Robert Goddard - Cienie przeszłości.pdf

(1350 KB) Pobierz
Robert Goddard
Cienie przeszłości
Wersy zacytowane na początku oraz końcu książki otwierają i zamykają sonet
Charlesa Hamiltona Sorleya (1895-1914).
Wersy z wiersza Jamesa MacGibbona „Jam w głębinach tonął” na stronie 308
zostały zacytowane za uprzejmą zgodą autora.
Tytuł oryginału In Pale Battalions
Opracowanie graficzne Marek J. Piwko
Fotografia na okładce © SuperStock
Fragmenty poetyckie w przekładzie Andrzeja Ziembickiego
Redaktor
Łucja Grudzińska
© Goddard&Goddard Ltd. 1988 For the Polish edition
© by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1996
ISBN 83-7132-532-0
Ku czci Fredericka Johna Goddarda żołnierza pierwszego batalionu pułku Hampshire
urodzonego 18 sierpnia 1885 roku w Kimpton (Hampshire), zaginionego, prawdopodobnie
poległego 27 kwietnia 1915 roku w Ypres (Belgia) PAMIĘĆ O NIM ŻYĆ BĘDZIE
WIECZNIE
Kiedy na drogach twoich niespokojnych snów niemi polegli, niczym struga mętna, w
mgle zamajaczą, nie powtarzaj znów, że nie zapomnisz. Bo po co pamiętać?
PROLOG
Oto dzień i miejsce, w którym sen skręca za róg, a tajemnica zostaje ujawniona. Oto
Thiepval, gdzie lepka mgła jesiennego poranka skrywa masywną, ceglaną deklarację naszego
zbiorowego sumienia, mianowicie pomnik Poległych nad Sommą. Tu właśnie przyjechała
Leonora Galloway, żeby przystąpić do wyjaśnienia córce tajemnic, których zgłębienie jej
samej zajęło prawie całe życie.
Dla monsieur Lefebvre’a, taksówkarza z Amiens, był to po prostu jeszcze jeden kurs,
choć może nieco bardziej opłacalny niż zwykle. Matka i córka, obie bardzo eleganckie,
przerwały podróż koleją z Calais do Paryża i poprosiły go niezbyt biegłą francuszczyzną z
silnym angielskim akcentem, żeby zawiózł je płaską, równą szosą do Albert, dwadzieścia
osiem kilometrów na północny wschód, a następnie, wzgórzami nad doliną Ancre, do
Mémorial Britannique de Thiepval. Zgodził się ochoczo, chociaż w nim owa pamiątka po
dawno minionym konflikcie nie budziła żadnych wzruszeń. Monsieur Lefebvre to człowiek
nieczuły na wspomnienia i dobrze mu z tym. Zawiózł obie panie pod pomnik - mgła nie
skłoniła go bynajmniej do zmniejszenia prędkości - przełączył taksometr na taryfę postojową
i czekał w aucie, strząsając popiół z papierosa w kierunku okalających parking jaworów.
Zastanawiał się leniwie, ile też czasu jego pasażerki zamierzają spędzić w tym zapomnianym
przez Boga miejscu.
Obie panie skierowały się żwirową aleją w kierunku pomnika, majaczącego jedynie
we mgle, wielkiego, nieproporcjonalnego, nie bardzo pasującego do surowej, chłodnej
okolicy. Na długiej, wygiętej w łuk ławce rozłożyły kurtki, usiadły i patrzyły, jak pomnik z
wolna wyłania się zza mgły, niechętnie ustępującej miejsca porannemu słońcu.
Leonora Galloway była kobietą w wieku około siedemdziesięciu lat, wysoką, siwą,
może odrobinę zbyt szczupłą; w młodości musiała być niezwykle atrakcyjna. Sprawiała
wrażenie wielkiej damy - nie z powodu wyjątkowej subtelności, lecz dzięki elegancji i
doskonałym manierom. Po Penelope, młodszej o jakieś trzydzieści pięć lat, od razu było
widać, że jest jej córką: podobny wzrost, twarz o takich samych wydatnych kościach
policzkowych i spływające na ramiona słomkowe włosy, który kiedyś przybiorą identyczny
jak u matki odcień srebra. Może nie była tak zdecydowana ani tak energiczna, za to jakby
cierpliwsza, delikatniejsza i wzbudzająca większą ufność. Penelope w przeciwieństwie do
matki wcześnie zaakceptowała w sobie przymioty ludzi starszych i dojrzałych.
Pół roku temu Leonora owdowiała - mąż zmarł nagle w ich domku w Somerset.
Dzielnie zniosła ten cios, a teraz wyjechała do Paryża na wakacje, by łatwiej przywyknąć do
samotności. Z dwojga dzieci na towarzysza podróży wybrała Penelope, albowiem córka znała
samotność - nie wyszła za mąż - a w dodatku odznaczała się, w porównaniu ze swym
żonatym bratem, znacznie większą zdolnością refleksji.
Penelope chętnie zgodziła się na wspólną podróż. Matka zawsze wymykała się
wszelkim definicjom, zachowywała ogromną powściągliwość, o własnej przeszłości
opowiadała zdawkowo. Córkę dręczyła więc rosnąca ciekawość, kim właściwie jest ta
dziwnie odległa kobieta.
Ciekawość - jak podpowiadał wrażliwej Penelope instynkt
- miała szansę zostać wreszcie zaspokojona. Nie planowały przerwy w podróży,
pomysł wycieczki do Thiepval był dla Penelope całkiem nieoczekiwany. Nie miała więc
żadnych wątpliwości, że właśnie tutaj rozpocznie się opowieść.
- Przypuszczam, że zastanawiasz się, po co tu przyjechałyśmy
- odezwała się Leonora, wyrywając córkę z zamyślenia.
- Oczywiście, ale jestem pewna, że kiedy już będziesz gotowa, sama mi powiesz. -
Penelope usłyszała to kiedyś z ust ojca. Była to dobra rada cierpliwego, cichego człowieka:
„Matka powie ci cokolwiek dopiero wtedy, gdy sama będzie chciała, a nie gdy ty zechcesz”.
Mgła się przerzedzała, odsłaniając ceglaną deklarację powszechnej pamięci. Coraz
wyraźniej widoczna budowla zdawała się przytłaczać obie kobiety, maleńkie ludzkie sylwetki
na tle pozbawionej wdzięku ogromnej bryły.
- Niedługo wyjdzie słońce - powiedziała Leonora. - Chodź, spróbujemy je odnaleźć.
- Co odnaleźć?
- Nazwisko mojego ojca. Przyjechałyśmy tu właśnie ze względu na niego.
Wstała z ławki i ruszyła poprzez szeroki, mokry trawnik, zostawiając na nim ciemne
ślady stóp. Córka poszła za nią, jak zwykle cierpliwie milcząca. Somma kojarzyła się jej po
prostu z jeszcze jedną - tylko większą - spośród niezliczenie wielu bitew pierwszej wojny
światowej. Penelope czytała o tej bitwie - zginęły tu tysiące żołnierzy, a pośród nich jej
dziadek. Teraz, zbliżając się do monumentu, dostrzegła, że podtrzymujące centralny łuk
ogromne ceglane filary wyłożono kamieniem, w którym wyryto nazwiska poległych i
zaginionych nad Sommą. Zgodnie z wojskowym drylem ustawione w szeregu i według
stopni, ciągnęły się wyżej, niż sięgał jej wzrok. Penelope była wstrząśnięta. Czytała o tym,
owszem, ale nikt jej nie przygotował na uświadomienie sobie tej liczby: 73412 osób
pozbawionych własnych grobów.
Leonora tymczasem pośpiesznie przebiegała wzrokiem kolumny nazwisk. W końcu
zatrzymała się pod jednym z filarów. Po chwili Penelope podeszła do matki, chcąc zobaczyć
to na własne oczy. Niemalże na samym szczycie filara wyryto nazwiska poległych i
zaginionych żołnierzy Lekkiej Piechoty Hampshire. Najpierw kapitanowie Arnell, Bailey,
Bland, Cade, Carrington, Cromie... i Hallows. Tak brzmiało panieńskie nazwisko Leonory. A
więc odnalazły ślad kapitana Hallowsa. Nagle Penelope przyszło do głowy, że jeśli
przyjechały tylko po to, była to cokolwiek długa wycieczka.
- Dlaczego nigdy wcześniej tu nie byłaś? Przecież na pewno organizowano wycieczki
dla krewnych. Mogliśmy przyjechać razem z jego ojcem.
- Nie mogliśmy.
- Dlaczego?
- Ze względu na to, co byśmy tu zobaczyli.
- Nie rozumiem.
- Chodź, to się przekonasz.
Cofnęły się ku schodom. Przy podstawie każdego z dwóch gigantycznych filarów
Penelope zobaczyła metalowe drzwi. Leonora otworzyła te po lewej. Wewnątrz znajdowało
się kilka wielokrotnie przeglądanych, starannie jednak zakonserwowanych ksiąg,
zawierających szczegółowe listy nazwisk. Leonora przewertowała gruby tom, znalazła
odpowiednią stronę i podała księgę córce.
„HALLOWS. Kapitan. John, syn Edwarda, lorda Powerstock, zamieszkały w
posiadłości Meongate w Droxford, w Hampshire.
Zaginiony, prawdopodobnie poległ na polu chwały w Mametz, 30 kwietnia 1916, w
wieku lat 29”.
Penelope wiedziała o zerwanych związkach z arystokratycznymi przodkami. Wraz ze
śmiercią kapitana Hallowsa tytuł Powerstock wygasł. Matka Leonory zmarła parę dni po jej
urodzeniu i dziecko wychowywali dziadkowie. Po ich śmierci posiadłość popadła w ruinę.
Leonora nie odziedziczyła ani pieniędzy, ani tytułu, nigdy też nie opowiadała córce o swym
dzieciństwie.
- O co chodzi? - spytała Penelope, wpatrując się ze zdziwieniem w notatkę. - Przecież
wszystko się zgadza.
- Przyjrzyj się uważnie, Penny. Mój ojciec zginął trzydziestego kwietnia 1916 roku, a
ja się urodziłam czternastego marca 1917. Rozumiesz?
- Aha. - Penelope uśmiechnęła się pobłażliwie. - Więc o to chodzi. No cóż, w czasie
wojny było to chyba dość powszechne zjawisko, prawda?
- Rzeczywiście, dość powszechne. - Leonora odłożyła księgę i zatrzasnęła drzwi. - Ale
nie całkiem o to mi chodzi. Bardzo wcześnie się dowiedziałam, że mój ojciec wcale nie był
moim ojcem. Lady Powerstock zadbała, bym nie miała co do tego złudzeń. I żeby Tony także
o tym wiedział.
- Więc... w czym problem?
- Gdyby chodziło tylko o to...
Leonora minęła filar, na którym wyryto nazwisko jej ojca, i skierowała się ku
schodom z tylu pomnika, prowadzącym na cmentarz nieznanych żołnierzy. Po lewej stronie
groby Francuzów, oznaczone krzyżami, po prawej zaś Brytyjczyków, z prostymi kamiennymi
płytami. W coraz silniejszym słońcu kamień wydawał się oślepiająco biały. Za jodłami,
otaczającymi cmentarz z trzech stron, wiły się spokojne doliny Ancre i Sommy, w których
przed laty toczyły się zażarte boje i straciły życie tysiące ludzi. Kobiety, stojąc na szczycie
schodów, patrzyły bez słowa na tę symetryczną, uporządkowaną scenerię.
W końcu Penelope przerwała milczenie.
- Wiem, że trudno mi będzie sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy nie pamięta się
rodziców, ale chciałabym chociaż spróbować. Nigdy nie dałaś mi tej szansy, nie chciałaś mi
opowiadać o swoim dzieciństwie... Nawet kiedy nalegałam.
- Pragnęłam, żebyście ty i Ronald mieli poczucie stabilności i bezpieczeństwa, którego
mi tak bardzo brakowało. Nie chciałam, bymoja przeszłość rzuciła cień na wasze dzieciństwo.
Milcząc mogłam udawać, że nic się nigdy nie stało.
- Byłaś naprawdę aż tak nieszczęśliwa? Przez świadomość, że jesteś dzieckiem z
nieprawego łoża?
- Nie to było najważniejsze, Penny. A z biegiem czasu zupełnie straciło znaczenie.
Oczywiście lady Powerstock robiła wszystko, żeby dokuczyć mi także tym, ale możesz mi
wierzyć, że znała skuteczniejsze sposoby.
Zawróciły do taksówki. Penelope wyczuła instynktownie, że na razie lepiej nie
nalegać. Sama nigdy nie poznała lady Powerstock, lecz trudno było zapomnieć, że ilekroć
matka wymawiała jej imię - co nie zdarzało się często - robiła to z goryczą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin