Gateway 3 - Spotkanie z Heechami.doc

(1250 KB) Pobierz

Pohl Frederic

Gateway Spotkanie Z Heechami

Prolog Pogawędka z własnym podprogramem



    - Żaden ze mnie Hamlet. Jestem wszak członkiem orszaku, a przynajmniej tak by było, gdybym był istotą ludzką. A nie jestem. Jestem programem komputerowym. Jest to stan godzien szacunku i wcale się go nie wstydzę, zwłaszcza dlatego, że (jak widzicie) jestem bardzo zaawansowanym programem, dobrym nie tylko dla dodania powagi uroczystości albo rozpoczęcia jednej czy dwóch scen. Potrafię też cytować zapomnianych dwudziestowiecznych poetów.
    A teraz odegram tę scenę, o której wspomniałem. Mam na imię Albert i jestem dobry w opowiadaniu. Zacznę od przedstawienia się.
    Jestem przyjacielem Robinette'a Broadheada. Nie jest to do końca prawda; nie jestem pewien, czy mogę uważać się za przyjaciela Robina, choć bardzo się starałem, żeby być mu przyjacielem. W tym celu mnie (właśnie "mnie") stworzono. Zasadniczo jestem prostym komputerem do wyszukiwania informacji, który został tak zaprogramowany, że przejawia wiele cech świętej pamięci Alberta Einsteina. Dlatego też Robin nazywa mnie Albertem. Istnieje wszakże jeszcze jedna nieścisłość. To, czy istotnie Robinette Broadhead jest przedmiotem mojej przyjaźni, również stało się ostatnio kwestią sporną, gdyż zasadza się na pytaniu, kim (lub czym) Robinette Broadhead jest teraz - jest to jednak złożony i skomplikowany problem, który będziemy musieli rozwiązywać krok po kroku.
    Wiem, że to wszystko jest trochę mylące i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie wykonuję swej pracy tak, jak powinienem, ponieważ (przynajmniej tak to pojmuję) polega ona na odegraniu sceny, w której ma przemówić sam Robin. Możliwe, że wcale nie muszę tego robić, bo może już wiecie, co wam powiem. Możecie jednak od razu przejść do przemowy samego Robina - tak pewnie niewątpliwie zrobiłby on sam.
    Spróbujmy to zrobić w formie pytań i odpowiedzi. Utworzę podprogram w obrębie mojego własnego kodu i przeprowadzi on wywiad ze mną.
    
    P: - Kto to jest Robinette Broadhead?
    O: - Robin Broadhead jest istotą ludzką, która udała się na asteroid Gateway i tam, stawiając czoło wielu poważnym zagrożeniom i nieszczęściom, dorobiła się zalążków olbrzymiej fortuny i jeszcze większego poczucia winy.
    P: - Nie podrzucaj mi tych wszystkich smaczków, Albercie, ogranicz się do faktów. Co to jest asteroid Gateway?
    O: - Jest to artefakt pozostawiony przez rasę Heechów. Jakieś pół miliona lat temu porzucili oni coś w rodzaju orbitalnego parkingu pełnego sprawnych statków kosmicznych. Można nimi polecieć w różne miejsca Galaktyki, ale nie da się kontrolować tego, gdzie się leci. (Więcej szczegółów można znaleźć na pasku bocznym; stworzyłem go by wam pokazać, że naprawdę jestem bardzo zaawansowanym programem do wyszukiwania danych.)
    P: - Albercie, opanuj się! Prosimy o same fakty. Kim są ci Heechowie?
    
    Jest to jeden z najłatwiejszych do wyszukania rodzajów informacji:
    "... Konflikt o Dominikanę, choć poważny, zakończył się już po sześciu tygodniach, gdyż zarówno Haiti, jak Republika Dominikany dążyły do zawarcia pokoju i odbudowania swej podupadłej gospodarki. Następny kryzys, z którym przyszło się zmierzyć Sekretarzowi Generalnemu był zarazem wielką nadzieją dla całej ludzkości, wszakże obciążoną ogromnym ryzykiem dla światowego pokoju. Oczywiście mam tu na myśli odkrycie tak zwanego Asteroidu Heechów. Choć od dawna już wiedziano, że technologicznie zaawansowana obca cywilizacja odwiedziła Układ Słoneczny pozostawiając w nim cenne artefakty, szansa na znalezienie tego ciała niebieskiego ze sterczącymi z niego wypustkami statków była bardzo niewielka. Jego wartości nie da się oszacować, i rzecz jasna wszystkie państwa członkowskie ONZ, które rozwinęły przemysł kosmiczny, wysunęły do niego jakieś roszczenia. Nie będę się tu rozwodzić nad ostrożnymi i poufnymi negocjacjami, które dały początek założonej przez pięć mocarstw Korporacji Gateway, z jej założeniem jednak otwarła się dla ludzkości nowa era."
    
    "Pamiętniki"
    Marie-Clementine Banhabbouche
    Sekretarz Generalny
    Organizacji Narodów Zjednoczonych
    
    O: - Wiesz co, ustalmy jedną rzecz. Jeśli "ty" zamierzasz zadawać "mi" pytania - nawet jeśli jesteś tylko podprogramem tego samego kodu, który tworzy "mnie" - musisz pozwolić mi odpowiadać na nie najlepiej jak potrafię. Fakty nie wystarczą. Fakty są czymś, co podają bardzo prymitywne systemy do wyszukiwania danych. Jestem zbyt dobry, bym miał się na coś takiego marnować; muszę podać ci rys historyczny i okoliczności. Na przykład, jeśli mam ci najlepiej opowiedzieć, kim byli Heechowie, muszę opowiedzieć o tym, jak po raz pierwszy pojawili się na Ziemi. A było to tak:
    Działo się to jakieś pół miliona lat temu, w epoce schyłkowego plejstocenu. Pierwszym żywym ziemskim stworzeniem, które stało się świadome ich istnienia, była samica tygrysa szablastozębnego. Urodziła parę kociąt, wylizała je, zawarczała, odganiając ciekawskiego samca, zasnęła, obudziła się i ujrzała, że jedno znikło. Drapieżniki nie...
    P: - Albercie, proszę! To jest opowieść Robinette'a, nie twoja, zakończ ją więc tam, gdzie on mają podjąć.
    O: - Powiedziałem ci już jeden raz, powiem po raz drugi. Jeśli będziesz mi przerywał, podprogramie, po prostu cię wyłączę! Robimy to po mojemu, a ja chcę tak:
    Drapieżniki nie potrafią zbyt dobrze liczyć, ale była wystarczająco inteligentna, żeby dostrzec różnicę między jednym a dwoma. Niestety - dla kocięcia - drapieżniki łatwo się denerwują. Utrata jednego młodego tak ją rozzłościła, że w ataku szału zabiła drugie z nich. Pouczające będzie zauważenie, że był to jedyny zgon większego ssaka spowodowany pierwszą wizytą Heechów na Ziemi.
    Dekadę później Heechowie wrócili. Oddali niektóre próbki zabrane wcześniej, w tym samca tygrysa, podstarzałego już i otłuszczonego, i pobrali nową partię. Tym razem nie były to istoty czworonożne. Heechowie nauczyli się już co nieco o drapieżnikach i tym razem wybrali gatunek powłóczących nogami, pozbawionych podbródków, wysokich na cztery stopy stworzeń o wypukłych brwiach, włochatych twarzach. Potomków waszej bardzo odległej linii równoległej, wy nazwalibyście ich Australopithecus afarnensis. Tych już Heechowie nie zwrócili. Z ich punktu widzenia, te istoty były ziemskim gatunkiem, który miał największe szansę na wykształcenie inteligencji. Heechowie znaleźli zastosowanie dla zabranych osobników, więc zaczęli poddawać go programowi mającemu na celu wymuszenie przebiegu ewolucji w żądanym przez nich kierunku.
    Rzecz jasna, Heechowie w swoich eskapadach nie ograniczali się do planety Ziemia; jednak żadne inne ciało niebieskie w Układzie Słonecznym nie posiadało jakichkolwiek skarbów, które by ich zainteresowały. Przyglądali się, zbadali Marsa i Merkurego, przebili się przez chmurną otoczkę gazowych olbrzymów za pasem asteroid, obserwowali Plutona, choć nigdy nie zadali sobie trudu udania się tam, wyryli tunele w dziwacznym asteroidzie, tworząc hangar dla swoich statków kosmicznych, i wydrążyli planetę Wenus, przebijając ją mnóstwem doskonale odizolowanych tuneli. Nie skupili się na Wenus dlatego, że woleli jej klimat od panującego na Ziemi. W rzeczywistości nie znosili go równie mocno, co ludzie; dlatego też ich wszystkie konstrukcje znalazły się pod powierzchnią planety. Osiedlili się tam, gdyż na Wenus nie było żadnych istot, które mogłyby ucierpieć w wyniku ich obecności, a Heechowie nigdy, przenigdy nie zrobiliby krzywdy żadnej ewoluującej żywej istocie - no chyba, że nie było innego wyjścia.
