Phillip Margolin - Nierozerwalne wiezy.pdf

(1343 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Philip M. Margolin
Nierozerwalne Więzy
(Ties that bind)
Przełożył Sławomir Studniarz
217589953.002.png
Prolog
Triumf Młodości
Grudzień 1970
Pedro Aragon leżał nagi na białym piasku w ramionach
śniadej kobiety o jędrnym ciele, pachnącej hibiskusem.
Nad splecionymi w uścisku kochankami kołysały się
liście palmy, rzucające zbawczy cień. Fale z łoskotem biły
o brzeg. Byłaby to wymarzona chwila, gdyby nie
brzęczenie muchy.
Próbował zignorować natrętnego owada. W końcu
pacnął ręką, lecz brzęczenie przybrało tylko na sile.
Otworzył oczy i skąpana w słońcu plaża przeobraziła się
w wąski tapczan z brudną pościelą. Odgłos fal zastąpiło
bębnienie deszczu o umazane szyby klitki, którą Pedro
wynajmował za grosze. Przepadła też słodka woń
chińskiej róży. Jej miejsce zajął stęchły zapach potu,
zwietrzałego piwa i niedojedzonej pizzy.
Pedro przekręcił się na bok, spojrzał na terkoczący
budzik, który przerwał mu rozkoszny sen, i przez chwilę
żałował, że go nastawił. Lecz zaraz przypomniał sobie, co
ma się stać dziś wieczorem, i wygramolił się z łóżka. Zbyt
wielu widział rozleniwionych facetów, którzy przegapili
życiową szansę; on swojej nie zmarnuje.
Kiedy Pedro miał czternaście lat, wyrwał się ze
217589953.003.png
slumsów Mexico City i postanowił szukać szczęścia w
Stanach Zjednoczonych, gdzie podobno pieniądze leżą na
ulicy. Był szczupłym młodzieńcem z zębami jak perły,
roziskrzonymi oczami i wypielęgnowanym wąsem,
przysłaniającym usta skore do uśmiechu. Patrząc na
niego, trudno byłoby uwierzyć, że potrafi zadawać ból, a
jeszcze trudniej – że potrafi zabijać. W jednej chwili
wesoły, w następnej wpadał z zabójczy szał, i właśnie ta
nieprzewidywalność czyniła go niezwykle groźnym,
odstręczając potencjalnych przeciwników.
Jesus Delgado, przedstawiciel meksykańskiego kartelu
w Portlandzie, odkrył drzemiące w chłopcu możliwości i
przygarnął go pod swoje skrzydła. Pod jego okiem Pedro
wyrósł na podporę narkotykowego podziemia
stworzonego przez Delgada. Dwa miesiące wcześniej na
polecenie szefa potraktował pilą łańcuchową niesfornego
handlarza, który odprowadzał część zysków do własnej
kieszeni. W nagrodę Pedro otrzymał stanowisko po
nieboszczyku. Zwykle sprzedawał narkomanom na
głodzie pojedyncze działki heroiny, ale dzisiaj wieczorem
miało się zjawić po grubszy towar trzech studencików i
już widział tę forsę oczami wyobraźni.
Klientów załatwiał w opuszczonym budynku w
zaniedbanej dzielnicy, gdzie sąsiedzi mieli dość rozumu,
żeby nie skarżyć się glinom – zakładając, że w ogóle
odezwaliby się do gliniarzy. Trawnik przed niszczejącym
domem był zapuszczony, szara farba odłaziła piatami od
217589953.004.png
murów, daszek nad gankiem w każdej chwili groził
zawaleniem. Osłaniając się przed deszczem, Pedro
zapukał do frontowych drzwi, które natychmiast się
otworzyły.
Que pasa? – spytał uzbrojonego strażnika.
– Slaby ruch w interesie.
– Jeszcze się rozkręci.
Clyde Hopkins, atletyczny kowboj mający powiązania z
gangsterami z Las Vegas, przywitał się z Pedrem i
poprowadził go korytarzem w głąb budynku. Weszli do
małego pomieszczenia na tyłach, w którym szczupły
okularnik przekazywał pozującej na Janis Joplin ćpunce
porcję białego proszku w zamian za garść pogniecionych
banknotów. Dziewczyna wyszła w pośpiechu, nawet nie
zaszczyciwszy Pedra spojrzeniem. Wiedział, że
pochłonięta myślą o upragnionym strzale w żyłę, nie
zauważyłaby nawet samego Księcia Ciemności.
– Witaj, Benny – zwrócił się Pedro do okularnika
siedzącego za rozklekotanym stolikiem, na którym
rozłożone były torebeczki z heroiną. Za plecami handlarza
stal uzbrojony osiłek z ponurą miną.
– Kiepski dzisiaj ruch – odparł Benny, wskazując
zwitek wymiętych banknotów.
Pedro przeliczył utarg z całego dnia. Był marny, lecz on
się tym nie przejął. O wpół do jedenastej przyjadą te
kujony i poprawią wynik.
Chłoptasie przybyli punktualnie. Pedro obserwował
przez okno, jak wysiadają z czerwonego jaguara, i zanosił
217589953.005.png
się śmiechem.
– Widzisz to samo co ja? – spytał Clyde’a, który stał
obek.
– Jak oni się tutaj uchowali? – zdziwił się kowboj,
potrząsając głową. Wjazd eleganckim wozem do tej
zakazanej dzielnicy był jak zaproszenie dla złodziei;
równie dobrze mogliby wymachiwać transparentem z
napisem: „Prosimy, obrabujcie nas”.
Na oko wyglądali na rówieśników Pedra,
osiemnastolatków, ale wychowujący się na ulicy
Meksykanin szybko zmężniał, podczas gdy ci trzej
sprawiali wrażenie... niedojrzałych. Tak, wydawali się
miękcy, dziecinni, ich odkarmione buzie wciąż szpecił
trądzik. Strach i niedostatek nie wyryły na nich piętna.
Pedro pamiętał, jak się zachowywali poprzedniego
wieczoru w „Penthousie”, ekskluzywnym lokalu
striptizowym należącym do Jesusa Delgada. Pełen szpan,
na luzie, w co drugim zdaniu hiszpański zwrot wyniesiony
z liceum, żeby pokazać, że są „w porząsiu”. Zwracali się
do Pedra per amigo i „brachu”.
Ubrani byli w mundurki spełniające rolę znaków
rozpoznawczych, tak jak barwy gangów: szkolne blezery,
niebieskie koszule i swetry z półgolfem. Pierwszy, ze
sterczącą jasną czupryną, miał sylwetkę futbolisty, ale był
rozlazły, pulchny. Bobas – osądził Pedro – który jeszcze
nie spalił dziecięcego tłuszczyku. Następny, wzrostu
Pedra, metr siedemdziesiąt pięć, wyglądał jak dzieciak i
nikt by go nie wziął za studenta: chudy, w okularach w
217589953.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin