Co Zesłał Los.doc

(48 KB) Pobierz

CO ZESŁAŁ LOS
Krakow20



  Kim jest człowiek? Istotą, której przyszło żyć w wyznaczonych odgórnie ramach. W zakresie nadanym i nikomu nie poznanym. Każdy z nas boi się przyszłości, ale są wśród nas i tacy, którzy o niej nie myślą, tylko żyją z wdechu na wydech. Takich ludzi podziwiam i szanuję. Taki jest Marcin.
  Znamy się z pracy. On, pracownik taki jak ja, tylko odrobinę starszy. Bardzo ambitny i pomocny, a to rzadko spotykane współcześnie cechy. Pracowaliśmy razem już pół roku, ale dopiero od dwóch miesięcy mogliśmy lepiej się poznać – szef wrzucił nas do jednego pokoju, więc siłą rzeczy czasem trzeba porozmawiać. Nasza znajomość bardzo się wzmacniała przez zwykłe codzienne przypadki: wzajemną pomoc, jakieś sugestie i porady. Czasem wyskok do miasta na kawę, czasem na obiad. Oboje byliśmy singlami – on gej, bo się przyznał i to ponoć z całej firmy tylko mnie – a ja, facet, wciąż niepewny swojej gejowskiej natury. Nigdy z nikim nie byłem w żadnym związku, nie doświadczyłem miłości ani bliskości dziewczyny, a tym bardziej faceta. Stąd moja niepewność.
  Mijały dni, Marcina poznawałem coraz lepiej, a zarazem nic o nim nie wiedziałem. Poznawałem go jako człowieka, a nie jako historię. Ciekawe doznanie. Aż pewnego razu Marcin zaproponował mi... chodzenie – tak na próbę, jak powiedział. A nuż coś z tego będzie?
  Zaryzykowałem. Zgodziłem się.
  Nadszedł poniedziałek, jeden z tych 52 poniedziałków w roku, wycelowany na okres zimowy. Szef przyszedł do nas do pokoju i powiedział:
  – Panie Marcinie, widzę, że na pana koncie sprzedaż jest bardo dobra. W związku z tym zarząd przyznał panu nagrodę: tygodniowy pobyt w Zakopanem. Wynajmuje pan, co pan chce, konto ma pan otwarte, realizujemy wszystkie rachunki, oto pana karta kredytowa... Oczywiście wraz z osobą towarzyszącą... – i nie czekając na odpowiedź zaskoczonego Marcina, położył mu kartę na biurku i wyszedł z pokoju.
  Marcin był w szoku, ja nie mniej... Podszedłem do niego i oficjalnie (bo w pracy) podałem mu rękę i pogratulowałem.
  – Z osobą towarzyszącą... – powtórzył cicho, obracając w ręku kartę kredytową. – Czy... pojedziesz ze mną? – rzekł i spojrzał mi prosto w oczy
  Zawahałem się. Ale już następnego dnia złożyłem podanie o urlop. Marcin nieumiejętnie ukrywał radość. Ja – byłem pełen niepokoju.
  – Zarezerwowałem przez Internet wolny pokój – powiedział, wyczekująco patrząc na mnie.
  – Dobrze... – skinąłem głową.
  Po przyjeździe do Zakopanego, rozpakowaliśmy się. Chwilę później poszliśmy na spacer do Doliny Białego. Idąc tak drogą prowadzącą w jej głąb, zauważyłem niewielką skałę.
  – Wdrapiemy się tam? – zaproponowałem.
  – O ile nie naruszymy tu jakiś przepisów, to jasne!
  – A kto nas zobaczy. Patrz! Nikogo!
  Rzeczywiście, aż było to dziwne. Ani śladu żadnego turysty.
  Staliśmy na skale. Wokół nas był jakiś tam świat, a nad nami silna osłona przed nim, złożona z miłości, zaufania i bliskości. Dzieliła nas dzielnie i mocno w czasie, kiedy patrzyłem w jego oczy. Sekundy nie spieszyły się nigdzie, a moja dłoń dotknęła jego policzka. Nie mogłem powiedzieć słowa, nie mogłem powstrzymać oddechu dla wzniosłości tej chwili. Wiedziałem tylko, że kiedy Korea dopiero testuje bombę atomową, nasza własna właśnie wybucha – i to już nie jest test na związek – to już jest... miłość.
  Dzień powoli się kończył. Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, co stało się tam, na skałach. Szliśmy w milczeniu przez Krupówki w stronę placu pod Gubałówką. Setki ludzi mijały nas co chwila, a ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego oni nie cieszą się wraz ze mną moim szczęściem! Dlaczego o niczym nie mają pojęcia, milczą patrząc w drugą stronę, zamiast na mnie, szczęśliwego i spełnionego, na nas, zakochanych i radosnych. Dlaczego oni żyli własnym życiem, a nie naszym, wspólnym?
  Jeszcze nie wiedziałem, że oni już wiedzą, że posiedli niezmiernie cenny dar snucia wniosków i wróżenia z fusów. Nie ostrzegli mnie jednak przed tym, co miało wkrótce nastąpić.
  Razem z Marcinem wróciliśmy do pokoju. Było cholernie zimno, ale na szczęście w górach jest zwyczaj wykładania mieszkań drewnem. Zeszliśmy po schodach do piwnicy, a właściwie sutereny, gdzie znajdowały się pokoje gościnne, kuchnia i łazienka. Innych współlokatorów nie było – pewnie jeszcze jeździli na nartach. Szybko zostawiłem siatki z zakupami z miasta, rozebrałem się i poszedłem pod prysznic. Nie lada prysznic – 2,5 na 2,5 metra z gorącą wodą i cudownym ociepleniem. Po chwili grzania wróciłem do pokoju i położyłem się do łóżka. Chwilę później wrócił Marcin, zachwycony prysznicem i wskoczył do mnie. Przytuliłem się do jego klaty, tak mi bliskiej. Światło było lekko przygaszone, a jedynie poświata nocnej lampki dzieliła nasze uczucia i pożądanie. Leżałem i głaskałem jego ciało, a moje nozdrza wypełniał zapach każdej komórki jego ciała. Każdy neuron w mojej głowie czuł jego obecność, a każdy nanometr opuszków moich palców wyczuwał jego bliskość. Zgasiłem światło. Wybuchła moja radość i chęć zdobycia tego mężczyzny. Zderzyły się ze sobą głębokie, wręcz kobiece uczucia i silna żądza męskiego charakteru. Całowałem go, głaskałem, kiedy leżał bezwładnie czekając no to, co będzie dalej. Pieściłem jego sutki, brzuch i pępek. Dłonią drażniłem jego krocze, aby móc za chwilę zdjąć mu slipki i zacząć ssać jego penisa. Nikt nie mógł nas powstrzymać, nikt nie mógł zabrać nam rozkoszy tego wieczora. Niech żałują ci, którzy nie wierzyli w nasz związek i nie widzą teraz, jaką rozkosz może sprawić facet facetowi będąc w nim i zostawiając po sobie ślad – pamiątkę na... długie następne lata.
  Nadchodził poranek. Obudziłem się cały czas wtulony w Mojego Faceta. Istotę, którą od wczoraj kochałem jak najbliższą mi osobę. Za oknem słońce i skojarzenie: „To będzie piękny dzień”.
  W rzeczy samej, ale... nie dla nas.
  Po śniadaniu zabraliśmy plecaki, aby podziwiać w spokoju Kasprowy Wierch. Z natury dwa leniwce, ustawiliśmy się w kolejce do wagoników wiozących turystów na szczyt. Niczym sardynki dotarliśmy do celu, a później podziwialiśmy piękne widoki gór w zimie. Powrót. Otaczający nas tłum ludzi po prostu dla nas nie istniał.
  Mijały kolejne godziny, dochodził zmierzch, a my, co tu dużo mówić, poszliśmy poszaleć na miasto. Trzeba było zjeść jakiś późny obiad, pochodzić, wykorzystać dni wolne od pracy i studiów. Cały czas miałem Marcina blisko siebie, cały czas jego obecność przy mnie budowała moje poczucie bezpieczeństwa. Wiedziałem, że to człowiek, którego kocham, z którym chcę być jak najdłużej. Zapytał:
  – Jaki lokal proponujesz?
  Wskazałem najbliższą nam restaurację.
  Przy wejściu powitała nas miła kelnerka, zaprosiła do stolika, podała menu i przyniosła wino. Sprawiło to bardzo romantyczny nastrój, nasze uśmiechy, dotykanie dłoni ukradkiem. Zupełnie jak dzieci, które boją się rodziców.
  Wywiązał się dialog:
  – Marcin, wiesz, nigdy nie myślałem, że możemy stworzyć taki związek, a seks zostawić sobie na deser – śmiech cisnął mi się sam na usta – a tak na poważnie, dziękuję że poświęciłeś mi tyle uwagi i że chciałeś być ze mną. Że znalazłeś we mnie nie tylko miłość ale i partnera. Słowa „kocham cię” nic tu nie zmienią, bo chyba jesteśmy w najwyższej warstwie emocjonalnej, jaka może pojawić się w związku...
  – Tak, Oskar... Nie wiem, co powiedzieć...
  – Nie mów nic – wtrąciłem. – Cieszmy się sobą, cieszmy się chwilą.
  Kilka dań później, wśród uśmiechów i komplementów, poprosiliśmy kelnerkę o rachunek i terminal – płatność kartą. Przyniosła jedno i drugie, jednak pojawiły się jakieś komplikacje z realizacją tej jego karty kredytowej. Poprosił kelnerkę, żeby przyszła za chwilę – on tylko wyskoczy do bankomatu. Mnie poprosił, żebym został. Chciałem zaprotestować, że przecież ja też mam kartę, że zapłacimy moją, już sięgałem do kieszeni... ale jego już nie było. Musiał postawić na swoim.
  Czekałem dobre dziesięć minut. Zacząłem się niecierpliwić. Czy tak długo nie może znaleźć bankomatu? Przecież był tu, dosłownie naprzeciwko! Kelnerka też patrzyła skosem. Przywołałem ja gestem.
  – Ja zapłacę, proszę z mojej karty...
  Nie było problemu z autoryzacją.
  Kiedy kelnerka odeszła, ja zbierałem się do wyjścia. Poczekam na niego przy schodach, żebyśmy się przypadkiem nie minęli.
  Obojętnie patrzyłem w tę ludzką ciżbę zdążającą tam i z powrotem. Marcina wciąż nie ma. Przypomniałem sobie cały wczorajszy dzień, noc... dzisiejszy poranek i aż do teraz. Zauważyłem, że w naszym związku brakowało nam rozmowy. Skupialiśmy się na wyznawaniu uczuć, a praktycznie nie rozmawialiśmy o codzienności. Znając się dwa miesiące, tak naprawdę nie znaliśmy swoich poglądów, fascynacji i zamiłowań. Widzieliśmy tylko siebie, ale tak naprawdę wciąż nie znaliśmy się. Chciałem to zmienić... Zobaczyłem oświetloną kwiaciarnię. – Kupię mu kwiaty – pomyślałem. Nie róże, może inne, bardziej serdeczne... Albo nie kwiaty. Obok jest jubiler, na pewno będą mieli sygnet z grawerem... Tak, to lepszy pomysł.
  Wszedłem do jubilera. Ten pokazał mi cały zestaw biżuterii, między innymi z napisem „Kocham teraz, zawsze i na zawsze”.
  – Czy ma pan również męskie sygnety z takim grawerem? – spytałem.
  – Oczywiście, proszę – wyłożył mi na gablotę kilka prześlicznych cudów jubilerskich.
  Wybrałem jeden. Zapłaciłem kartą. Wyszedłem i popędziłem do bankomatu, żeby na wszelki wypadek sprawdzić saldo... No tak, ten bankomat jest nieczynny, dlatego Marcin pewnie pobiegł gdzieś dalej.
  – Przepraszam – zagadnąłem pierwszego lepszego gościa. – Nie wie pan, gdzie tu najbliżej jest jakiś inny czynny bankomat?
  – Tam w dole, albo tam w górze. Tam jest PKO, a tam BPH – powiedział, wskazując mi ręką.
  – Ok., dzięki – i puściłem się biegiem, na wprost, na na skos...
  Naraz usłyszałem przemieszany stukot końskich kopyt, pisk opon i krzyk ludzi. I przeraźliwy ból... Upadłem. Ktoś do mnie podbiegł, ale nie wiem dlaczego, jakaś kobieta krzyczała, płakała...
  Chwilę później przyjechało pogotowie, coś przy mnie robili...
  I nagle zmieniła się moja perspektywa. Stałem w tłumie, przy mnie kilku sanitariuszy, mało rozgarniętych i zrezygnowanych. A nade mną, tym drugim, leżącym tam pochylał się – ...a tak poznaję! To Marcin. Płakał, chodził w kółko. Podszedłem do niego, już chciałem go przytulić i powiedzieć, że jestem tu, popatrz na mnie, ale kiedy byłem krok od niego, gdy chciałem już położyć rękę na jego ramieniu... moja ręka trafiała w próżnię. Stałem zdziwiony. Patrzyłem, jak podszedł do niego sanitariusz i powiedział:
  – Przykro mi, już nic nie możemy zrobić…
  Cały świat stanął mi w miejscu. Wiem, że tu byłem... i wiem, że mnie tu nie ma. Przecież to nie światło w lampce – jest, pstryk, drugi pstryk i nie ma... To życie. Czy może się ono tak głupio zakończyć? Spłoszone konie góralskiej bryczki, samochód... Kto o tym decyduje... Kto ma takie prawo? Może się dowiem... Ktoś właśnie podąża do mnie... Mój Marcin... Nie, to nie on, on wciąż jest tam nade mną – i nie mną... Więc gdzie naprawdę jestem ja?
  Nic tego nie zmieni. Los wybiera sam. Nie mamy na to wpływu. Widocznie tak miało być, być może miałem w przyszłości zrobić coś, co bardzo by nas zraniło, albo miałbym przeżyć coś gorszego niż taka nagła głupia śmierć.
  Godzę się z tym i zgodzę. I do prawdy – nie widzę w tym nic zwyczajnego. Jak i w tym, że ktoś mówi do mnie:
  – Chodź, twój czas już minął...
                                                                                                  Krakow20

Zgłoś jeśli naruszono regulamin