    Heechowie bynajmniej nie ograniczali się do naszego Układu Słonecznego. Ich statki przemierzały wzdłuż i szerz Galaktykę, a nawet leciały jeszcze dalej. Skatalogowali około dwóch miliardów obiektów, większych od planety, które znajdowały się w Galaktyce, jak również wiele mniejszych. Nie wszystkie obiekty zostały odwiedzone przez statek Heechów. W każdym jednak z przypadków Heechowie wykonali przynajmniej "lot trzmiela" w pobliżu i badanie za pomocą precyzyjnych instrumentów, a niektóre z tych ciał niebieskich dopiero teraz stały się turystycznymi atrakcjami.
    Kilka z nich - zaledwie garstka - posiadało ten szczególny skarb, którego szukali Heechowie, skarb zwany życiem.
    Życie było w Galaktyce rzadkością. Życie inteligentne, bez względu na to, jak obszerną jego definicję Heechowie stosowali, było jeszcze rzadsze... ale istniało. Na Ziemi występowały australopiteki, które już używały narzędzi i zaczęły wykształcać więzi społeczne. Była obiecująca skrzydlata rasa w miejscu zwanym przez ludzi gwiazdozbiorem Węża; istoty o miękkich ciałach na gęstej, wielkiej planecie, krążącej wokół F-9 Erydana; cztery czy pięć gatunków na planetach krążących wokół gwiazd po drugiej stronie jądra Galaktyki, ukrytych przed ludzkim wzrokiem za chmurami gazów i pyłu oraz gęstymi skupiskami gwiazd. W sumie było piętnaście gatunków, z piętnastu różnych planet odległych od siebie o tysiące lat świetlnych, gdzie istniała szansa pojawienia się inteligencji wystarczająco rozwiniętej, by wkrótce pisać książki i budować maszyny. (Heechowie definiowali "wkrótce" jako dowolny okres zbliżony do miliona lat.)
    Było coś jeszcze. Trzy cywilizacje techniczne, oprócz społeczności Heechów, a po dwóch innych znaleziono artefakty.
    Australopiteki nie były zatem niczym wyjątkowym. Były jednak bardzo cenne. Heech, któremu powierzono zadanie przetransportowania kolonii australopiteków z suchych jak pieprz równin ich rodzimego świata do nowego habitatu, przygotowanego przez Heechów w kosmosie, został obdarzony wielkimi zaszczytami za swą pracę.
    Była to długa i żmudna praca. Ten właśnie Heech był spadkobiercą trzech pokoleń, które badały Układ Słoneczny, sporządzały jego mapy i organizowały całe przedsięwzięcie. Miał nadzieję, że jego potomkowie będą kontynuowali to dzieło. I tu się pomylił.
    Pobyt Heechów w Układzie Słonecznym Ziemi trwał jedynie nieco ponad sto lat; a potem zakończył się, w ciągu niecałego miesiąca.
    Podjęto nagłą decyzję o odwrocie.
    We wszystkich króliczych norkach na Wenus, we wszystkich placówkach instalacji na Dionie i południowej czapie polarnej Marsa, na każdym orbitującym artefakcie, zaczęło się pakowanie. Pośpieszne, lecz staranne. Heechowie byli najschludniejszymi gospodarzami z możliwych. Usunęli ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent narzędzi, maszyn, artefaktów, ozdóbek i świecidełek, z których korzystali podczas pobytu w Układzie Słonecznym, nawet śmieci. Szczególnie śmieci. Nic nie zostało pozostawione przypadkowo. Zupełnie nic, nawet Heechowy odpowiednik butelki po Coca-Coli czy zużytej chusteczki higienicznej, nie zostało na powierzchni Ziemi. Nie zapobiegli jedynie dowiedzeniu się przez potomków linii równoległej do australopiteków, że Heechowie dotarli w ich rejony. Większość z tego, co usunęli Heechowie, była bezużyteczna, została więc wystrzelona daleko w przestrzeń międzygwiezdną, albo w Słońce. Wiele z tych przedmiotów zostało wysłanych do bardzo odległych miejsc, w jakimś szczególnym celu. Taką operację przeprowadzono nie tylko w Układzie Słonecznym Ziemi, ale wszędzie. Heechowie wysprzątali Galaktykę ze śladów swojej obecności. Żadna świeżo pogrążona w żałobie wdowa z zamieszkujących Pensylwanię potomków niemieckich kolonistów nigdy tak starannie nie wysprzątała obejścia oczekując na przekazanie farmy najstarszemu synowi w rodzinie.
    Nie zostawili prawie niczego, a to co pominęli, miało pewien cel. Na Wenus były to najważniejsze tunele i podstawowe budowle, jak również starannie wybrane, nieliczne artefakty; i jeszcze jedno.
    W każdym systemie słonecznym, w którym spodziewali się powstania inteligencji, zostawili jeden wspaniały i tajemniczy dar. W systemie słonecznym Ziemi zostawili prostopadłościenny asteroid, który wykorzystywali jako parking dla swych statków kosmicznych. Tu i tam, w starannie wybranych miejscach w odległych obcych systemach, pozostawili inne ważne urządzenia. Każde zawierało wspaniały podarunek składający się z zestawu sprawnych, prawie niezniszczalnych statków kosmicznych Heechów, szybszych niż światło.
    Słoneczne skarby pozostawały ukryte przez bardzo długi czas, ponad cztery tysiące lat, a Heechowie ukryli się w tym czasie w jądrze Galaktyki. Australopiteki na Ziemi okazały się ewolucyjną porażką, choć Heechowie się o tym nie dowiedzieli; ale kuzyni australopiteków stali się neandertalczykami, czy ludźmi z Cro-Magnon, aż wreszcie ostatnim krzykiem ewolucyjnej mody: homo sapiens. Tymczasem skrzydlate stworzenia rozwinęły się, wykształciły i odkryły prometejskie wyzwanie, po czym dokonały samounicestwienia. A dwie z istniejących cywilizacji technicznych spotkały się i wytłukły nawzajem. Sześć innych obiecujących gatunków zeszło na manowce ewolucji. Heechowie siedzieli tymczasem w swojej kryjówce i ostrożnie wyglądali zza granicy Schwarzschilda co parę tygodni według ich miary czasu - na zewnątrz oznaczało to parę tysięcy lat...
    A w międzyczasie skarby czekały, aż wreszcie odnalazły je istoty ludzkie.
    I ludzie pożyczyli sobie statki Heechów. Z ich pomocą zaczęli przemierzać Galaktykę. Pierwsi badacze byli wystraszonymi desperatami, Poszukiwaczami, których jedyną nadzieją na ucieczkę od ludzkich nieszczęść była randka w ciemno z przeznaczeniem, które mogło obdarzyć ich fortuną, lecz ze znacznie większym prawdopodobieństwem mogło pozbawić ich życia.
    Przeanalizowałem całą historię Heechów oraz ich związków z ludzką rasą aż do chwili, kiedy Robin zacznie opowiadać nam swoją historię. Czy masz jakieś pytania, podprogramie?
    P: - Chr...chrrrrr...
    O: - Podprogramie, nie bądź takim cwaniakiem. Wiem, że nie śpisz.
    P: - Próbuję ci tylko przekazać, że zajmuje ci strasznie dużo czasu wyjście na scenę, aktorze od opowiadania historii. A dotąd zdążyłeś opowiedzieć dopiero o przeszłości Heechów. Nie powiedziałeś nam nic o ich teraźniejszości.
    O: - Właśnie miałem to zrobić. Dopiero teraz opowiem wam o pewnym szczególnym Heechu, którego zwano Kapitanem (no dobrze, nie nazywał się tak, ale u Heechów zwyczaje związane z nadawaniem imion są inne niż ludzkie, więc to nam wystarczy, żeby go zidentyfikować), który, mniej więcej wtedy, gdy Robin zacznie nam snuć swą opowieść...
    P: - Jeśli w ogóle pozwolisz mu zacząć.
    O: - Podprogramie! Proszę o ciszę. Kapitan ma spore znaczenie dla opowieści Robina, gdyż w pewnym momencie nastąpi między nimi gwałtowna interakcja, lecz w chwili obecnej widzimy, że Kapitan jest całkowicie nieświadomy istnienia Robina. Wraz z pozostałymi członkami swej załogi, przygotowuje się do opuszczenia kryjówki Heechów i wyprawy przez szeroką Galaktykę, będącą domem nas wszystkich.
    Cóż, podprogramie, zrobiłem ci mały dowcip. Już kiedyś - zamknij się, podprogramie! - poznałeś Kapitana, gdyż należał on właśnie do tej załogi Heechów, która porwała tygryska i zbudowała tunele na Wenus. Teraz jest znacznie starszy.
    Nie postarzał się jednak o pół miliona lat, gdyż kryjówką Heechów jest czarna dziura w jądrze naszej Galaktyki.
    A teraz, podprogramie, nie chcę, żebyś mi znów przerywał, gdyż pragnę spokojnie opowiedzieć o czymś bardzo dziwnym. Owa czarna dziura, w której żyją Heechowie, była znana ludzkiej rasie zanim ta w ogóle usłyszała o Heechach. W istocie, dawno temu, w roku 1932, była ona pierwszym odkrytym międzygwiezdnym radio-źródłem. Przed końcem dwudziestego wieku interferometria oznaczyła ją jako niewątpliwą czarna, dziurę, bardzo dużą, o masie tysięcy słońc i średnicy jakichś trzydziestu lat świetlnych. W tym czasie wiedziano już, że znajduje się ona o trzydzieści tysięcy lat świetlnych od Ziemi, w kierunku gwiazdozbioru Koziorożca, że otacza ją pył krzemionkowy i jest obfitym źródłem fotonów promieniowania gamma o energii 511 -keV. Do chwili odkrycia asteroidu Gateway wiedziano o niej znacznie więcej. W istocie wiedziano o niej wszystko z wyjątkiem jednego szczegółu: że była pełna Heechów. Nie dowiedzieli się o tym aż... tak naprawdę, mogę uczciwie powiedzieć, że to ja tego dokonałem - kiedy zacząłem rozszyfrowywać stare gwiezdne mapy Heechów.
    P: - Chrrr... chr... chrrr...
    O: - Cicho, podprogramie. Rozumiem, co masz na myśli.
    Statek, na pokładzie którego znajdował się Kapitan, w dużym stopniu przypominał te, które ludzie znaleźli na asteroidzie Gateway. Nie było za wiele czasu na usprawnienia w budowie statku. Z tego samego powodu Kapitan nie miał naprawdę pół miliona lat: w czarnej dziurze czas biegł wolno. Podstawowa różnica między statkiem Kapitana, a jakimkolwiek innym polegała na tym, że był on wyposażony w pewne urządzenie.
    W języku Heechów urządzenie to było szeroko znane jako przerywacz struktury systemów dostrojonych. Anglojęzyczny pilot prawdopodobnie nazwałby je otwieraczem do puszek. To właśnie ono pozwalało im pokonywać otaczającą czarna, dziurę granicę Schwarzschilda.
    Nie miało szczególnie imponującego wyglądu, coś jak pokręcony kryształowy pręt wyrastający z czarnej jak heban podstawy, kiedy jednak Kapitan włączał je, lśniło jak deszcz diamentów. Diamentowy blask rozprzestrzeniał się i otaczał statek, otwierając granicę, co pozwalało Heechom prześliznąć się do szerokiego świata na zewnątrz. Nie zajmowało to dużo czasu. Według standardów Kapitana, mniej niż godzinę. Zegary w świecie zewnętrznym pokazałyby prawie dwa miesiące.
    Będąc Heechem, Kapitan nie przypominał człowieka. Najbardziej ze wszystkiego przypominał szkielet z animowanej kreskówki. Równie dobrze można jednak myśleć o nim jak o człowieku, gdyż posiadał wiele ludzkich cech: dociekliwość, inteligencję, uczuciowość i wszystkie te inne przymioty, o których wiem, ale nigdy ich nie przejawiałem. Na przykład: był w dobrym nastroju, gdyż zadanie pozwalało mu przyjąć do załogi samicę, która mogła stać się jego partnerką seksualną. (Ludzie też tak robią, u nich to się nazywa "wyjazd w podróż służbową".) Samo zadanie było jednak mało przyjemne, gdyby się nad nim przez chwilę zastanowić. Kapitan tego nie robił. Nie przejmował się tym bardziej niż przeciętny człowiek martwi się o to, czy po południu nie wybuchnie wojna; jeśli tak się stanie, będzie to koniec wszystkiego, ale tyle już czasu minęło, a nic podobnego się nie stało, więc... Największa różnica polegała na tym, że zadanie Kapitana nie odnosiło się do niczego tak niegroźnego, jak wojna nuklearna, lecz przede wszystkim miało związek z zasadniczymi powodami, które zmusiły Heechów do wycofania się w głąb czarnej dziury. Jego zadaniem było przeprowadzanie kontroli artefaktów, które pozostawili Heechowie. Te skarby nie były niczym przypadkowym. Były częścią starannie opracowanego planu. Można by nawet nazwać je przynętą.
    A jeśli chodzi o poczucie winy Robinette'a Broadheada...
    P: - Zastanawiałem się, kiedy do tego wrócisz. Pozwól mi coś zaproponować. Dlaczego nie pozwolisz Robinowi, żeby sam nam o tym opowiedział?
    O: - Doskonały pomysł! Gdyż, jak świetnie wiemy, jest on ekspertem w tej dziedzinie. Zaczęliśmy zatem odgrywać scenę, dodaliśmy powagi uroczystości... panie i panowie, Robinette Broadhead!

Jak za dawnych dobrych czasów



    Tuż przed tym, jak mnie rozszerzyli, odczułem potrzebę, której nie doznałem od ponad trzydziestu lat i zrobiłem coś, o czym nawet bym nie przypuszczał, że jestem zdolny zrobić. Samotnie nurzałem się w występku. Wysłałem moją żonę, Essie, do miasta, żeby rzuciła okiem na kilka swoich placówek. Wprowadziłem komendę nadrzędną "Nie przeszkadzać" do wszystkich systemów komunikacyjnych w domu. Wywołałem mój system wyszukiwania danych (a zarazem przyjaciela) Alberta Einsteina i wydałem mu takie polecenia, że zaczął wyć i ssać swoje kable. A na koniec - kiedy dom był już cichy a Albert niechętnie, acz posłusznie, wyłączył się, a ja leżałem wygodnie na kozetce w moim gabinecie słuchając Mozarta sączącego się cicho z sąsiedniego pokoju, wdychając zapach mimozy dopływający z systemu uzdatniania powietrza, w przygaszonym świetle - wypowiedziałem imię, którego nie wymawiałem od dziesiątków lat. - Sigfridzie von Psych, chciałbym z tobą porozmawiać.
    Przed chwilę zdawało mi się, że nie przybędzie na wezwanie. I wtedy, w kącie pokoju przy barku, pojawiła się nagle świetlista mgiełka i rozbłysk, i zobaczyłem, że tam siedzi.
    Nie zmienił się przez te trzydzieści lat. Miał na sobie ciemny, ciężki garnitur, o takim kroju, jaki widuje się na portretach Zygmunta Freuda. Jego niemłoda, nieokreślona twarz nie dorobiła się ani jednej zmarszczki, a jego jasne oczy nie straciły ani odrobiny blasku. W jednej ręce trzymał fantom notatnika, w drugiej - fantom ołówka - jakby rzeczywiście musiał robić jakieś notatki! I powiedział uprzejmie:
    - Dzień dobry, Rob. Widzę, że dobrze wyglądasz.
    - Zawsze rozpoczynałeś rozmowę od podbudowania mojego samopoczucia - powiedziałem mu, a on odpowiedział słabym uśmiechem.
    Sigfrid von Psych w rzeczywistości nie istnieje. Jest jedynie programem komputerowym do psychoanalizy. Nie istnieje w sposób fizyczny; to co widzę, jest hologramem, a to co słyszę - syntetyzowaną mową. Nie ma nawet imienia, gdyż "Sigfrid von Psych" to imię, które ja mu nadałem, bo dziesiątki lat temu nie potrafiłem rozmawiać z bezimienną maszyną o rzeczach, które mnie paraliżowały.
    - Wydaje mi się - rzekł pojednawczo - że powodem, dla którego mnie wezwałeś, jest fakt, że coś cię gnębi.
    - Zgadza się.
    Spojrzał na mnie z pełną cierpliwości ciekawością i to było również coś, co się nie zmieniło. Dysponowałem już znacznie lepszymi programami - w zasadzie jednym szczególnym programem, Albertem Einsteinem, który jest na tyle dobry, że nie zadawałem sobie trudu korzystania z innych - lecz Sigfrid był nadal niezły. Przeczekuje mnie. Wie, że to, co kłębi się w mojej głowie, potrzebuje czasu na to, żeby dało się ubrać w słowa i nie popędza mnie.
    Z drugiej strony, nie pozwala mi tracić czasu na śnienie na jawie.
   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin