David Morrell - Desperackie Kroki.rtf

(794 KB) Pobierz
David Morrell

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

David Morrell

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Desperackie kroki

 

 

Przekład: Marek Ławacz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część Pierwsza

 

1.

 

Półautomatyczny kolt 45 mógł pomieścić w swoim magazynku siedem naboi. W tej chwili miał

tylko jeden, który Pittman wprowadził do komory nabojowej odciągając maksymalnie zamek.

Dobrze naoliwiony metal wydał cichy szczęk.

Bohaterem pierwszego raportu Pittmana, napisanego czternaście lat temu, był emerytowany

policjant, który popełnił samobójstwo. Pittman nigdy nie mógł zapomnieć podsłuchanej rozmowy

dwóch policjantów przy automacie do kawy na posterunku, którzy mówili o śmierci swojego

kolegi z nutką szacunku w głosie:

—  Biedny sukinsyn, nie mógł znieść odejścia na emeryturę.

—  Tęgo sobie popijał.

—  Ale odszedł z klasą. Użył służbowej spluwy, półautomatycznej czterdziestkipiątki z jednym

tylko nabojem.

Treść rozmowy była dla Pittmana niezrozumiała, dopóki po bliższym zapoznaniu się ze sprawą

nie dowiedział się, że pistolet półautomatyczny po oddaniu strzału wyrzuca łuskę i jednocześnie

ładuje nowy nabój, a iglica naciąga się samoczynnie. Ten sposób dawał możliwość szybkiego

strzelania w razie potrzeby. Emerytowany policjant, który się zastrzelił, uważał jednak za

nieetyczne pozostawienie naładowanej broni przy swoim ciele; nie można było przecież

przewidzieć, kto ją znajdzie. Może gospodyni albo jej dziesięcioletni syn, który mógł bez

zastanowienia podnieść broń. Tak więc, aby uniknąć niebezpieczeństwa przypadkowego strzału,

policjant załadował tylko jeden nabój. Wiedział, że kiedy wystrzeli,

zamek wróci na miejsce, ale komora nabojowa będzie pusta, a broń całkowicie bezpieczna.

—  Odszedł z klasą...

Zatem Pittman również załadował tylko jeden nabój. Parę tygodni wcześniej wystąpił o pozwolenie na

broń. Po stwierdzeniu przez władze, że nie jest przestępcą, nie zdradza objawów niezrów-noważenia

psychicznego i tak dalej, tego właśnie popołudnia otrzymał pozwolenie na zakup broni i stał się

posiadaczem czter-dziestkipiątki, takiej samej jak tamten emerytowany glina. Sprzedawca zapytał, ile

pudełek amunicji potrzebuje, a Pittman odrzekł, że jedno zupełnie mu wystarczy.

—  Zamierza pan trzymać go dla obrony?

—  Tak, dla obrony. — Przed sennymi koszmarami — dodał w myśli.

Siedział teraz za zamkniętymi drzwiami w swoim małym mieszkaniu na drugim piętrze, przy

kuchennym stole i wpatrywał się w załadowany pistolet, słuchając wieczornych odgłosów ulicy. Zegar

na kominku tyknął mechanicznie — przeskoczyła kolejna minuta. Zza ściany dochodziły śmiechy i

niezrozumiałe dialogi jakiejś komedii telewizyjnej. Czuł zapach smażonej cebuli, wciskający się z

sąsiedniego mieszkania przez szparę pod drzwiami. Podniósł pistolet.

Nigdy dotąd nie posługiwał się bronią, ale zdobył trochę wiadomości na ten temat. Przeczytał także o

budowie ludzkiej czaszki, o jej czułych miejscach. Najbardziej wrażliwe były skronie, zagłębienia za

uszami i podniebienie. Czytał wiele o niedoszłych samobójcach, którzy strzelali sobie w głowę,

powodując w efekcie lobotomię. Nie zdarzało się to często, jednak kiedy lufa była wycelowana w

czoło, pociągnięcie za spust przesuwało ją nieco i kula ześlizgiwała się po grubym płacie kości

czołowej nad brwiami. Niedoszły samobójca zamieniał się w ludzkie warzywo.

Ze mną tak nie będzie — pomyślał Pittman. Zamierzał zrobić to solidnie. Idąc za przykładem

emerytowanego policjanta postanowił włożyć lufę do ust, tak by kula nie zboczyła z celu, i wybrał do

tego najbardziej skuteczną broń: czterdziestkępiątkę.

Zanim poszedł do sklepu z artykułami sportowymi, wypił drinka w barze, a dwa następne w drodze do

domu. W szafce obok lodówki trzymał butelkę jacka danielsa, ale odkąd zamknął za sobą drzwi, nie

wypił ani kropli. Nie chciał, żeby z raportu koronera wynikało, że samobójca znajdował się pod

wpływem alkoholu. Chciał zachować jasny umysł i dokonać swego ostatniego dzieła będąc całkowicie

przytomnym.

Powstała jednak pewna kwestia techniczna. Co począć z tym całym nieuniknionym bałaganem?

Kolejno eliminując różne sposoby, postanowił zadać sobie śmierć za pomocą broni palnej. Ale tutaj,

przy kuchennym stole? A rozbryzgi krwi na podłodze, ścianach, lodówce, a może nawet na suficie?

Pittman potrząsnął głową, wstał, ostrożnie ujął pistolet i poszedł do łazienki. Pełen determinacji

wszedł do zimnej białej wanny, zaciągnął zasłonkę od prysznica i usiadł na dnie. Teraz był już

całkowicie gotów.

Kiedy zbliżył broń do warg, poczuł jej słodkawy zapach. Otworzył usta, przez moment poczuł, jak

krew odpływa mu z mózgu, i wsunął do ust twardą śliską lufę. Była grubsza, niż myślał, i musiał

wepchnąć ją w usta. Gorzkawy metal zazgrzytał o zęby, aż przeszył go dreszcz.

Już.

Odkąd wystąpił o pozwolenie na broń, nie myślał o niczym innym tylko o samobójstwie. Czas

oczekiwania pozwolił mu na umocnienie się w podjętej decyzji. Rozważył każdy argument za

1 przeciw. Czuł takie napięcie, że każda cząstka jego umysłu wołała o wyzwolenie, przerwanie

cierpienia.

Przyłożył palec do spustu, ale opór był większy, niż się spodziewał. Musiał nacisnąć mocniej.

Wtedy zadzwonił telefon.

Pittman zmarszczył brwi.

Telefon zadzwonił ponownie.

Spróbował się skoncentrować.

Telefon zadzwonił po raz trzeci.

Pittman desperacko próbował go zignorować, ale ponieważ telefon dzwonił uparcie, uznał niechętnie,

że musi go odebrać. Decyzja ta nie miała nie wspólnego z jego drugą myślą — możliwością zyskania

na czasie dla zmiany decyzji. Nie, poczuł raczej potrzebę skrupulatności. Uważał się za człowieka z

zasadami, takiego, który nie pozostawia za sobą nie załatwionych spraw — nie spłaconych długów,

nie odwzajemnionych przysług, należnych przeprosin. Testament był przygotowany, niewielkie

oszczędności przekazane byłej żonie, razem ze słowami wyjaśnienia. Zobowiązania służbowe

wypełnił poprzedniego dnia, wymówienie złożył swemu pracodawcy z dwutygodniowym

wyprzedzeniem. Wydał nawet odpowiednie rozporządzenia co do swojego pogrzebu.

Kto zatem mógł do niego dzwonić? Może to pomyłka? A może jakiś akwizytor? Czyżby jeszcze

czegoś zaniedbał? Przecież zrobił, co mógł, żeby bez komplikacji przerwać swoje życie.

Telefon wciąż dzwonił. Pittman wyszedł z wanny, udał się do pokoju i z ociąganiem podniósł

słuchawkę.

—  Słucham — powiedział z wysiłkiem.

—  Mówi Burt.

Burt nie musiał się dalej przedstawiać. Papierosy sprawiły, że miał charakterystyczny ochrypły niski

głos.

—  Tak długo nie odbierałeś, że już myślałem, że nie ma cię w domu.

—  To dlaczego czekałeś tyle czasu przy telefonie?

—  Automatyczna sekretarka nie była włączona — odparł Burt.

—  Czasem jest włączona, nawet kiedy jestem w domu.

—  Skąd mam wiedzieć, jeśli nigdy nie odbierasz?

Pittman doznał uczucia nieobecności, jakby pod wpływem narkotyku.

—  Czego chcesz, Burt?

—  Przysługi.

—  Przykro mi, nic z tego.

—  Nie odmawiaj, dopóki nie dowiesz się, o co chodzi.

—  To bez znaczenia, Burt, jesteśmy kwita. Nic nie jesteśmy sobie winni i niech to już tak zostanie.

—  To brzmi tak, jakbyś się gdzieś wybierał i nigdy nie mielibyśmy się zobaczyć. W końcu

zawdzięczamy sobie coś niecoś. Wczoraj byłeś w redakcji po raz ostatni i pewnie nic nie wiesz. Dziś

rano otrzymaliśmy wiadomość, że za tydzień od piątku zamykają „The Chronicie".

Głos Burta zdawał się dochodzić z daleka. Pittman poczuł zamęt w głowie.

—  Co?

—  Gazeta jest w fatalnej kondycji finansowej. Bankrutuje. Nie mogą znaleźć chętnego na kupno.

Nasze reportaże nie są konkurencyjne w porównaniu z telewizją czy „USA Today"... Właś-

ciciele likwidują interes. Za dziewięć dni, po stu trzydziestu ośmiu latach, wychodzi ostatnie wydanie.

__Nie rozumiem, co to ma ze mną...

—  Chce, żebyś wrócił do pracy, Matt. Jest nas za mało. posłuchaj, poświęciłem „Chronicie"

trzydzieści lat życia. Nie chcę, żeby potraktowano ją jak jakiegoś szmatławca. Wróć i pomóż mi. To

tylko dziewięć dni, Matt. Dział nekrologów jest dla nas bardzo ważny. Obok komiksów i sportu,

większość czytelników zaczyna lekturę właśnie od niego. Brak czasu, żeby wciągać do pracy kogoś

nowego, zresztą kogo szukać, kiedy i tak za parę dni wypadamy z gry — większość olewa robotę

rozglądając się za nową. Jeśli nie dla mnie, zrób to dla pisma. Do diabła, przecież przepracowałeś tutaj

czternaście lat. Chyba został ci chociaż cień przywiązania.

Pittman wpatrzył się w podłogę.

—  Matt?

Jego mięśnie napięły się aż do bólu.

—  Matt, odezwij się. Pittman spojrzał na pistolet.

—  Wybrałeś zły moment, Burt.

—  Więc jak, zrobisz to?

—  Nie wiesz, o co prosisz.

—  Wiem dobrze. I to, że jesteś moim przyjacielem.

—  Niech cię szlag, Burt.

Odłożył słuchawkę. Udręczony czekał, żeby telefon znów zadzwonił, lecz ten milczał. Odłożył

pistolet, podszedł do butelki bourbona stojącej przy lodówce i nalał sobie. Bez lodu i bez wody.

Szybko wypił i nalał znowu.

 

2

Biorąc pod uwagę okoliczności, Pittman uznał pracę w dziale „Zgonów" padającej gazety za ironię

losu. Jego biurko, odgrodzone od innych niewysoką ścianką, mieściło się na trzecim piętrze, w

połowie drogi między windą a męską toaletą. Chociaż „Chronicie" brakowało pracowników, Pittmana

otaczał ruch i hałas. Ludzie biegali, telefony dzwoniły, reporterzy prowadzili rozmowy, stukały

klawiatury komputerów. Działy „Sztuki" i „Rozrywki" mieściły się za nim, „Porady domowe" po

lewej, a „Usługi miejskie" po prawej stronie. Pittman czuł, jakby od tego wszystkiego oddzielała go

szara zasłona mgły.

—  Parszywie wyglądasz, Matt. Pittman wzruszył ramionami.

—  Chorowałeś?

—  Trochę.

—  Poczujesz się jeszcze gorzej, kiedy dowiesz się, co jest z „Chronicie".

—  Wiem.

Przysadzisty człowiek z rubryki „Biznes" położył obie dłonie na biurku Pittmana.

—  I to, że mogą być kłopoty z wypłatą? Skąd zresztą mógłbyś wiedzieć. Zapomniałem, że odszedłeś

dwa dni temu. Widać wiedziałeś, co się szykuje. Wierzę ci. Pewnie dogadałeś się z nimi w zamian za

kilkutygodniową ekstra zapłatę, a może...

—  Nie. — Pittman odchrząknął. — Naprawdę nic o tym nie wiedziałem.

—  Więc dlaczego?

—  Poczułem się zmęczony. Mężczyzna spojrzał zmieszany.

—  Zmęczony. To co tutaj w ogóle robisz? Pittman usiłował się skoncentrować.

—  Wróciłem, żeby pomóc. Tylko na tydzień. Kiedy już będzie po wszystkim.

Miał wrażenie, jakby czas stał się wiecznością.

—  Gdybym był tobą i miał odłożoną forsę, zresztą myślę, że masz, bo inaczej byś nie odchodził, nie

traciłbym tutaj czasu i rozejrzał się za inną robotą.

Pittman nie wiedział, co na to odpowiedzieć.

Przysadzisty facet przysunął się tak blisko biurka, że jego rozpięta kurtka zasłoniła aparat

telefoniczny, który nagle zadzwonił. Zaskoczony wpatrywał się w ukryte źródło dźwięku. Pittman

podniósł słuchawkę.

Dzwoniła kobieta w średnim wieku (sądząc po głosie), mocno zdenerwowana. Chodziło o zgon

siedemdziesięciopięcioletniego mężczyzny, który zmarł w swoim domu. Pittman przypuszczał, że był

to ojciec tej kobiety.

Wziął formularz i wpisał imię i nazwisko zmarłego.

—  Czy mamy sprecyzować przyczynę śmierci?

—  Słucham?

Kobieta oddychała z trudem, jakby powstrzymując się od płaczu.

—  To wszystko jest takie straszne... Co to znaczy „sprecyzować"?

—  Czy chciałaby pani podać przyczynę śmierci? Na przykład: „po przewlekłej chorobie". A może nie

chce pani tego robić?

—  Umarł na raka.

To suche stwierdzenie przeszyło Pittmana jak lodowate ostrze. Nagle stanął mu przed oczami Jeremy.

Silny, o gęstej rozwianej czuprynie, kopiący piłkę. Potem słaby, bezwłosy, umierający w szpitalu na

oddziale intensywnej opieki.

—  Przykro mi.

—  Słucham?

Pittman poczuł skurcz w gardle.

—  Mój syn również zmarł na raka. Nastąpiła pauza. Na linii słychać było szum.

—  Niech będzie: „przewlekła choroba" — powiedziała kobieta. — Proszę nie pisać, że umarł na raka.

Nastąpiły niezbędne szczegóły, krewni, dawne miejsce pracy, czas i miejsce pogrzebu.

—  Jakieś darowizny?

—  Na co? Nie rozumiem?

—  Czasem rodzina zmarłego prosi, by zamiast kwiatów wpłacić pieniądze na cele dobroczynne. W

tym przypadku może na Towarzystwo do Walki z Rakiem?

—  Ale to znaczyłoby, że umarł na raka?

—  Chyba tak.

—  Więc „przewlekła choroba". Mój ojciec zmarł po przewlekłej chorobie. Tylko tyle. Gdybym

wspomniała o tym Towarzystwie, zaczęliby dzwonić do mnie różni z dobroczynności. Nie chcę tego.

Proszę za to wspomnieć, że ojciec należał do drużyny kręglarskiej seniorów na East Side.

—  Oczywiście. Proszę jeszcze o podanie pani adresu.

—  Przecież już powiedziałam, gdzie mieszkał ojciec.

—  Potrzebujemy także pani adresu, żeby „Chronicie" mogła przesłać zawiadomienie o druku

nekrologu.

—  Zawiadomienie?

—  Tak, proszę pani.

—  Ma pan na myśli rachunek?

—  Tak.

—  Czy gazeta nie zamieszcza nekrologów w ramach bezpłatnych usług dla ludności?

—  Nie, proszę pani.

—  A niech was cholera...!

To był błąd — pomyślał Pittman. Nie wyobrażał sobie wcześniej, ile wysiłku będzie go kosztowało

zmuszenie się, by choćby udawać, że pracuje. Nawet najprostszy gest, podniesienie słuchawki  czy

zrobienie notatki wymagało takiej siły woli, że czuł się wyczerpany jak po maratońskich biegach,

jakie uprawiał przed chorobą Jeremy'ego.

Odebrał następne cztery telefony, coraz bardziej wyczerpany. Wypadek samochodowy, utonięcie,

powieszenie i śmierć ze starości. Nad powieszeniem Pittman także się zastanawiał. Kiedy przygoto-

wywał jeden ze swoich reportaży, dowiedział się, że w przypadku mężczyzn powieszenie się daje

pewne uboczne efekty erotyczne. U samobójcy występuje erekcja. Wprawdzie pętla ma tę przewagę,

że nie pozostawia po sobie takiego nieporządku jak strzał z pistoletu, problem jednak w tym, że śmierć

nie następuje od razu. Ponadto sposób nie jest całkiem pewny. Mógłby zerwać się sznur, samobójcę

mógłby ktoś odratować. Trzeba by przechodzić przez to wszystko raz jeszcze.

Ktoś kaszlnął.

Pittman podniósł wzrok i zobaczył krępego człowieka po pięćdziesiątce, o nieprzeniknionej twarzy, z

włosami na jeża i krzaczastymi brwiami. Miał zarzucony na plecy granatowy sweter, muskularne

ramiona rozpychały podwinięte rękawy koszuli. Krawat ^ paski był rozluźniony, a rozpięty pod szyją

guzik odsłaniał byczy kark. Sprawiał wrażenie, jakby właśnie opuścił koszary. Jednak, podobnie jak

Pittman, Burt Forsyth nigdy nie służył w wojsku. Pracował dla „Chronicie" od czasu

ukończenia college'u, zostając w końcu jej naczelnym redaktorem.

—  Cieszę się, że się zgodziłeś.

Głos Burta brzmiał jeszcze poważniej niż ubiegłej nocy. Pittman wzruszył ramionami.

—  Wyglądasz jak zbity pies.

—  Wszyscy mi to mówią — powiedział Pittman.

—  Myślałem, że po wolnym dniu będziesz bardziej wypoczęty.

—  Miałem mnóstwo roboty.

—  Ja myślę — wzrok Burta był przenikliwy. Czyżby coś podejrzewał? — zastanawiał się

Pittman.

—  Biorąc pod uwagę, jak bardzo jesteś zajęty, doceniam to, co zrobiłeś dla „Chronicie".

—  Dla ciebie.

—  Na jedno wychodzi.

Kiedy Jeremy zachorował, a później umierał, Pittman przez; kryzys, ale Burt Forsyth był

zawsze obok, dodając mu sił: „Chce odwiedzić syna? Weź sobie wolne. Potrzebny jesteś w

szpitalu? Nie ma sprawy. Praca? Nie martw się, twoje biurko zawsze będzie na ciebie

czekać".

Burt odwiedzał Jeremy'ego i to on sprawił, że jeden z najlepszych! piłkarzy ligi zadzwonił do

szpitala. Burt towarzyszył Pittmanowi do domu pogrzebowego i pił razem z nim. Chociaż

Pittman przekonywał sam siebie, że nie jest nikomu nic winien, prawda była taka, że ten dług

nigdy nie zostanie spłacony. Spośród wszystkich ludzi, którzy mogliby do niego zadzwonić

poprzedniej nocy, Burt był jedynym, któremu Pittman nie mógłby odmówić.

Burt Forsyth wpatrywał się w niego.

—  Masz wolną chwilę?

—  Jestem do twojej dyspozycji.

—  To chodź do mnie.

Co teraz? — zastanawiał się Pittman. — Czy chce zrobić mi wykład?

W „Chronicie" obowiązywała zasada niepalenia. Pittman nigdy nie mógł zrozumieć, skąd brał

się u Burta zapach dopiero co wypalonego papierosa. W jego gabinecie utrzymywał się odór

dymu, chociaż nie było popielniczek ani śladu niedopałków. Zresztą ściany w pokoju Burta

były oszklone i gdyby łamał zasadę i palił, któryś z reporterów na pewno by to zauważył.

Burt rozsiadł się za biurkiem w obrotowym fotelu, aż zaskrzypiało. Pittman usiadł

naprzeciwko. Burt wpatrywał się w niego.

—  Pijesz?

Pittman odwrócił wzrok.

—  Zadałem ci pytanie — powiedział Burt.

—  Gdybyś był kim innym...

—  Powiedziałbyś, że to nie moja sprawa. Ale ponieważ to ja pytam... wypiłeś za dużo?

—  To zależy — odparł Pittman.

—  Od czego?

—  Co znaczy: za dużo? Burt westchnął.

—  Widzę, że nie zanosi się na konstruktywną rozmowę.

—  Prosiłeś o dziewięć dni. Daję ci je. Ale nie znaczy to, żebyś decydował o moim życiu.

—  Raczej o tym, co ci z niego zostało. Jeśli tyle pijesz, to "wkrótce się wykończysz.

—  To jest pomysł — odpowiedział Pittman.

—  Zapijanie się nie wskrzesi Jeremy'ego.

—  Trafna uwaga.

—  Twoje samobójstwo też niczego nie zmieni. Pittman ponownie uchylił się od spojrzenia mu w

oczy.

—  Nawiasem mówiąc — powiedział Burt — nie zamierzam kierować twoim życiem, lecz pracą.

Mam dla ciebie coś innego niż zwykle. Pewien rodzaj nekrologu. I chcę się upewnić, że dasz sobie z

tym radę. Jeśli nie, powiedz od razu. Będziesz nadal siedział za biurkiem, przyjmował zgłoszenia i

wypełniał formularze.

—  Jak sobie życzysz.

—  Nie dosłyszałem...

—  Wróciłem do pracy, ponieważ mnie o to prosiłeś. Jeśli potrzebujesz czegoś, oczywiście pomogę ci.

Co to za szczególny nekrolog?

—  Delikwent jeszcze nie umarł.

Pittman poprawił się na krześle. Sama propozycja nie była aż tak zaskakująca. Część nekrologów

pisano jeszcze przed śmiercią niektórych osób. Dotyczyło to głównie ludzi, których Pittman nazywał

„osobistościami", na przykład starzejących się gwiazd filmowych czy innych znanych osób w

podeszłym wieku lub śmiertelnie chorych. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że skoro i tak mają wkrótce

umrzeć, dlaczego nie przygotować wspomnienia pośmiertnego zawczasu. Bywało jednak, że

delikwenci okazywali nadzwyczajną odporność fizyczną. Pittman znał przypadek, kiedy obszerne

wspomnienie o pewnym aktorze przeleżało się prawie dwadzieścia lat, a aktor, już ponad

dziewięćdziesięcioletni, wciąż trzymał się nieźle.

Zasępiony wygląd Burta sugerował, że w tym przypadku nie chodziło o coś tak efemerycznego jak

nekrolog żyjącej jeszcze gwiazdy filmowej. W jego ciemnych oczach, niemal ukrytych pod

krzaczastymi brwiami, malowało się napięcie.

—  W porządku. — Pittman machnął ręką. —Delikwent jeszcze nie umarł.

Burt skinął głową.

—  Ale jesteś pewny, że umrze w ciągu dziewięciu dni. Wyraz twarzy Burta nie zmienił się.

—  Oczywiście, pisanie nekrologu nie miałoby sensu - powie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin