. - Maggie poklepała jej dłoń. - Obie znalazłyśmy się w sytuacji bez wyjścia. Postanowiłam zaryzykować i odważyłam się na wielką przygodę, żeby skończyć z dotychczasowym marazmem. No i proszę! Jestem w drodze do pustynnego księstwa Qawi, gdzie zostanę osobistą sekretarką władcy tego państwa. - Po chwili zastanowienia dodała: - Postawiłam wszystko na jedną kartę, prawda?
- Rzeczywiście. I grasz o wysoką stawkę. - Gretchen wybuchła śmiechem. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - ciągnęła. - Słyszałam okropne rzeczy o krajach Bliskiego Wschodu. Można tam zostać skróconym o głowę.
- W Qawi to się nie zdarza - zapewniła Maggie.
- To księstwo jest niezwykle cywilizowanym i postępowym krajem. Ludność wyznaje rozmaite religie, więc Qawi to prawdziwy wyjątek wśród państw Zatoki Perskiej. Dzięki pieniądzom ze sprzedaży ropy naftowej szybko się bogaci i zarazem otwiera na wpływy Zachodu. Szejk ma dalekosiężne plany.
- Jest samotny, prawda? - rzuciła Gretchen z przebiegłym uśmieszkiem, a Maggie zmarszczyła brwi.
- Tak. Chyba pamiętasz, że przed dwoma laty napadnięto na jego kraj. Tamtej agresji towarzyszył wielki skandal dyplomatyczny. Oglądałam w telewizji kilka reportaży. Chodziły też plotki, że szejk jest nałogowym uwodzicielem, ale jego rząd zdementował wszystkie pogłoski.
- Może okaże się zabójczo przystojny i zmysłowy jak Rudolf Valentino? Widziałaś niemy film pod tytułem „Szejk” z udziałem tego aktora? - ciągnęła rozmarzona Gretchen, popijając kawę. - Wyobraź sobie, Maggie, że nasze fantazje nagle się urzeczywistniają i oto amerykańska branka przystojnego szejka, galopującego na białym wierzchowcu, podbija nieczułe serce, a książę pustyni zakochuje się w niej jak szalony! Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki. - Skrzywiła się. - Chyba nie mam zadatków na nowoczesną kobietę. Powinnam raczej śnić, że sama rzucam miejscowego przystojniaka na koński grzbiet i uwożę go w siną dal jako swego jeńca. - Westchnęła przeciągle. - Zresztą to tylko sny na jawie. Rzeczywistość nie może być tak barwna, przynajmniej dla mnie, ale nie zdziwiłabym się, gdybyś ty poznała tutaj cudownego i namiętnego mężczyznę.
- Nie mam szczęścia do przystojniaków - odparła Maggie z wymuszonym uśmiechem. Gretchen od razu wiedziała, że była to aluzja do mężczyzny, który nazywał się Cord Romero.
- Nie patrz na mnie takim wzrokiem - rzuciła żartobliwie, próbując zbagatelizować sprawę. - Wiado...
wassermi