Maja Lidia Kossakowska
2003
...anioły są zazwyczaj jedynie demonami stojącymi między nami a naszym wrogiem.
Gene Wolfe, Miecz liktora
Powiadają, że w czasach przed Stworzeniem był pośród sylfów tancerz, którego kunszt nie miał sobie równych we wszystkich wszechświatach. Telto, Matka Demonów, dowiedziawszy się o tym, sprowadziła go do swego pałacu, aby zabawiać oczy jego popisami. Jednakże po niedługim czasie tancerz zatęsknił za Podniebną Krainą oraz bliskimi, z którymi zmuszony był się rozstać, i potajemnie opuścił dominium Telto. Matka Demonów, wpadłszy w wielki gniew, rozkazała pojmać uciekiniera i odrąbać mu nogi, aby przed nikim innym nie zatańczył ten, kto ośmielił się wzgardzić jej łaskami. Sława tancerza nie zgasła jednak. Przeciwnie, nawet w odległych, dominiach chwalono i podziwiano jego sztukę. Telto, sądząc, że jej rozkaz nie został wykonany, posłała siepaczy, aby zgładzili sylfa i ostatecznie rozwiązali upokarzającą sytuację. Ku swemu zdziwieniu ujrzeli oni leżącego w łożu kalekę, ruchami dłoni ożywiającego papierową lalkę w stroju tancerza. Nim zginął pod ciosami mieczy, miał ponoć rzec: „Zabierzcie moje życie, skoro niczego więcej nie potraficie mi zabrać”.
Opowieści zasłyszane i spisane ku rozrywce
i nauce przez anielicę Zoe z dworu Jaśniejącej
Mądrością Pani Pistis Sophii - Dawczyni
Wiedzy i Talentu
Jaldabaot był zadowolony. Ogromna kryształowa szyba w Komnacie Blasku rozjarzyła się i przygasła, ukazując nowy obraz - rozległą przestrzeń, w której dominowały nagie, ostre niby brzeszczoty skały. Ponad ich grzbietami lśniła lustrzana tafla bladego nieba. Krajobraz miał w sobie podniosłą czystość przywodzącą na myśl potęgę chórów niebiańskich.
Na tle monumentalnych wzniesień trudno było z początku zauważyć ogromną liczbę poruszających się postaci, ubranych w popielate i bure tuniki aniołów służebnych. To ich morderczy wysiłek przyczynił się do wypiętrzenia szczytów, ale Jaldabaot nie zaprzątał sobie tym głowy. Rozpierała go duma. Lubił sobie uświadamiać, że Architektem, co prawda, jest Pan, lecz nadzór nad budową spoczywa w jego rękach.
Co za piękny świat, myślał, smukłymi palcami muskając piętrzące się na biurku mapy i plany. Tak, z całą pewnością był zadowolony, gdyż potęga, którą dysponował, nie miała równych wśród powołanych do tej pory do życia..
* * *
- To miejsce doprowadza mnie do szału - powiedział Daimon Frey. - Kiedy ostatni raz miałeś na sobie czystą koszulę? Mam wrażenie, że śmierdzę, moje łachy cuchną zgnilizną, a miecz pokrywa brudny nalot. Niedługo zapomnę, do czego służy. Według niektórych pewnie do dłubania w zębach. Zdajesz sobie sprawę, jak długo już tutaj tkwimy?
- Czwarty rok według rachuby Królestwa - mruknął Kamael.
Miał szczupłą, inteligentną twarz i słynne z piękności oczy o barwie czystego nieba. Długie, sięgające do linii szczęki kasztanowe włosy zaczesywał do tyłu.
- Jego wspaniały, nowy świat! - Daimon ścisnął palcami skronie. - On oszalał. Uważa, się za Stwórcę. Wkrótce udławi się własnym dostojeństwem. Żałosny, próżny demiurg. Słyszałeś, że kazał się nazywać Prawicą Pana? Według mnie „proteza” brzmiałaby trafniej. Pozbył się nas z Królestwa, bo trzęsie się ze strachu. Dwanaście tysięcy Aniołów Zniszczenia, nadzorujących usypywanie gór, kopanie rowów pod rzeki, osuszanie bagien i całą resztę tych beznadziejnych, prostackich robót hydraulicznych. Kiedy to się skończy, każe nam wytyczać grządki pod nasionka, zobaczysz!
Kamael westchnął. To, co powiedział Frey, było prawdą, ale nie pozostawało nic innego, jak zacisnąć zęby i przetrwać.
Daimon wysączył ostatnie krople wina z trzymanego w ręku kielicha i nachylił się, żeby sięgnąć po stojący w cieniu za głazem dzban.
- Hej! - krzyknął swym ochrypłym i niemal bezdźwięcznym głosem, który przypominał plusk kamieni wrzucanych do podziemnego jeziora. - Dzbanek jest pusty! Czy mi się zdaje, czy rzeczywiście widzę dno?!
Od grupy pracujących najbliżej natychmiast oderwała się mała, przerażona anielica, przechylona pod ciężarem pokaźnej konwi.
- Racz wybaczyć, panie - jęknęła płaczliwie. - Racz wybaczyć.
W jej oczach błysnęły łzy. Zaczęła niezgrabnie napełniać dzbanek. Odprawił ją ruchem ręki.
- Sam to zrobię - powiedział ze znużeniem. - Inaczej niechybnie mnie oblejesz.
Ukłoniła się i uciekła. Wino miało cierpki smak i zdecydowanie należało do gatunku popularnie zwanego cienkuszem. Skrzywił się, odprowadzając wzrokiem pospiesznie drepczącą anielicę.
- Jak myślisz, czy Jaldabaot specjalnie powybierał dla nas najbrzydsze służące, żeby nie stwarzać niepotrzebnych pokus? - Dopiero teraz na drapieżnej twarzy Daimona pojawił się uśmiech.
Kamael miał przed sobą ostry profil przyjaciela. Nie po raz pierwszy przeszło mu przez myśl, że nie chciałby zmierzyć się z nim w otwartej walce.
Daimon spokojnie sączył wino. Czarne włosy, odrzucone do tyłu, sięgały połowy pleców. W pociągłej twarzy płonęły głęboko osadzone, ciemne oczy. Ich spojrzenie, a także gardłowy głos, który czasem przechodził w nieprzyjemną chrypkę, potrafiło wywołać ciarki na plecach najbardziej pewnych siebie.
Wielu, w tym sam Kamael, podziwiało Daimona, lecz równie liczni bali się go i nienawidzili. Nie bez słuszności, gdyż trzymające kielich silne, żylaste dłonie należały do najlepszego szermierza w Królestwie. Jego pochodzenie także mogło stać się źródłem zawiści, bo Daimon był aniołem krwi - czystej, niebezpiecznej i potężnej, jak Miecz, któremu służył.
Rycerze Miecza stanowili elitę. Pełnili funkcje oficerów nad dwunastoma tysiącami Aniołów Zniszczenia, zwanymi Szarańczą, ponieważ po ich przejściu pozostawała tylko goła ziemia, bez jednego źdźbła trawy. Dowodził nimi Kamael, a ich największą świętością był Miecz, którym u zarania Przedwieczny rozdzielił ostatecznie Światło od Mroku. Wtedy zostali stworzeni pierwsi, najpotężniejsi aniołowie, zmuszeni natychmiast dokonać wyboru, czy opowiadają się po stronie Ładu, czy Chaosu. Wielu wybrało Ciemność. Wkrótce wybuchła wojna, a po pierwszych krwawych, lecz nierozstrzygniętych potyczkach Pan stworzył swych najlepszych wojowników, Aniołów Miecza, i posłał ich do boju na czele Szarańczy. Posłał w sam środek szaleństwa i masakry. Zmusili armię Ciemności do cofnięcia się poza granice czasu, ale zręby nowego świata stanęły na miejscu zbryzganym ich krwią. W Królestwie szeptano, że to ona nadała czerwoną barwę planecie Mars, a zakopane głęboko w ziemi żelazo, pochodzące z ich porzuconych na pobojowiskach zbroi i oręża, na zawsze zostało naznaczone krwawymi plamami, które ludzie nazwą potem rdzą.
Niektórzy przeżyli. I tych właśnie demiurg Jaldabaot skierował do nadzorowania robót ziemnych w powstającym na nowo świecie, mającym jakoby szczególne znaczenie w boskim planie Stworzenia.
Daimon wzniósł w górę kielich.
- Za Marszałka Murarzy i jego niezrównany talent twórczy!
Wypili szyderczy toast. Ich spojrzenia spotkały się na moment.
To trwa o wiele za długo, pomyślał Kamael, widząc cień goryczy ostatnio wciąż obecny w kącikach ust przyjaciela. Moim najlepszym oficerom puszczają nerwy. Nawet Daimon jest u kresu sił. Cóż, otrzymaliśmy wspaniałą nagrodę za wierną służbę!
Frey odgarnął z czoła opadające kosmyki. Z nieba lał się żar, zmuszał do mrużenia powiek. Na rozpościerającej się przed nim rozległej równinie wyżłobione były nieregularne wykopy, przypominające liszaje.
Mdli mnie od tego widoku, pomyślał. Stuknął paznokciem o brzeg kielicha. Może lepiej, żebym się upił? Chociaż upijanie się takim winem jest zbrodnią przeciw dobremu smakowi.
- Spójrz tam! - zawołał nagle Kamael, wskazując palcem poruszający się na horyzoncie punkt.
Frey przesłonił ręką oczy.
- Zwiadowca?
- Pędzi, jakby go demony ścigały.
Daimon skierował na dowódcę spojrzenie, w którym błysnęła iskierka zainteresowania.
- Myślisz, że Pan wysłuchał naszych modłów?
- Mam nadzieję, że nie - odparł ponuro Kamael.
- Tak - mruknął Daimon. - Nie mam wątpliwości, że Pan nas wysłuchał.
Klęczał na szczycie wzgórza z dłońmi opartymi o ziemię.
- Zastanówcie się, o co prosicie, bo przy odrobinie pecha możecie to otrzymać - odezwał się cierpko Kamael.
- Więc lepiej nie proście o nic - dokończył Frey.
Wódz Aniołów Miecza pochylił się w siodle.
- Mocne?
- Jak sama zaraza. Lepiej tu podejdź i sprawdź.
Kamael zsiadł z konia i przyklęknął obok Daimona. Kiedy położył rękę na ziemi, twarz ściągnęła mu się w nieładnym grymasie. Poderwał się, gwałtownie potrząsając dłonią.
- Jak ty to wytrzymujesz?
Daimon posłał mu krzywy uśmiech.
- Rozumiesz, rutyna.
Wstał, otrzepał ręce i wskoczył na siodło. Jego koń miał sierść równie czarną jak włosy pana. Nazywał się Piołun. Jak wszystkie konie kawalerii należał do boskich Zwierząt i jak wszystkie Zwierzęta był kompletnie szalony. Odzywał się rzadko, a mówił najczęściej zagadkami. Lecz Daimon nauczył się bezgranicznie mu ufać, po tym jak Piołun wielokrotnie uratował mu życie. Oprócz rumaków do Zwierząt zaliczali się Chajot, Wieloocy, Bestie, Istoty i potwory jak Lewiatan czy Behemot, lecz kontakt z nimi zawsze był utrudniony, bo zachowywali się nieprzewidywalnie i zdaniem większości aniołów mówili od rzeczy. Jednakże rumaki, jako najrozsądniejsze z nich, powszechnie służyły za wierzchowce.
- Dawno obserwujesz te wibracje? - spytał Kamael.
Zwiadowca, który przyprowadził ich na wzgórze, potrząsnął głową.
- Zawiadomiłem was, panie, gdy tylko je wyczułem, ale nie wiem, jak długo trwają, bo pracujący tu aniołowie służebni niczego nie zgłaszali.
Daimon wykrzywił usta.
- No pewnie - rzucił gorzko.
Piołun przestąpił z nogi na nogę. Niespodziewanie usłyszeli jego głos, wprost w umyśle, jak zimne dotknięcie stali. To nie było przyjemne uczucie.
- W głębokich dolinach zbiera się cień. Ma barwę nocy, lecz pachnie jak krew. Nazywają go śmiercią, ale nie mają racji. Śmierć przy nim jest pełnią życia.
- Zgadzam się z nim - powiedział Daimon. - To nie są żadne lokalne manifestacje ciemności. Chyba ktoś chce nam złożyć wizytę.
Kamael pobladł.
- Myślisz, że to... - Zawiesił głos.
- Czułeś te wibracje? Poparzyły mi ręce.
Spojrzeli na siebie. Niewiele zostało do powiedzenia.
- Cóż, Daimon - westchnął Kamael. - Chyba pojedziesz do Królestwa wcześniej, niż się spodziewałeś.
Niech czeka, zadecydował Jaldabaot. To dobrze mu zrobi. Nieco zegnie ten swój hardy kark. Będzie musiał połknąć upokorzenie, zrozumieć, gdzie jego miejsce. Za kogo oni się uważają, ci Aniołowie Miecza? Banda butnych młokosów. Żadnego szacunku, żadnej pokory. W sumie to pospolici mordercy.
Od dawna byli mu solą w oku. Stworzeni, a nie zrodzeni. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Pan ofiarował im aż tak wysoką pozycję, tak świetne pochodzenie. Stworzył ich osobiście, na długo po tym, jak nadał słowom Metatrona moc powoływania do życia wciąż nowych zastępów aniołów.
A właściwie dlaczego Metatron? Aniołowie niskich kręgów, te rzesze ptactwa niebieskiego, nazywają go po cichu przyjacielem Pana. Czy to tylko brak szacunku, czy może już świętokradztwo?
Jaldabaot tysiące razy tłumaczył sobie, że Metatron otrzymał łaskę stwarzania niższych aniołów, bo on sam ma zbyt wiele obowiązków przy budowie Ziemi, lecz poczucie krzywdy jątrzyło się jak zbyt głęboko wbita drzazga. Pozostawała przecież jeszcze jedna zniewaga - archaniołowie. Tego Jaldabaot zupełnie nie potrafił pojąć. Aniołów Miecza Pan stworzył do boju z potrzeby chwili, ale po co Mu archaniołowie? Bezczelne, nieopierzone kogutki! Agresywne dzieci, które bawią się w prawdziwych dostojników! Na litość Pana, są przedostatnim z chórów! Trzeba będzie utrzeć im nosa. Trzymają z tymi rycerzykami, tymi krwawymi gnojkami od Miecza. Frey jest z nich najgorszy. Awanturnik. Mroczna, zatwardziała, dusza. Niech czeka. Wytrę sobie buty jego dumą. Niech czeka.
Daimon czekał. Z truciem powstrzymywał się, żeby nie krążyć nerwowo po korytarzu. Mijały godziny, dzień miał się ku końcowi. Wieczór rozbryzgał czerwone słoneczne plamy na posadzkach Domu Archontów.
Jaldabaot omawiał wzory na nowe arrasy w refektarzu. Nie mógł się zdecydować, wybierał długo. Niech czeka.
Daimon starał się nie patrzeć wyczekująco na drzwi. Czubkiem miecza grzebał w szczelinie między marmurowymi płytami podłogi.
Jaldabaot oglądał hafty na swoją nową szatę. Podobały mu się, ale robił wiele uwag i poprawek. Zgromadzeni w sali audiencyjnej archaniołowie zaczęli zdradzać oznaki zmęczenia. Stali tu od rana i Jaldabaot miał nadzieję, że któryś zemdleje. Niestety, rozczarowali go. Trudno, jest jeszcze ten Frey. Niech czeka. Teraz trzeba się zająć przebudową altany w Ogrodzie Różanym. Przecież to pilne!
- Wielki Archont, Budowniczy Wszechświatów, Eon Eonów, Prawica Pana, Zwierzchnik Wszystkich Chórów, Książę Książąt Niebieskich, Jaśniejący Mocą i Sprawiedliwością Jaldabaot, Pan Siedmiu Wysokości przyjmie teraz Daimona Freya, Rycerza Miecza! - obwieścił herold.
Daimon ruszył do drzwi.
- Ależ, panie - wymamrotał wartownik. - To sala audiencyjna. Nie możesz tam wchodzić z bronią u boku!
Na twarzy Freya pojawił się wyjątkowo paskudny uśmiech.
- Jestem Aniołem Miecza - powiedział. - Nie lubię się z nim rozstawać. Jeśli ci to nie odpowiada, odbierz mi go.
Wartownik przepuścił Daimona bez słowa.
- Powtórz jeszcze raz to, co powiedziałeś. Nie słuchałem cię zbyt uważnie.
Daimon po raz trzeci tego wieczoru zaczął streszczać sytuację, która zmusiła go do odwiedzenia Wielkiego Domu Archontów. Twarz miał kamienną, ale głos nabrał chrapliwego, nieprzyjemnego brzmienia.
- Zwiadowca odkrył źródło niezwykle silnych wibracji. W ciągu paru godzin w tym samym rejonie znaleziono pięć podobnych źródeł. Moc, która z nich płynie, jest bardzo potężna. Pochodzi z samego serca Mroku, nie z jego manifestacji. Podejrzewamy, że niebawem nastąpi w tej okolicy atak Cienia. Osobisty. W jego własnej postaci, nie poprzez któregoś z podległych demonów. Wyjaśniam na wypadek, gdybyś nie słuchał zbyt uważnie... Prawico Pana.
Jaldabaot, dotychczas stojący do niego plecami, obrócił się.
Wszystkich zgromadzonych w sali audiencyjnej od początku zaskakiwał kontrast pomiędzy obydwoma aniołami, teraz, gdy stali naprzeciw, widoczny jeszcze wyraźniej.
Daimon ubrał się starannie, lecz bez przesady - tak jak lubili się nosić Aniołowie Miecza. Miał na sobie białą koszulę z cienkiego, delikatnego materiału, ukrytą pod krótkim, sięgającym talii kaftanem z czarnej skóry, wąskie czarne spodnie i długie buty, zapinane na niesamowitą liczbę klamerek. U boku nosił miecz i sztylet. Włosy związał luźno na karku, pozostawiwszy wolno dwa pasma, opadające aż na pierś. Na palcu prawej ręki widniała jedyna ozdoba, pierścień z czarnego kamienia z wyrytą pieczęcią, symbolem znaczenia, pozycji i pochodzenia. Wysoki i smukły, niemal dorównywał Jaldabaotowi wzrostem.
Wielki Archont był piękny. Jego proporcjonalna, doskonała twarz przypominała posąg z marmuru. Ceremonialne szaty oślepiały bielą, pokryte mieniącymi się, skomplikowanymi haftami i aplikacjami z bezcennych, przejrzystych jak sama Jasność klejnotów. Sztywny kołnierz płaszcza otaczał kunsztownie ufryzowaną głowę. Włosy Jaldabaota lśniły niczym srebro, podobnie jak cudowne, zimne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Wąskie, niemal porcelanowe dłonie demiurga zdobiły pierścienie z białego złota i brylantów. Ilekroć się poruszył, dawał się słyszeć suchy szelest kosztownych tkanin.
- Twierdzisz więc, że Ziemia, ognisko nowego życia, które spodobało się Panu rozniecić, zostanie zaatakowana przez Antykreatora, przez Jego Cień, rzucony w czasach przed czasem na otchłanie Niebytu. Mam przez to rozumieć, że ten, którego nazywamy Odwiecznym Wrogiem i Siewcą Wiatru, powrócił z Czeluści tylko teraz i właśnie po to, żeby naprzykrzać się Rycerzom Miecza?
Daimon poczuł, jak ogarnia go fala ślepej wściekłości. Powoli zaczynał rozumieć, że ten szalony despota zlekceważy niebezpieczeństwo jedynie dlatego, żeby go upokorzyć. Mimowolnie zacisnął pięści.
Jaldabaot spoglądał na niego z triumfalnym uśmieszkiem na ustach.
- Wyjaśnij mi, skąd masz pewność, że wibracje pochodzą od Antykreatora?
- Czułem jego obecność. - Głos Daimona wciąż brzmiał niemal spokojnie.
- Ach tak? - Jaldabaot uniósł brwi z wyrazem udanego zdziwienia. - Udało ci się po prostują wyczuć? Czy to jakaś sztuczka magiczna?
Twarz Daimona ściągnęła się. Pobladł, a w oczach zapłonął mu złowrogi ognik.
- Zapominasz, Wielki Archoncie, że kilka razy miałem okazję widzieć go z bliska.
- Interesujące. Z bardzo bliska?
- Z tak bliska, jak ty nigdy byś się nie ośmielił. Na wyciągnięcie miecza.
Cisza w sali stała się prawie namacalna.
Nagle Jaldabaot roześmiał się.
- Twoja bezczelność, rycerzu - powiedział - znacznie przewyższa odwagę. Powtórz głośno, przed wszystkimi, prośbę, z którą tu przybyłeś.
Przez chwilę zdawało się, że Anioł Miecza skoczy Jaldabaotowi do gardła. Opanował się jednak.
- Przyjechałem po pomoc - odezwał się chrapliwie. - Po oddziały, które pozwolą nam stoczyć względnie równą walkę z potęgą Cienia.
Demiurg znów odwrócił się do niego tyłem, a Daimon usłyszał śpiewny szelest drogocennego jedwabiu.
Już prawie po wszystkim, to niemal koniec, powtarzał sobie. Za chwilę stąd wyjdę. Spokojnie i powoli.
Jedwab nadal śpiewał, posadzka lekko się kołysała, a kostki zaciśniętych pięści Daimona były białe jak papier. Głos Wielkiego Archonta, dochodzący jakby z oddali, nie budził zdziwienia ani specjalnych emocji.
