Saga Lunaświatów 01 - Podróż Mrocznego Księżyca.rtf

(1574 KB) Pobierz

SEAN McMULLEN

Podróż Mrocznego
Księżyca

Przełożyła

Agnieszka Sylwanowicz

Prószyński i S-ka

GTW


Tytuł oryginału

VOYAGE OF THE SHADOWMOON

 

Copyright © 2002 by Sean McMullen

 

Ilustracja na okładce

Piotr Łukaszewski

 

Redakcja

Łucja Grudzińska

 

Redakcja techniczna

Małgorzata Kozub

 

Korekta

Mariola Będkowska

 

Łamanie

Ewa Wójcik

 

ISBN 83-7337-761-1

 

Fantastyka

 

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

 

Druk i oprawa

OPOLGRAF Spółka Akcyjna

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12


Trish,
mojej ulubionej osobistej bibliotekarce


Prolog

Do nabrzeża przybijał dalekomorski statek handlowy. Na niebie wisiał Miral, ogromny, zielony, poprzecinany pasami krąg, otoczony trzema migotliwymi, też zielonymi pierścieniami. Gdy tylko statek dotknął kamiennej kei, marynarze gorączkowo rzucili trap. Przy grotmaszcie czekał szczupły, niewysoki człowiek w płaszczu sięgającym mu do pół łydki, z niewielkim pakunkiem na ramieniu; gdy tylko przestąpił reling i zszedł ze statku, cała załoga odczuła ulgę, jakby w upalny wieczór owionęła ją chłodna bryza.

- Stawiałem czoło sztormom, katastrofom na morzu, bitwom, paru morskim potworom i przeżyłem nawet uroczystą kolację z wszystkimi pięcioma parami teściów, ale nigdy nie byłem tak przerażony, jak podczas tego rejsu - wyznał kapitan sternikowi, przyglądając się z pokładu rufowego krzątaninie załogi.

- I co teraz, panie kapitanie? - zapytał sternik, przywiązując rudel.

- Wyładujemy towar, załadujemy następny i wypłyniemy z porannym odpływem. Mamy siedem godzin. Zdążymy.

- Po dwóch miesiącach na morzu? Ludzie będą chcieli wyjść na brzeg i pohulać.

- Uważasz, że któryś z nich zechce znaleźć się na brzegu w tym samym porcie co to? - warknął kapitan, wskazując ciemną postać oddalającą się po kamiennej kei.

- Ach tak, słuszna uwaga.

- W świetle Mirala nie rzuca cienia, ale światło lampy mu go daje - zauważył nagle kapitan.

- Bardziej mnie niepokoi to, że podczas podróży zniknęło ośmiu naszych pasażerów. Teraz pozostali chcą wracać prosto do Acremy, nie wychodząc nawet na brzeg.

- Zaoszczędzi to nam kłopotu szukania pasażerów - stwierdził kapitan i oddalił się, by pokierować rozładunkiem.

Nocne niebo było pogodne. Blisko Mirala wisiały trzy lunaświaty: pomarańczowy Dalsh, błękitna Belvia i biały Lupan. Kolor Verrala od tysiącleci stanowił przedmiot dyskusji, lecz większość uczonych przychylała się do opinii, że jest zielony. Dla mieszkańców Verrala Miral stanowił źródło magii, tak jak słońce dawało życie. Wiedzieli, że bez światła słonecznego giną rośliny, zatem słońce było bezsprzecznie źródłem życia. Doświadczenia mające wykazać, że źródłem magicznego eteru jest Miral, okazały się nieco trudniejsze; w gruncie rzeczy tylko jedno dało jakikolwiek wynik. Czarnoksiężnicy zauważyli, że kiedy na niebie nie ma Mirala, jedyny wampir na całym Verralu śpi jak zabity. Niestety, wampir uciekł, zanim można było przeprowadzić dalsze doświadczenia, i w tym celu ścigały go od wieków całe pokolenia czarnoksiężników. Sporo innych ludzi ścigało go tylko po to, by spróbować zakończyć jego niemartwe życie, lecz w ciągu siedmiu stuleci ukrywania się zdolność przetrwania wampira dorównała ostrości jego kłów. Teraz przybył do Torei.

- Cały kontynent rojący się od złodziei, łajdaków, bandytów, oszustów, handlarzy niewolników i minstreli śpiewających fałszywie długie, nudne ballady - szepnął do siebie Laron, zatrzymując się na końcu kei. - Są moi! Wszyscy są moi!

W tawernie pod otwartym niebem starszy czarotwórca wyczarował z czystego eteru ku rozrywce pijących małą, skąpo odzianą tancerkę. Obok niego oswojony smokon kupca winnego palił kłębuszkami ognia przelatujące ćmy i chwytał je, zanim spadły na ziemię. Kiedy Laron przyglądał się zgromadzonym, jeden z eterali zapalił fajkę, pstryknąwszy nad nią palcami.

Mnóstwo tu eteru, pomyślał Laron. To będzie raczej przyjemność niż praca.

Eter. Dzięki niemu dawało się wyczarować coś z nicości. Eterale byli robotnikami sztuk magicznych; posiadali naturalną energię magiczną, lecz brakło im subtelnej kontroli nad nią. Czarotwórcy byli magicznymi zegarmistrzami, jubilerami i chirurgami - rzemieślnikami panowania nad siłą życia. Wtajemniczeni łączyli talenty czarotwórców i eterali, a od poziomu dziesiątego wzwyż mieli pełen status czarnoksiężnika. Żeby choć pomyśleć o zostaniu czarnoksiężnikiem, trzeba było się urodzić z odpowiednimi talentami, a nawet wtedy osiągnięcie dziesiątego poziomu łączyło się z długimi latami studiów.

Zbliżał się koniec ostatniego miesiąca 3139 roku i mieszkańcy Verrala nie zdawali sobie sprawy, że następny rok zmieni ich świat bardziej niż jakikolwiek inny w całej historii. Tylko garstka ludzi wiedziała, że nadchodzi wielkie niebezpieczeństwo i niezmiernie ciekawe czasy, a jednym z nich był Laron. Teraz jednak miał pilniejsze problemy. Poszedł niespiesznie do tawerny pod otwartym niebem i stanął przy ladzie.

- Czegóż sobie życzysz? - zapytał kupiec winny.

- Chciałbym jednego prawdziwie ohydnego i brutalnego zabijakę - odparł wampir z nieco archaicznym akcentem. Nie był w Torei od dwustu lat.

- Jest ich w Fontarianie mnóstwo - roześmiał się kupiec - a co więcej, są za darmo.

- Cudownie - szepnął Laron z niekłamaną przyjemnością, kładąc na ladzie diomedańskiego srebrnika. - Zechciej łaskawie wskazać mi któregoś z nich.

- A mógłbym się dowiedzieć po co? - spytał zaniepokojony już kupiec, przyjmując monetę.

- Ponieważ podążam drogą rycerskości.

- Rycerskości? - powtórzył kupiec winny, który miał wrażenie, że chyba kiedyś słyszał gdzieś to słowo, i pomyślał, że powinien był słuchać uważniej.

- Oznacza to rozsiewanie szczęścia - wyjaśnił Laron.

- Tak jak bogaty pijak z dziurawą sakiewką?

- Tak, tak, wspaniała analogia - odparł Laron, rozglądając się wśród tłumu pijących i zacierając ręce.


Rozdział 1
Podróż do Zantriasu

Mury Larmentelu opierały się najeźdźczej armii cesarza Warsovrana przez pięć miesięcy. Kamienne gargulce pokazywały języki i wypinały pośladki na oblegające wojska, a szlachta sączyła wino z glazurowanych ceramicznych pucharów w kształcie odciętej głowy wrogiego cesarza. Mieszczanie czuli się bezpiecznie - Larmentel stał niepokonany przez sześćset lat od swego założenia.

Miasto leżało pośrodku kontynentu toreańskiego. Było piękne i ogromne. Wysoki, zwieńczony blankami mur otaczał zbiorniki na wodę, targowiska i spichlerze. Mur cytadeli chronił miasto wewnętrzne, gdzie zbudowane z białych kamiennych bloków świątynie, pałace i domostwa wznosiły się tarasami, by spoglądać ponad równiną ku odległym górom na północnym wschodzie. Larmentel był bogaty i potężny, został zbudowany tak, by cieszyć oko i wiele przetrzymać. Magazyny, wszystkie z białego kamienia, przypominały potężne katedry zwieńczone kopułami, wzniesione na cześć dobrobytu. Skupiały się w centrum miasta, jakby same były pałacami.

Przed świtem Einsel i Cypher obserwowali ruch machin oblężniczych. Stali tuż poza zasięgiem dobrej kuszy. Straciwszy wielu ludzi w bezpośrednich atakach, a w bezpośrednich negocjacjach kilku niemądrze aroganckich dyplomatów, dowódca wojsk Warsovrana uciekł się do techniki. Trzy machiny oblężnicze były wieżami z drewnianych bali, opancerzonymi z trzech stron i zwieńczonymi mostem na zawiasach, który miał umożliwić śmietance szturmowców wdarcie się na mury i ustanowienie na nich przyczółków. Wszystkie trzy wieże zbliżały się do miasta niczym ociężali, potężni tytani.

- Kiedy widzę takie machiny, ogarniają mnie czasem wątpliwości co do siły umysłów naszych przywódców - wyznał Einsel, nadworny czarnoksiężnik cesarza Warsovrana.

- Kiedy widzę takie machiny, zawsze ogarniają mnie wątpliwości co do siły umysłów naszych przywódców - odparł Cypher.

Obaj mieli na sobie pospolite zbroje i tylko kolorowe pióra zatknięte z tyłu hełmów wyróżniały ich jako dobrze urodzonych. Przecież nie ma sensu zwracać na siebie uwagę podczas bitwy, kiedy głównym celem strzelców wyborowych są oficerowie i szlachta. Zbroja Einsela nie pasowała na niego, jako że był nieco niższy i szczuplejszy od większości wojowników. Właściwie przypominał dziecko przebrane w wojenny strój ojca, ale nikt nie mówił tego głośno. Na polu bitwy znalazł się po raz pierwszy, co świadczyło o rozpaczliwej sytuacji cesarza. Natomiast Cypher martwił się o swoją tożsamość tak samo jak o bezpieczeństwo. Widoczną pod hełmem część twarzy zasłonił kawałkiem rdzawoczerwonego materiału, spod którego było mu widać tylko oczy.

Machiny oblężnicze wciąż zbliżały się do miasta, gdy na murach Larmentelu pojawiła się delikatna konstrukcja z belek i lin, przypominająca głowę gigantycznego ptaka brodzącego. Uniosła ogromną belkę ze stylizowanymi szponami orła na jednym końcu i umieściła ją między środkową machiną a murem. W kilka chwil później dwa podobne dźwigi zatrzymały pozostałe dwie machiny w dokładnie taki sam sposób.

- Problem chyba w tym, że zaszczytna profesja inżynierii stosowanej została wynaleziona na uniwersytecie w Larmentelu - zauważył Cypher.

- Ach, uniwersytet w Larmentelu... Tu studiowałem kształtowanie eteru i zdobyłem stopień eterala - westchnął Einsel, który odpłynął myślami z pola bitwy. - Piękne wspomnienia.

W Larmentelu mieścił się jeden z pięciu uniwersytetów Torei, ale nie składał się z obskurnych sal i zarośniętych, rozległych kolegiów, lecz mieścił się w kompleksie wyniosłych, wdzięcznych wież połączonych na kilku poziomach napowietrznymi pomostami.

- Widzę stąd jego wieże - stwierdził Cypher. - Kto by pomyślał, że są groźniejsze niż wszystkie włócznie armii?

- Wieże miały symbolicznie umieścić naukę ponad codziennym życiem - rzekł Einsel. - Zdobywali tam wiedzę najlepsi naukowcy w historii Torei. Uniwersytet stoi w cytadeli razem z pałacem królewskim - widzisz to wielkie skupisko kopuł, balkonów i łukowatych bram? Część pałacu jest otwarta dla mieszkańców Larmentelu, każdy więc może przechadzać się po wspaniałych królewskich balkonach i patrząc ponad miastem na leżące dalej równiny, wyobrażać sobie przez chwilę, że jest królem albo królową.

- Piękne wieże, lecz groźne - zauważył Cypher.

- To prawda. Szkoleni w nich inżynierowie są lepsi od naszych.

Jakby na potwierdzenie tych słów pojawiła się olbrzymia smocza głowa na długiej zielonej szyi, zwisająca z kolejnego patykowatego wysięgnika, który wyniósł ją poza mur, aż za środkową machinę oblężniczą. Z paszczy smużył się dym. Głowa obróciła się i buchnęła strumieniem ognia, trafiając w otwarty, niebroniony tył wieży. Kaskada płonącej oliwy do lamp, smoły i siarki zalała dwustu szturmowców i łuczników stanowiących załogę machiny. Gdy stało się jasne, że nie da się jej ugasić, smoczy łeb zwrócił się ku następnej. Obsługujący go inżynierowie mogli nie zadawać sobie trudu, ponieważ załoga wieży już rzucała broń i wyskakiwała na zewnątrz.

Potok ognia chlusnął od tyłu do środka drugiej machiny; ci, którzy dotychczas pchali trzecią naprzód, ze wszystkich sił starali się teraz odciągnąć ją od murów. Haki zostały już jednak przerzucone i była unieruchomiona. Smocza głowa przesunęła się powoli w jej kierunku. W chwilę później trzecia machina, którą opuściła już załoga, zamieniła się w płonący jasno stos.

- Przeżyli tylko ci szturmowcy i łucznicy, którzy zaczęli uciekać po spaleniu pierwszej machiny - zauważył Einsel.

- Tchórze - prychnął Cypher. - Wojna jest dla bohaterów.

- Wojna to sposób bogów na rozmnażanie tchórzy - stwierdził Einsel.

- Jak to?

- Tchórze giną o wiele rzadziej, więc przeżywają wojnę i rozmnażają się.

- Wracają do domu pokonani.

- Tchórze z obu stron wracają do domu żywi, co sam mam nadzieję zrobić. A bohaterowie przeżywają tylko po stronie zwycięskiej.

Kiedy tak stali i patrzyli na pogrom własnych sił, podjechał do nich galopem kurier i osadził konia.

- Dowódca Ralzak prosi wielce uczonego Raxa Einsela o przybycie! - zawołał. - A czy ty, panie, jesteś znany jako Cypher?

- Tak się nazywam.

- Dowódca prosi o przybycie także i ciebie.

Goniec pojechał dalej, a Einsel i Cypher wrócili do swoich koni.

- Ralzak zaczyna chyba uważać sytuację za rozpaczliwą - stwierdził Einsel. - Pogardza swymi czarnoksiężnikami jeszcze bardziej niż inżynierami.

* * *

Agarif Ralzak był głównodowodzącym Warsovrana. Patrzył, jak każdy atak jego machin oblężniczych i szturmowców na piękne, lecz masywne mury zewnętrzne Larmentelu zostaje odparty, a porażki te drogo go kosztowały. Południowo-zachodnie królestwa grały na zwłokę, chcąc się przekonać, czy Larmentel padnie pod atakiem najeźdźców, a teraz przestawały się bać sił Warsovrana i zaczynały zbierać własne. Ralzak siedział na grubym vidariańskim dywanie w swoim namiocie i czytał raporty dyplomatów i szpiegów, a obok podniesionej klapy stał Srebrzyśmierć, połyskujący jak rtęć i jakimś sposobem widzący pustymi, odbijającymi światło oczyma. W oddali wyraźnie było widać zaczerwienione od wschodzącego słońca mury, tarasy, kopuły, wieże i wieżyczki Larmentelu.

Ralzak przeniósł wzrok z miasta na Srebrzyśmierć. Miał on postać człowieka i był ubrany w zbroję płytową Warsovrana, spod której wystawała czarna tunika; na ramieniu dźwigał topór bojowy. Przez pięć miesięcy, od kiedy Ralzak stał się panem Srebrzyśmierci i przejął dowództwo nad siłami Warsovrana, bał się użyć tego dziwnego wojownika. Cesarz Warsovran poświęcił trzy lata na wykopanie go spod osuwiska w Górach Nadmorskich, zatrudniając przy tym pięćdziesiąt tysięcy niewolników i dziesięć tysięcy zbrojnych rycerzy. Zatem cokolwiek to było, miało ogromną wartość i zapewne nieprawdopodobną moc, ale Ralzak czułby się równie źle, walcząc u boku nieznanego, jak przeciwko niemu.

Kiedy Srebrzyśmierć został odkryty, miał postać dziwnej metalowej tuniki składającej się z kółek, haczyków i lustrzanych płytek, lecz kiedy Ralzak pomógł Warsovranowi ją włożyć, materiał stopił się i rozpłynął, pokrywając całe ciało cesarza warstewką elastycznego metalu. Z Warsovrana pozostał tylko kształt. Głuchym, dźwięcznym głosem twór oznajmił, że nazywa się Srebrzyśmierć i jest gotów na rozkazy Ralzaka.

Dowódca był całkowicie nieprzygotowany na tego magicznego wojownika. Pośpiesznie ogłosił, że Warsovran nosi nowy typ zbroi, więc wszyscy oprócz niego sądzili, iż cesarz żyje i wciąż dowodzi z wnętrza swej fantastycznej powłoki żywego metalu. Jego słynna zdolność osądu i przenikliwość jednak zniknęły; sojusze uzgodnione przez błyskotliwego, charyzmatycznego cesarza gwałtownie słabły. Warsovran był już tylko figurantem i nie wydawał żadnych rozkazów. Przez ostatnie pięć miesięcy Ralzak odkrywał, że nie dorównuje Warsoyranowi.

- Nigdy nie prosiłem o nominację na głównodowodzącego - wyznał Srebrzyśmierci. - Jestem tylko żołnierzem. Znam swoje miejsce, a ono znajduje się gdzie indziej.

- Zgoda - odparł Srebrzyśmierć bezbarwnym, metalicznym głosem.

Czy on ze mnie kpi? - zadał sobie bezradnie pytanie Ralzak.

- Pokonać kilka państw ościennych, rozszerzyć nasze granice, to były moje mocne strony. Zdobyć kontynent? Nie wiem ani po co, ani jak. Co ty byś zrobił?

- Nie mogę udzielać rad. Można mnie tylko użyć.

Ralzak już słyszał te słowa. Rozważał je dogłębnie, znów spoglądając na Larmentel. Miasto musi upaść, ale on nie potrzebuje ani jego mieszkańców, ani bogactw. Nie potrzebuje też jego luksusowych domostw ani wież na własną siedzibę. Na swój sposób był prostym człowiekiem, lubiącym życie w polu z wojskiem i pozbawionym ambicji politycznych.

- Możesz zniszczyć moich wrogów? - zapytał, znów spoglądając na Larmentel.

Srebrzyśmierć zwrócił na niego połyskującą metalem, pozbawioną wyrazu twarz.

- Wyczyn ten leży na granicy moich mocy - wyjaśnił monotonnym, lecz złowieszczym głosem.

- A więc możesz to zrobić - powtórzył Ralzak.

- Tak.

Dowódca wstał i wbił spojrzenie w odległe miasto chronione murami.

- Larmentel jest najsilniejszym miastem w całej Torei. Kiedy go zabraknie, moi pozostali wrogowie będą jedynie plewami, które wystarczy zamieść i spalić. Jak szybko mógłbyś złamać obronę Larmentelu?

- W ciągu paru minut.

Ralzak odwrócił się od uniesionej klapy namiotu i zamrugał, lekko rozchyliwszy usta. Srebrzyśmierć stał nieruchomo. Metaliczny pancerz pokrywający głowę, która niegdyś była głową władcy Ralzaka, miał zarys ludzkiej czaszki. Dowódca zadał sobie pytanie, czy tkwiący tam człowiek wciąż ma świadomość toczących się wydarzeń.

- A więc kiedy mógłbyś... uderzyć? - zapytał ostrożnie, kiedy cisza stała się zbyt długa.

- Teraz - odparł Srebrzyśmierć, robiąc krok w kierunku klapy namiotu.

- Nie, nie! - zaprotestował Ralzak, machając rękami. - Chcę rozmieścić wojska, żeby mogły wykorzystać całą przewagę zdobytą dzięki tobie.

- To nie jest konieczne - zapewnił go Srebrzyśmierć.

- Mimo to chcę się przygotować po swojemu - rzekł z uporem dowódca.

- Jestem na twoje rozkazy.

Ralzak rozważał tę niewiarygodną propozycję, chodząc tam i z powrotem, zaszczycając Larmentel gniewnym spojrzeniem za każdym razem, kiedy mijał otwór wejściowy namiotu. Co ma do stracenia? Srebrzyśmierć po wykonaniu zadania będzie wyczerpany i nieszkodliwy, bez względu na to, czy Larmentel upadnie, czy nie. W końcu skinął na Srebrzyśmierć i razem z nim wyszedł przed namiot. Czekał tam Cypher, wciąż w nijakich szatach i zbroi, z zasłoniętą twarzą. Obok niego stał Einsel. Wyglądał na przestraszonego.

- Uczony Einselu, zamierzam poddać Srebrzyśmierć pierwszej prawdziwej próbie - oznajmił Ralzak. - Masz dla mnie jakąś radę?

- O tak, czcigodny panie - odrzekł Einsel, kłaniając się i zacierając ręce.

- Jaką?

- Nie rób tego.

- Radzisz to od chwili znalezienia Srebrzyśmierci. Nie mógłbyś powiedzieć czegoś nowego?

- Zawieź go w góry, zostaw na dnie bardzo głębokiego wąwozu i przysyp wielką lawiną kamieni.

- Tak zrobił poprzedni pan Srebrzyśmierci.

- Rozsądny czyn - stwierdził czarnoksiężnik, ponownie kłaniając się dla podkreślenia faktu, że nie przemawia przez niego sarkazm, chociaż przemawiał.

- Chcę usłyszeć coś oprócz nie rób tego! - warknął dowódca.

- No to co powiesz na nie używaj go, czcigodny panie?

- Tracę cierpliwość! Co mi możesz poradzić w związku z wykorzystaniem Srebrzyśmierci?

- Cofnij się - odparł Einsel, wzruszając ramionami.

- Cypherze, a może ty masz jakieś sugestie? - zapytał Ralzak, odwracając się od zdenerwowanego czarnoksiężnika.

- Nie, czcigodny panie - odpowiedział zamaskowany inżynier z wystudiowanym szacunkiem.

- Ale to ty go dla nas zlokalizowałeś.

- Ja też się uczę. Na twoich błędach.

Ralzak zmarszczył brwi. Pod maską i kapturem nie dało się dostrzec wyrazu twarzy Cyphera.

- Doświadczenie to kosztowna szkoła, a mimo to głupcy wciąż usiłują się do niej dostać - ostrzegł Einsel.

- Czy ty sobie ze mnie kpisz?! - zapytał dowódca.

- Nie, czcigodny panie, ale usiłuję cię ostrzec - odpowiedział czarnoksiężnik, tym razem patrząc dowódcy w oczy.

Ralzak zamrugał. Był to jedyny znany mu wypadek, kiedy w ciągu piętnastu lat ich znajomości Einsel spojrzał komuś w oczy.

- Nie rozumiem, czego tak się boisz - rzekł, zakładając ręce za plecy i odwracając się, by znów spojrzeć z gniewem na Larmentel.

- Dowódco, my ledwie rozumiemy podstawowe cechy tego tworu - przestrzegł go Einsel. - Jednak wszystkie starożytne autorytety zgadzają się, że jest on niezmiernie potężny.

- Raksie, my nie rozumiemy, dlaczego w ogniu płonie drewno, a skała nie - rzekł lekceważąco Ralzak - a mimo to wykorzystujemy ogień do gotowania, oświetlania sobie w nocy drogi, ogrzewania się i palenia miast naszych wrogów. Próba się odbędzie. Chciałbyś coś zrobić?

- Ogromnie pragnąłbym stanąć daleko z tyłu.

- Miałem na myśli jakieś próby magiczne.

- Chciałbym stanąć daleko z tyłu za jakąś bardzo dużą skałą, by sprawdzić, czy zdoła zapewnić mi bezpieczeństwo.

Przygotowania zajęły Ralzakowi dwie godziny. Ludzie ze zmian czynnej, rezerwowej i wolnej otrzymali rozkazy włożenia zbroi i oczekiwania w gotowości. Piechotę rozmieszczono w pięciu strategicznych punktach, by zapobiec ucieczkom z miasta, podczas gdy doborowe oddziały lansjerów miały za zadanie ruszyć do walki, gdyby jednak wrogowi udało się wyrwać z oblężenia. Najbliżej miasta stali szturmowcy z drabinami i wodą. Ralzak był gotów dopiero w ósmej godzinie poranka. Ubrany w pełną zbroję i z toporem bojowym w ręce, zwrócił się do Srebrzyśmierci w obecności niewielkiej grupy wyższych dowódców i szlachetnie urodzonych.

- Rób, co chcesz, ale zniszcz moich wrogów - rozkazał, wskazując toporem na niezdobyte mury Larmentelu. - Dziś wejdę do królewskiego pałacu i splunę na stopy króla jako niepokonany zwycięzca.

Stojący na tyle blisko, by go słyszeć, zaczęli wiwatować. Skóra Srebrzyśmierci zamigo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin