Sebold Alice - Nostalgia anioła.rtf

(994 KB) Pobierz

Alice Sebold Nostalgia anioła Z angielskiego przełożyła HANNA SZAJOWSKA

Tytuł oryginału:

THE LOVELY BONES

Zawsze, Glen


W szklanej kuli na biurku mojego taty mieszkał pingwin ubrany w szalik w czerwono-białe paski. Kiedy byłam malutka, tata sadzał mnie sobie na kolanach i sięgał po śnieżną kulę. Obracał ją, a gdy cały śnieg zebrał się u góry, szybko przekręcał. Patrzyliśmy oboje na płatki padające powoli wokół pingwina. Pingwin jest tam sam, myślałam, i martwiłam się o niego. Kiedy powiedziałam o tym tacie, stwierdził: „Nie martw się, Susie; ma miłe życie. Jest uwięziony w idealnym świecie”.


1.

 

Nazywałam się Salmon, łosoś, jak ta ryba; na imię miałam Susie. Kiedy zostałam zamordowana szóstego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku, miałam czternaście lat. Na gazetowych zdjęciach z lat siedemdziesiątych większość zaginionych dziewczynek wyglądała tak jak ja: białe dziewczynki o mysiobrązowych włosach. Działo się to, zanim zaginione dzieci wszystkich ras i płci zaczęły się pojawiać na kartonach z mlekiem albo w codziennej poczcie. Wtedy ludzie jeszcze wierzyli, że takie rzeczy się nie zdarzają.

W swoim roczniku szkolnym z gimnazjum miałam cytat z Juana Ramona Jimeneza, hiszpańskiego poety, którym zainteresowała mnie siostra. Brzmiał tak: „Jeżeli dadzą ci papier w linie, pisz w poprzek”. Wybrałam go z dwóch powodów. Przede wszystkim wyrażał moją pogardę dla uporządkowanego otoczenia w stylu klasy szkolnej, a poza tym nie był jakimś głupim cytatem z zespołu rockowego i uważałam, że wyróżnia mnie jako osobę o zainteresowaniach literackich. Należałam do Klubu Szachowego i Klubu Chemicznego i przypalałam wszystko, co próbowałam ugotować na lekcjach gospodarstwa domowego u pani Delminico. Moim ulubionym nauczycielem był pan Botte, który uczył nas biologii i gdy robiliśmy sekcję żabom i rakom, poruszał nimi, udając, że tańczą w swoich woskowanych kuwetach.

Nawiasem mówiąc, nie zabił mnie pan Botte. Nie myślcie, że każda osoba, którą tu spotkacie, jest podejrzana. W tym właśnie problem. Nigdy nic nie wiadomo. Pan Botte przyszedł na moje nabożeństwo żałobne (podobnie, niech mi będzie wolno dodać, jak prawie całe gimnazjum - nigdy w życiu nie byłam taka popularna) i trochę się popłakał. Miał chore dziecko. Wszyscy o tym wiedzieliśmy, więc kiedy śmiał się z własnych dowcipów, które miały długą siwą brodę, jeszcze zanim został moim nauczycielem, my też się śmialiśmy, czasem na siłę, żeby tylko sprawić mu przyjemność. Jego córka umarła półtora roku po mnie. Miała białaczkę, ale nigdy jej nie widziałam w swoim niebie.

Moim mordercą był człowiek z sąsiedztwa. Mamie podobały się jego rabaty kwiatowe, a tata raz rozmawiał z nim o nawozie. Mój morderca wierzył w staroświeckie rzeczy w rodzaju skorupek jajek i fusów od kawy. Powiedział, że używała tego jego własna matka. Tata przyszedł do domu uśmiechnięty, żartując sobie, że ogród tego faceta może i będzie piękny, ale i cuchnący jak licho, kiedy nadejdzie fala upałów.

Jednak szóstego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku padał śnieg i wracając z gimnazjum, zrobiłam sobie skrót przez pole kukurydzy. Na dworze było ciemno, bo zimą dni zrobiły się krótsze, i pamiętam, że połamane łodygi kukurydzy utrudniały mi przejście. Śnieg lekko prószył jak wirujące zimne paluszki, a ja oddychałam przez nos, aż wreszcie ciekło mi z niego tak bardzo, że musiałam otworzyć buzię. Sześć stóp od miejsca, w którym stał pan Harvey, wysunęłam język, żeby poczuć smak śnieżnego płatka.

- Nie przestrasz się - powiedział pan Harvey.

Oczywiście, że na polu kukurydzy, w ciemności, byłam przestraszona. Kiedy już nie żyłam, myślałam o tym, że w powietrzu unosił się lekki zapach wody kolońskiej, ale nie zwróciłam na to uwagi albo uznałam, że dochodzi z któregoś z domów przede mną.

- Pan Harvey - odezwałam się.

- Jesteś starszą dziewczynką Salmonów, prawda?

- Tak.

- Jak tam twoi rodzice?

Chociaż byłam najstarszym dzieckiem w rodzinie i łatwo mi przychodziło wygrywanie naukowych kwizów, z dorosłymi nigdy nie czułam się swobodnie.

- W porządku - odparłam. Było mi zimno, ale naturalny autorytet, jakiego przydawał mu wiek i dodatkowo to, że był sąsiadem i rozmawiał kiedyś z moim tatą o nawozie, przykuły mnie do miejsca.

- Coś tu zbudowałem - powiedział. - Chciałabyś zobaczyć?

- Trochę mi zimno, proszę pana, i moja mama każe mi wracać przed zmrokiem.

- Jest po zmroku, Susie - stwierdził.

Żałuję teraz, że wtedy nie uznałam tego za dziwne. Nie powiedziałam mu, jak mam na imię. Pewnie pomyślałam, że tata opowiedział mu jedną z zawstydzających anegdot, które uważał wyłącznie za dowód miłości wobec własnych dzieci. Mój tata należał do tych ojców, którzy w łazience na dole, przeznaczonej dla gości, trzymają twoje zdjęcie jako trzyletniego golasa. Zrobił to mojej siostrzyczce, Lindsey. Dzięki Bogu mnie oszczędzono tego poniżenia. Ale za to lubił opowiadać historię o tym, że kiedy urodziła się Lindsey, byłam taka zazdrosna, że pewnego dnia, gdy on rozmawiał przez telefon w innym pokoju, zeszłam z kanapy - widział mnie stamtąd, gdzie stał - i próbowałam nasiusiać na siostrę w nosidełku. Ta opowieść narażała mnie na upokorzenie za każdym razem, kiedy ją powtarzał; pastorowi w naszym kościele, naszej sąsiadce, pani Stead, terapeutce, której zdanie na ten temat chciał usłyszeć, i każdemu, kto kiedykolwiek powiedział „Susie to ma tupet!”.

- Tupet! - mawiał mój tata. - Zaraz wam opowiem coś o tupecie - i z miejsca rozpoczynał swoją opowieść „O Susie, która chciała nasiusiać na Lindsey”.

Pan Harvey miał później powiedzieć do mojej mamy, kiedy wpadł na nią na ulicy, następujące słowa:

- Słyszałem o tej potwornej, potwornej tragedii. Jak, przepraszam, miała na imię państwa córka?

- Susie - odpowiedziała mama, próbując udźwignąć ten ciężar. Naiwnie miała nadzieję, że któregoś dnia ból zelżeje, nie wiedząc, że będzie jej ciążył na nowe i odmienne sposoby przez resztę życia.

Pan Harvey wygłosił zwyczajowe:

- Mam nadzieję, że dorwą tego drania. Współczuję państwu z powodu tej straty.

Byłam już wtedy w swoim niebie i próbowałam się pozbierać. Nie mogłam uwierzyć w jego bezczelność.

- Facet nie ma wstydu - powiedziałam do Franny, mojej wprowadzającej.

- Właśnie - odparła i w ten prosty sposób wyraziła swoje zdanie. W moim niebie nie było wstawiania kitu.

Pan Harvey powiedział, że to zabierze tylko chwilę, więc weszłam za nim trochę głębiej na pole, gdzie było mniej połamanych łodyg, bo nikt nie chodził tamtędy na skróty do gimnazjum. Mama wytłumaczyła mojemu braciszkowi Buckleyowi, że kukurydza z tego pola jest niejadalna, kiedy zapytał, dlaczego nikt z okolicy jej nie zjadł.

- Ta kukurydza jest dla koni, nie dla ludzi - wyjaśniła.

- Nie dla psów? - zapytał Buckley.

- Nie - odparła mama.

- Nie dla dinozaurów?

I tak się to ciągnęło.

- Zrobiłem małą kryjówkę - stwierdził pan Harvey.

Zatrzymał się i odwrócił do mnie.

- Niczego nie widzę - powiedziałam. Byłam świadoma, że pan Harvey dziwnie mi się przygląda. Zdarzali się starsi mężczyźni, którzy tak na mnie patrzyli, odkąd zgubiłam dziecięcy tłuszczyk, ale zwykle nie odbijało im na moim punkcie, kiedy miałam na sobie ciemnoniebieską kurtkę z kapturem i ogromne żółte dzwony. Jego okulary były małe i okrągłe, ze złotymi oprawkami, a oczy spoglądały przez nie prosto na mnie.

- Powinnaś być bardziej spostrzegawcza, Susie - zauważył.

Miałam ochotę wykazać się spostrzegawczością, znajdując drogę do domu, ale tego nie zrobiłam. Czemu tego nie zrobiłam? Franny powiedziała, że te pytania są bezowocne: „Nie zrobiłaś, i tyle. Nie rozmyślaj nad tym. Na nic ci się to nie przyda. Jesteś martwa i musisz się z tym pogodzić”.

- Spróbuj jeszcze raz - zachęcił mnie pan Harvey, a potem przykucnął i zapukał w ziemię.

- Co to takiego? - zapytałam.

Marzły mi uszy. Nie miałam na głowie kolorowej czapki z pomponem i dzwoneczkami, którą mama zrobiła mi kiedyś na Boże Narodzenie. Wepchnęłam ją do kieszeni kurtki.

Pamiętam, że podeszłam do pana Harveya i tupnęłam w ziemię obok. Wydawała się twardsza niż zwykle zamarznięta ziemia.

- Drewno - odpowiedział pan Harvey. - Chroni wejście przed zawaleniem. Oprócz tego wszystko jest zrobione z ziemi.

- Co to jest? - zapytałam. Nie czułam już zimna i nie dziwiło mnie spojrzenie, jakim mnie obrzucił. Czułam się jak na lekcji fizyki: byłam ciekawa.

- Chodź i zobacz.

Wchodziło się niewygodnie - sam to przyznał, kiedy oboje znaleźliśmy się w jamie. Lecz ja byłam tak zdumiona sposobem, w jaki zrobił komin, który wyprowadzałby na zewnątrz dym, gdyby kiedyś zdecydował się zbudować kominek, że trudności z wejściem i wydostaniem się z tej jamy nie postały mi w głowie. Trzeba dodać, że ucieczka nie należała do pojęć, które miałam okazję skonfrontować z rzeczywistością. Do tej pory kojarzyła mi się tylko z Artiem, dziwnie wyglądającym dzieciakiem ze szkoły, synem przedsiębiorcy pogrzebowego. Lubił udawać, że nosi ze sobą strzykawkę z płynem do balsamowania. W swoim notesie rysował igły, z których kapały ciemne krople.

- Ale fajowe! - powiedziałam do pana Harveya. Mógł sobie być garbusem z Notre Damę - o którym czytaliśmy na francuskim. Nic mnie to nie obchodziło. Kompletnie cofnęłam się w rozwoju. Zachowywałam się jak mój brat Buckley na naszej całodniowej wycieczce do Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, kiedy zakochał się w wystawionych tam olbrzymich szkieletach. Nie użyłam publicznie słowa „fajowy” od podstawówki.

- To tak, jakby zabrać dziecku cukierka - stwierdziła Franny.

Wciąż widzę tę jamę, jakby to było wczoraj. I było. Życie to dla nas wieczne wczoraj. Miała rozmiary pokoiku, komórki w naszym domu, gdzie trzymamy śniegowce i płaszcze przeciwdeszczowe i gdzie mamie udało się wcisnąć pralkę i suszarkę, ustawione jedna na drugiej. Prawie mogłam się w niej wyprostować, ale pan Harvey musiał się nachylić.

Zrobił ławę wzdłuż boków - w taki sposób to wykopał.

Natychmiast usiadł.

- Rozejrzyj się - powiedział.

Gapiłam się zdumiona na wykopaną nad nim półkę, na której położył zapałki, rząd baterii i lampę fluorescencyjną na baterie, rzucającą jedyne światło w pomieszczeniu - niesamowite światło, które miało uczynić jego rysy trudnymi do rozpoznania, kiedy na mnie leżał.

Na półce znajdowały się także lusterko, brzytwa oraz krem do golenia. Wydało mi się to dziwne. Nie golił się w domu? Ale chyba zdawałam sobie sprawę, że facet, który miał całkiem niezły piętrowy dom, a zbudował podziemny pokój niecałe pół mili dalej, musiał być trochę stuknięty. Mój tata w miły sposób opisywał ludzi takich jak on: „Niezły z niego okaz, i tyle”.

No więc chyba myślałam, że pan Harvey to okaz, a poza tym spodobał mi się ten pokój, bo był ciepły, i chciałam wiedzieć, jak został zbudowany, jaką miał konstrukcję i gdzie pan Harvey nauczył się robić takie rzeczy.

Ale zanim trzy dni później pies Gilbertów znalazł mój łokieć i przyniósł go do domu z przyczepionym wymownym kukurydzianym wąsem, pan Harvey zasypał pustą przestrzeń. Ja w tym czasie byłam zajęta przejściem. Nie zjawiłam się, żeby patrzeć, jak haruje: usuwa drewniane wzmocnienia, pakuje do torby wszystkie dowody razem z częściami mojego ciała, oprócz tego łokcia. Zanim się pozbierałam na tyle, żeby spojrzeć w dół, na wydarzenia na Ziemi, bardziej niż czymkolwiek innym martwiłam się swoją rodziną.

Mama siedziała na twardym krześle przy frontowych drzwiach, z otwartymi ustami. Jej blada twarz była bledsza, niż kiedykolwiek widziałam. Niebieskie oczy patrzyły nieruchomo przed siebie. Tata był jak nakręcony. Chciał znać szczegóły i przeczesać pole kukurydzy razem z gliniarzami. Wciąż dziękuję Bogu za małego detektywa nazwiskiem Len Fenerman. Wyznaczył dwóch mundurowych, żeby zabrali mojego tatę do miasta i kazali mu wskazać wszystkie miejsca, po których włóczyłam się z przyjaciółmi. Mundurowi zajmowali uwagę taty przez cały dzień w jednym centrum handlowym. Nikt nie powiedział Lindsey, która miała trzynaście lat i byłaby na to dość duża, ani Buckleyowi, czterolatkowi, który, prawdę mówiąc, nigdy do końca tego nie zrozumiał.

Pan Harvey zapytał, czy chciałabym coś przekąsić. Tak to ujął. Odpowiedziałam, że muszę iść do domu.

- Zachowaj się uprzejmie i wypij colę - oświadczył. - Inne dzieciaki na pewno by tak zrobiły.

- Jakie inne dzieciaki?

- Zbudowałem to dla dzieciaków z sąsiedztwa. Pomyślałem, że mogłoby to być coś w rodzaju klubu.

Nie wydaje mi się, żebym nawet wtedy w to wierzyła. Wiedziałam, że kłamie, ale uznałam, że to żałosne kłamstwo. Wyobraziłam sobie, że był samotny. Czytaliśmy o ludziach takich jak on na lekcjach higieny. O mężczyznach, którzy nigdy się nie żenili, co wieczór jadali mrożone posiłki i tak bardzo obawiali się odrzucenia, że nie mieli nawet domowych zwierzątek. Było mi go żal.

- Okej - oznajmiłam. - Wypiję colę.

Za chwilę zapytał:

- Nie jest ci za ciepło, Susie? Czemu nie zdejmiesz kurtki?

Zdjęłam.

Potem powiedział:

- Jesteś bardzo ładna, Susie.