- Nie dostrzegam potrzeby przegrupowania żadnych oddziałów. Wasze siły są aż nadto wystarczające. Nie mam zamiaru powołać pod broń choćby jednego żołnierza tylko dlatego, że kilku oficerów Miecza popadło w bezpodstawną panikę. Posiłki są potrzebne przy budowie gwiazd i planet. Radzę nauczyć się panować nad własnymi słabościami. Możesz to powtórzyć swemu dowódcy.
- Co do słowa - warknął Daimon.
- Aha, jeszcze jedno. Na przyszłość nie będę tolerował żadnej niesubordynacji. Mam na myśli opuszczenie przez ciebie posterunku bez wyraźnego nakazu. Następnym razem poniesiesz zasłużoną karę.
Anioł Miecza posłał mu przeciągłe spojrzenie.
- Nie będzie żadnego następnego razu. Zapewniam cię.
Ma wilcze oczy, pomyślał Jaldabaot. Za chwilę rzuci się gryźć. Cóż, wilczku, zdaje się, że powyrywałem ci kły.
- Możesz odejść. - Niedbale machnął ręką. - I tak zająłeś mi zbyt wiele czasu.
Daimon skłonił się sztywno, ceremonialnie. Jego twarz wydawała, się zupełnie bez wyrazu, lecz nie wiadomo jakim sposobem w każdym geście anioła kryło się więcej pogardy niż w jakimkolwiek ostentacyjnym nietakcie.
Jaldabaot nie raczył się odkłonić ani nawet spojrzeć na odchodzącego.
- Widzieliście, jak go potraktował? Jak śmiecia! - Głos Lucyfera drżał z oburzenia.
- Nie lepiej obszedł się z nami - mruknął Razjel.
- Bezczelny dupek! - wrzasnął poirytowany Michael, potrząsając szafranowymi lokami. - Zmusił nas do stania cały dzień w swojej pieprzonej sali tronowej za karę, że mu podskakujemy. Niby małe anielęta w kącie!
- Problem w tym, że musimy go słuchać.
- Kto powiedział, że musimy? - Lucyfer walnął pięścią w stół.
Gabriel bawił się pierścieniem z pieczęcią.
- Uważacie, że sytuacja dojrzała do działania? - spytał.
Rafael poruszył się nerwowo, już otworzył usta, ale się nie odezwał. Archaniołowie trwali w ponurym milczeniu.
- Zastępy z pewnością pójdą za nami - powiedział wreszcie Michał. - Ręczę za to.
- Wiem, Michasiu - westchnął Gabriel. - Ale co z rzeszą aniołów służebnych, urzędników dworu, starą arystokracją, gwardią pałacową i wszystkimi pozostałymi. Wola Jaldabaota jest dla nich równoznaczna z wolą samego Pana.
- Wszędzie narasta niezadowolenie. - Razjel wzruszył ramionami.
- Aniołowie Miecza też za nami pójdą. Zwłaszcza po tym, co się stało wczoraj - dodał Lucyfer.
- Jeśli którykolwiek z nich zostanie przy życiu - mruknął milczący do tej pory Samael.
- Nie mogę uwierzyć! - wykrzyknął Rafał. Na jego twarzy malowała się udręka. - Czy my rzeczywiście rozważamy możliwość buntu?
Samael się skrzywił.
- Ależ skąd. Omawiamy plan pikniku w Ogrodzie Różanym.
- Do rzeczy, panowie - powiedział sucho Gabriel. - Co proponujecie?
- Przygotowywać się powolutku i zwracać na siebie jak najmniej uwagi - rzekł Razjel. - Panowanie Jaldabaota lada chwila się rypnie. Wtedy zgrabnie zajmiemy jego miejsce.
- No to na co czekamy? Do dzieła! - Michał uśmiechnął się radośnie.
- Nie możemy teraz zacząć - przerwał Gabriel - bo sprawimy wrażenie, że występujemy przeciw Panu! Chyba nikt tego nie chce?
- W żadnym wypadku! - zawołał Lucyfer, wyraźnie poruszony. - Przeciw Panu?! Nigdy! To nie wchodzi w grę!
Zapadła cisza. Przerwał ją kpiący głos Samaela.
- Pogadaliśmy sobie, panowie. Ponarzekaliśmy. Jak zwykle. Chodźmy już do domu, dobra? Nogi mnie bolą.
...
madziaun