- Dzięki - odpowiedziałam, mimo że wstawił mi to, co z moją przyjaciółką Clarissą nazywałyśmy „lepką gadką”.

- Masz chłopaka?

- Nie, proszę pana - odparłam. Przełknęłam resztę coli, czyli całą masę, i powiedziałam: - Muszę iść, proszę pana. To świetne miejsce, ale muszę iść.

Wstał i odstawił swój numer garbusa przy sześciu wykopanych schodkach, które prowadziły na świat.

- Nie wiem, skąd ta myśl, że wychodzisz.

- Proszę pana, ja naprawdę muszę iść do domu. - Mówiłam to, żeby nie przyjmować do wiadomości tego, co następuje: pan Harvey nie był żadnym okazem. Teraz, kiedy blokował drzwi, czułam się przez niego lepko i ohydnie.

- Zdejmij ubranie.

- Co?

- Zdejmij ubranie - powtórzył pan Harvey. - Chcę sprawdzić, czy jesteś jeszcze dziewicą.

- Jestem, proszę pana.

- Chcę się upewnić. Twoi rodzice mi podziękują.

- Moi rodzice?

- Oni chcą mieć tylko grzeczne dziewczynki - stwierdził.

- Proszę pana - powiedziałam - proszę pozwolić mi wyjść.

- Nigdzie nie wychodzisz, Susie. Teraz jesteś moja.

„Fitness” czy „aerobik” to były wtedy tylko słowa. Dziewczyny miały być miękkie, i tylko te, które podejrzewałyśmy, że są lesbami, potrafiły się w szkole wspiąć po linie.

Walczyłam ostro. Walczyłam najbardziej zawzięcie, jak mogłam, żeby nie pozwolić panu Harveyowi się skrzywdzić, ale moje „najbardziej zawzięcie” nie było dość zawzięte nawet w przybliżeniu, i wkrótce leżałam na ziemi, w ziemi, a on dyszał i pocił się na mnie i w czasie walki zgubił okulary.

Byłam wtedy tak bardzo żywa. Myślałam, że to najgorsza rzecz na świecie, leżeć płasko na plecach ze spoconym mężczyzną na mnie. Uwięziona w ziemi, kiedy nikt nie wie, gdzie jestem.

Pomyślałam o mamie.

Mama będzie patrzyła na tarczę zegara na piekarniku. To był nowy piekarnik i uwielbiała go za ten zegarek. „Mogę wszystko zgrać co do minuty” - powiedziała swojej matce, matce, której piekarniki kompletnie nie interesowały.

Będzie zaniepokojona moim spóźnieniem, ale bardziej zła niż zaniepokojona. Kiedy tata wjedzie do garażu, będzie się wkurzać, przygotowując mu koktajl, wytrawne sherry, i zrobi zirytowaną minę. „Wiesz, jak to jest w gimnazjum - powie. - Może to wiosenne swędzenie”. „Abigail - odpowie tata - jakim cudem wiosenne swędzenie, skoro pada śnieg?”. Kiedy mama nie znajdzie u niego zrozumienia, być może pogoni Buckleya do pokoju i powie: „Pobaw się z tatą”, podczas gdy sama schowa się w kuchni i też pociągnie łyk sherry.

Pan Harvey zaczął przyciskać swoje usta do moich. Były mięsiste i mokre i chciałam wrzasnąć, ale byłam za bardzo przestraszona i zbyt wyczerpana walką. Raz pocałował mnie ktoś, kogo lubiłam. Miał na imię Ray i był Hindusem. Miał ciemną skórę i mówił z akcentem. Nie powinien był mi się podobać. Clarissa nazywała jego duże oczy, z tymi na wpół przymkniętymi powiekami, „ćpuniarskimi”, ale Ray był miły i mądry i pomógł mi ściągać na sprawdzianie z algebry, chociaż udawał, że wcale nie. Pocałował mnie przy mojej szafce dzień przedtem, zanim oddaliśmy swoje zdjęcia do szkolnego rocznika. Kiedy rocznik wyszedł pod koniec lata, widziałam, że pod swoim zdjęciem napisał: „Moje serce należy do... Susie Salmon”. Chyba miał w stosunku do mnie jakieś plany. Pamiętam, że jego wargi były spierzchnięte.

 

- Proszę, nie, proszę pana - zdołałam wydusić i powtarzałam to jedno słowo wiele razy. Nie. I powiedziałam też kilka razy „proszę”. Od Franny się dowiedziałam, że prawie każdy przed śmiercią mówi „proszę”.

- Pragnę cię, Susie.

- Proszę - powiedziałam. - Nie. - Czasami łączyłam oba słowa. „Proszę, nie” albo „Nie, proszę”. To było jak upieranie się, że klucz pasuje, kiedy nie pasuje, albo okrzyk: „Mam ją, mam ją, mam ją”, kiedy piłka przelatuje nad tobą na trybuny.

- Proszę, nie.

Ale on w końcu zmęczył się słuchaniem moich błagań. Sięgnął do kieszeni mojej kurtki, wyjął czapkę, którą zrobiła mama, zwinął ją w kulę i wepchnął mi do ust. Jedynym dźwiękiem, który potem wydawałam, było słabe brzęczenie dzwoneczków.

Gdy całował mokrymi wargami moją twarz i szyję, coraz niżej, a potem zaczął wpychać mi ręce pod koszulkę, rozpłakałam się. Zaczęłam opuszczać swoje ciało; zaczęłam zamieszkiwać powietrze i ciszę. Płakałam i walczyłam, żeby nie czuć. Rozdarł mi spodnie, bo nie udało mu się znaleźć niewidocznego zamka, który moja mama zręcznie wszyła z boku.

- Wielkie białe majtki - powiedział.

Czułam się olbrzymia i napęczniała. Czułam się jak morze, w którym stanął i wysikał się i wysrał. Czułam brzegi swojego ciała, zakładające się na siebie i odwijające na zewnątrz jak w kociej kołysce, w którą bawiłam się z Lindsey tylko dlatego, żeby była szczęśliwa. Zaczął się na mnie wyżywać.

- Susie! Susie! - usłyszałam wołanie mamy. - Kolacja gotowa.

Był we mnie w środku. Mruczał.

- Mamy fasolkę szparagową i jagnięcinę.

Byłam moździerzem, on był tłuczkiem.

- Twój brat namalował palcami nowy obrazek, a ja zrobiłam szarlotkę z kruszonką.

Pan Harvey zmusił mnie, żebym leżała pod nim nieruchomo i słuchała bicia jego serca, bicia mojego serca. Moje skakało jak królik, a jego dudniło niczym młot walący w materiał. Leżeliśmy tam i nasze ciała się dotykały, i kiedy zadrżałam, gwałtownie uświadomiłam sobie, co się stało. Zrobił mi tę rzecz i przeżyłam. To było wszystko. Oddychałam. Słyszałam jego serce. Czułam jego oddech. Otaczająca nas ciemna ziemia pachniała wilgocią, w której wiodą swoje codzienne życie robaki i inne zwierzęta. Mogłabym wrzeszczeć godzinami.

Wiedziałam, że ma zamiar mnie zabić. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że byłam zwierzęciem, które już umiera.

- Czemu nie wstaniesz? - spytał pan Harvey i przekulał się na bok, a potem ukucnął nade mną.

Głos miał miękki, zachęcający, głos kochanka późnym rankiem. Sugestia, nie rozkaz.

Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam wstać.

Kiedy tego nie zrobiłam - czy tylko dlatego, że nie posłuchałam jego sugestii? - pochylił się i sięgnął nad głową do występu, gdzie leżały brzytwa i krem do golenia. Trzymał nóż. Nóż wyjęty z pochwy, uśmiechnął się do mnie, wykrzywiając usta.

Pan Harvey wyjął mi z ust czapkę.

- Powiedz, że mnie kochasz - polecił.

Zrobiłam to cicho.

Mimo wszystko nadszedł koniec.


2.

 

Kiedy pierwszy raz znalazłam się w niebie, myślałam, że wszyscy widzieli to co ja. Że każdy miał w niebie bramki do piłki nożnej oraz niezdarne kobiety pchające kulą i rzucające oszczepem. I że wszystkie budynki wyglądały jak podmiejskie licea z Północnego Wschodu, postawione w latach sześćdziesiątych. Duże niskie budynki rozrzucone na ponuro urządzonych piaszczystych terenach, z nawisami i prześwitami, żeby robiły wrażenie nowoczesnych. Najbardziej spodobało mi się to, że zabudowania były turkusowe i pomarańczowe, dokładnie jak liceum Fairfax. Czasami, na Ziemi, zmuszałam tatę, żeby przewiózł mnie obok liceum Fairfax, żebym mogła sobie wyobrazić, że tam chodzę.

Po siódmej, ósmej i dziewiątej klasie gimnazjum liceum oznaczałoby nowe perspektywy. Gdybym się dostała do liceum Fairfax, uparłabym się, żeby mówiono do mnie Suzanne. Włosy nosiłabym cieniowane albo upięte w kok. Miałabym ciało, którego chłopcy by pragnęli, a dziewczyny zazdrościły, ale byłabym jednocześnie taka miła, że czułyby się winne i mogłyby mnie tylko uwielbiać. Lubiłam sobie wyobrażać, że osiągnę coś w rodzaju statusu królowej i w kafeterii otoczę opieką nieprzystosowane dzieciaki. Gdyby ktoś wyśmiewał się z Clive’a Saundersa, że chodzi jak dziewczyna, moja stopa wymierzałaby słabiej chronionym częściom ciała szydercy rychłą zemstę. Gdyby chłopcy dokuczali Phoebe Hart z powodu jej słusznych rozmiarów biustu, wygłaszałabym mowę o tym, dlaczego żarty z cycków nie są zabawne. Musiałam zapomnieć, że kiedy Phoebe przechodziła obok mnie, ja też pisałam na marginesach swojego notatnika: zderzaki, balony, donice. W marzeniach często siedziałam z tyłu samochodu prowadzonego przez tatę. Byłam nieskazitelna. Miałam zaliczyć liceum w ciągu paru dni - nie lat - albo w niewyjaśniony sposób dostać Oscara dla najlepszej aktorki jeszcze w trzeciej klasie. Takie były moje marzenia na Ziemi.

Po kilku dniach w niebie zdałam sobie sprawę, że oszczepniczki, kobiety pchające kulą i chłopcy grający w koszykówkę na popękanym asfalcie znajdowali się we własnych wersjach nieba. Ich wersje po prostu pasowały do mojej - nie odtwarzały jej precyzyjnie, ale działa się w nich cała masa podobnych spraw.

Holly, która stała się moją współlokatorką poznałam trzeciego dnia. Siedziała na huśtawce. (Nie dziwiło mnie, że w liceum mieli huśtawki: na tym właśnie polegało niebo. I to huśtawki nie z płaskim siedzeniem, lecz kubełkowe, z twardej czarnej gumy, która wyginała się w kołyskę i pozwalała przed huśtaniem poskakać trochę jak na trampolinie). Holly siedziała, czytając książkę napisaną dziwnym alfabetem. Skojarzyłam go ze smażonym ryżem z wieprzowiną przynoszonym przez tatę do domu z Kuchni Hop Fat. Było to miejsce, którego nazwę Buckley kochał tak bardzo, że wrzeszczał „Hop Fat!” ile sił w płucach. Teraz znam wietnamski i wiem, że Herman Jadę, właściciel Hop Fat, nie był Wietnamczykiem i że „Jadę” nie było jego prawdziwym nazwiskiem, to było nazwisko, które przybrał, kiedy przyjechał do Stanów z Chin. Holly mi to wszystko wytłumaczyła.

- Cześć - powiedziałam. - Mam na imię Susie.

Później miała mi wyjaśnić, że wybrała sobie imię z filmu „Śniadanie u Tiffany’ego”. Ale tego dnia po prostu odparła:

- Jestem Holly. - Ponieważ nie chciała mieć w swoim niebie ani śladu akcentu, nie miała żadnego.

Zagapiłam się na jej czarne włosy. Były lśniące jak obiecywali w czasopismach.

- Jak długo tu jesteś? - zapytałam.

- Trzy dni.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin