Jabłkowska Zofia - Zjawiał się zawsze wieczorem.pdf

(779 KB) Pobierz
Microsoft Word - Zofia Jab
Zofia Jabłkowska
ZJAWIAŁ SIĘ ZAWSZE WIECZOREM
Wydawnictwo Morskie Gdańsk
654984206.001.png
Rozdział I
Babski wieczór u Dominiki dobiegał końca. Zegar wskazywał już bardzo późną
godzinę, ale rozbawione panie nie myślały wcale o opuszczeniu gościnnego domu.
— Już dawno nie stawiałaś nam kabały — przypomniała Ada dopijając herbaty.
— Przecież dzisiaj jest piątek i aż się prosi...
— Dajcie spokój! Jestem trochę zmęczona i do trzech kabał nie mam już dzisiaj
siły — broniła się Dominika. — Może innym razem... naprawdę!
— Nie durz głowy, tylko wyciągaj karty! — Olga, która wierzyła święcie w
karciane przepowiednie, skwapliwie poparła przyjaciółkę. — Ale wiesz co?... Postaw
dzisiaj jedną kabałę dla nas wszystkich. To może być ciekawe.
— Doskonale! Rozłóż tylko raz i zaraz idziemy. — Tenia likwidowała ostatnie
kanapki. — To będzie właściwe zakończenie dzisiejszego wieczoru.
Dominika, której senność zaczynała już porządnie dokuczać, wyjęła z szuflady
wysłużoną talię kart i usiadła przy stole. Przyjaciel otoczyły ją ciasnym wianuszkiem.
— A więc stawiam tę kabałę dla nas wszystkich — powiedziała bez przekonania.
— Teraz trzeba intensywnie o czymś myśleć... Już?
— Ja przełożę, przynajmniej nie będzie oszukaństwa. — Olga z trwożnym
szacunkiem dotykała mocno wytartych karteczek. — No, możesz zaczynać... Ja już
pomyślałam, co trzeba.
Karty układały się w posłuszne szeregi. Tenia tłumiła ziewanie, ale Olga i Ada
obserwowały pilnie układ kolorowych obrazków.
— Wiecie co? Tutaj wychodzi mi bardzo dziwna sprawa. — Dominika ożywiła się
gwałtownie. — Cóż to może znaczyć?
— Duże pieniądze? — Olga nieomal dotykała nosem stołu. — No, gadaj wreszcie!
— Patrzcie! — Dominice już całkiem minęła senność. — Przecież tutaj wychodzą,
jak na dłoni, jakieś wielkie kłopoty przez tego karowego waleta... ależ tak! To mi
nawet wygląda na czyjąś śmierć... Oczywiście!... Patrzcie: as i dziesiątka treflowa leżą
obok siebie... Oooo, do licha... Paskudna sprawa!
— A nad kim leży ten as? — Oldze z wrażenia zaokrągliły się oczy. — O Bożyczku
złoty... przecież ta cała kabała ma być właśnie dla nas. Czy należy rozumieć, że my
wszystkie...
— Siedź cicho i nie panikuj mi nad głową! Ten as leży nad damą i królem
kierowym i tylko ich to dotyczy... Zaraz, niech pomyślę... Wiecie co? O ile w ogóle
znam się na kartach, to niebawem jakaś para małżeńska zginie śmiercią tragiczną
przez tego młodego człowieka, a dla nas wynikną z tego ogromne kłopoty... Też coś!
— Jeżeli zaraz nie popędzę do domu, to wróżba na pewno się spełni. — Ada
pośpiesznie oglądała się za torebką. — Przypomniało mi „się właśnie, że obiecałam
Tomaszowi kupić na kolację konserwę rybną w pomidorach, a tu minęła północ i nie
ma ani mnie, ani konserwy. Wyobrażam sobie, jaki jest wściekły!
— Możesz być całkiem spokojna! On przecież nie jest młodym blondynem, tylko
starszym brunetem z wielką łysiną. Pamiętaj też, że musisz jeszcze odprowadzić mnie
do domu, bo samej głupio łazić po nocy. No, to już idziemy. — Olga żegnała
serdecznie Dominikę. — Zasiedziałyśmy się strasznie, a jutro, a nawet to już
właściwie dzisiaj, trzeba nam rano iść do roboty. Dobranoc!
Dominika odprowadziła przyjaciółki do drzwi wyjściowych i wróciła do pokoju.
Karty leżały jeszcze na stole. Usiadła i długo im się przypatrywała.
— Wygląda na to, że wpakujemy się niebawem w jakąś paskudną i dziwną
historię — orzekła stanowczo po dokładnym przeanalizowaniu kabały. — Ani chybi,
otrze się o nas czyjaś śmierć... Kim jest ten walet karowy i co kombinuje?... Tfu, na
psa urok!
Senność uciekła od niej daleko. Długo jeszcze medytowała i tasowała karty od
nowa, ale ten sam niezrozumiały układ powtarzał się niezmiennie.
— Zobaczymy, co z tego wyniknie — Dominika zgarnęła karty ze stołu. — Ale czy
to nie wstyd, aby przejmować się takimi głupstwami? Trzeba iść spać!
Zajęła się żwawo sprzątaniem i nawet nie zauważyła, że z głębi nieoświetlonego
kąta pokoju obserwują ją dyskretnie czyjeś duże oczy, rozjarzone zielonym i żółtym
światłem. Chwilami przygasały sennie, aby zaraz potem rozbłysnąć jeszcze
intensywniej. Były uważne, drapieżne i jakby trochę ironiczne.
A Dominika spokojnie szykowała się do snu. O karcianej przepowiedni przestała
już myśleć.
Dochodziła północ, ale w mieszkaniu Olgi świeciło się jeszcze światło, jak zresztą
codziennie od paru tygodni. Przez dość przejrzyste firanki widać było drobną postać,
schyloną nad ogromnymi papierzyskami rozłożonymi na stole. Od czasu do czasu
podnosiła się z trudem, żeby wyprostować obolałe plecy i zaraz szybko powracała do
przerwanego zajęcia, Minuty płynęły wartko, a zmęczenie za-
czynało brać górę i stawało się zupełnie nie do zniesienia.
Mam już dosyć tej zwariowanej roboty! — zbuntowała się wreszcie Olga, rzucając
ołówek na stół kreślarski. — Dzieci mnie nie obsiadły, żebym musiała harować tygo-
dniami po nocach... No, trzeba jeszcze przed snem odetchnąć trochę świeżym
powietrzem — i usadowiła się przy szeroko otwartym oknie.
Późny wieczór był ciepły i niósł zapach kwitnących jaśminów. Olga oparła łokcie
na parapecie, poddając się skwapliwie zasłużonemu relaksowi. W ogrodzie sąsiadów,
oddzielonym wysoką siatką od jej skromnego ogródka, było cicho, jak zwykle o tej
porze. Wszyscy na pewno już tam spali, bo żadne światełko nie przebijało się przez
gęste i poplątane krzewy. Tylko lampa uliczna, stojąca niedaleko, rozjaśniała od góry
zielony gąszcz. Cóż to za cudowny i spokojny wieczór!
Wtem coś ciemnego przesunęło się zwinnie wzdłuż płotu po stronie sąsiadów i
rozpłynęło się w mroku nocy.
— Oczywiście — westchnęła Olga z żalem. — Jak pech to pech! Człowiek chociaż
nocą chce trochę odpocząć w ciszy i spokoju, a tutaj jak na złość jakiś przeklęty kocur
przy łazi czort wie skąd! Zachciało mu się spacerów w ogrodzie Kraftów i oto koniec
odpoczynku! Pies zaraz go wyczuje i będzie hałas, jak wielkie nieszczęście. Szkoda!
Miała już odejść od okna, ale przejmująca cisza panowała nadal w ogrodzie.
— Czyżby Kapeć stracił zupełnie węch? Toż autentyczny kot maszeruje mu przed
nosem, a ten śpi... Prawdziwy kapeć! — ucieszyła się szczerze, bo serdecznie nie lubiła
stróża sąsiada. Pies od wielu lat często nie dawał jej spać swoim nocnym, zawziętym
szczekaniem.
— Ale ten czarny kot to też nic dobrego! — odstukała trwożnie o ramę okienną.
— Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby się okazał zwiastunem nieszczęścia.
Olga zabałaganiła rano trochę dłużej, zrezygnowała więc ze śniadania i pobiegła do
pracy. Po drodze wstąpiła do najbliższego kiosku, gdzie kupowała zawsze prasę i
papierosy.
— Czy pani już wie, co się stało wczoraj u Kraftów? — zapytała sprzedawczyni
konspiracyjnym szeptem, kładąc w okienku paczkę klubowych. — Lamentują tam
okrutnie od samego rana.
— Ale dlaczego?... Czy może ktoś ukradł im Kapcia? — Olga szukała drobnych na
dnie przepaścistej torby.
— Oooo, to pani już słyszała — rozczarowała się pani Krysia. — Ale pojąć nie
mogę, komu ten stary pies mógł przeszkadzać.
— Kapeć zginął? — Olga zapomniała o pośpiechu. — Ale dlaczego zaraz
lament?... Może się jeszcze znajdzie. Jestem gotowa założyć się z panią, że popędził za
jakimś kotem na drugi koniec miasta.
— To by pani przegrała — ucięła z satysfakcją pani Krysia. — Pies nie wróci, bo
go ktoś otruł dzisiaj w nocy. Płaczą tam nad nim, jakby się stało jakieś wielkie nie-
szczęście, a to przecież tylko zwykły kundel!
— Teraz rozumiem, dlaczego było tak cicho... — zamyśliła się Olga. — Widocznie
Kapeć już nie żył, kiedy ten kot przemknął do ogrodu... Ale ten łajdak, który otruł psa,
musiał być wtedy gdzieś bardzo blisko, a ja siedziałam sobie w oknie i spokojnie się
delektowałam pięknem czerwcowej nocy... Okropność! Miałam od razu przeczucie, że
to czarne bydlę napędzi nam jakiejś biedy, a wiadomo, że kłopoty lubią chodzić
parami! — I mimo że była już porządnie spóźniona, zwolniła jeszcze kroku. W głowie
miała chaos i co tu ukrywać — narastający lęk.
W pracy był akurat dzień na luzie, bo szef szczęśliwie gdzieś się ulotnił. Olga siadła
w kącie pracowni i patrzyła osowiałym wzrokiem na roześmianych kolegów.
— Co ci spadło na nos? — zapytał Zbyszek, szykując sobie solidne śniadanko na
służbowym stole kreślarskim. — Czy może czarny kot przebiegł ci drogę?
— Skąd wiesz?! — krzyknęła zaskoczona Olga. — Przecież ja wam nic...
— Znamy już na pamięć twoje miny na każdą okoliczność... Oj, ty, ty! Niby
mądra, a głupia! — uświadomił ją kolega. — Daj spokój z tymi przesądami, bo
spalimy cię na stosie jako czarownicę. Zobaczysz!
Olga niby coś gniewnie odpowiedziała, ale na sercu trochę jej ulżyło. — Pewnie, że
jestem głupia — pomyślała. — Do diabła z kotem!
Tego dnia ledwie zaszczyciła uwagą czarnego kota, który znów zakradł się do
ogrodu sąsiadów, i poszła wcześniej spać, lecz wkrótce obudził ją zawodzący sygnał
pogotowia. Zerwała się z łóżka i podbiegła do okna. U sąsiadów było słychać jakieś
głosy, a koło furtki stała karetka, do której I właśnie nosze nakryte białym
prześcieradłem.
Słońce przypiekało czystym żarem. Temperatura w mieszkaniu przekraczała
dwadzieścia osiem stopni. Dominika zaciągnęła zasłony i rozwiesiła w pokoju kilka
mokrych prześcieradeł.
— Diabli nadali takie psie życie! Niedawno był mróz trzydzieści stopni poniżej, a
teraz mamy dla odmiany to samo, tylko powyżej... I pomyśleć, w szkole wbijano nam
do głowy, że w Polsce mamy klimat umiarkowany... akurat! — buntowała się, patrząc
tęsknym wzrokiem na lodówkę. — Tej to dobrze, sama się chłodzi!
Pokręciła się trochę po mieszkaniu i stwierdziwszy z czystym sumieniem, że nie
ma głowy do niczego, wyciągnęła się na tapczanie z syfonem na stoliku i „Panem
Wołodyjowskim” przed nosem.
— Chociaż poczytam sobie o ośnieżonych stepach — westchnęła, przewracając
znane już na pamięć stronice. Zanim jednak dotarła do ulubionej sceny, gdzie to w
głębokim jarze Tuhajbejowicz całował zawzięcie Basine oczęta, telefon zadzwonił
ostro i nagląco, jak na sąd ostateczny.
— Trzeba go było wyłączyć! — Dominika wracała niechętnie z dalekich dzikich
pól do upalnej rzeczywistości. — Nikt nie uszanuje spokoju umęczonego człowieka...
Kogo też diabli niosą?!
Niosły Olgę i to tak bardzo podekscytowaną, że Dominika nie mogła wcale
zrozumieć, o czym ona mówi.
— Jaki kot?... Zwariowałaś? — usiłowała dojść do słowa. — Dzwoń zaraz po
pogotowie, bo od gorąca dostałaś bzika... Nie przejmuj się, bo podczas upałów to się
często zdarza... Trzeba tylko...
— A przestań wreszcie żarty sobie stroić — zapiała po „wileńsku” Olga, której
zdarzało się to zawsze, kiedy była czymś specjalnie przejęta. — Zaraz przyjadę i
opowiem ci wszystko z detalami. Łapię taksi i pędzę... Pa!
— Jeżeli Olga rujnuje się na taksówkę, to na pewno zdarzyło się coś
nadzwyczajnego — ożywiła się Dominika i już znacznie lżejszym krokiem
pomaszerowała do kuchni.
Rzeczywiście, już po kilkunastu minutach Olga wkraczała do przedpokoju. Była
purpurowa z gorąca i pośpiechu, a jej zaczerwieniony nos zapowiadał coś ekstra.
— Siadaj i mów! — Dominika zaparzyła przezornie dwa dzbanuszki kawy i
ustawiła na stole czubaty talerz ciastek. — Co to znowu za historia z jakimś kotem?
Mózg ugotował ci się na słońcu, czy co?... Gadaj wreszcie!
Olga wzruszyła ramionami. Piła kawę skulona nad filiżanką i wyglądała jak
nastroszony ptak. Dominika przyjrzała się jej uważniej i zrozumiała, że naprawdę coś
nią szarpnęło. Postanowiła zastosować trochę dyplomacji:
— Gorąco dzisiaj, nieprawdaż? — zapytała od niechcenia. — Nie mam dosłownie
odwagi wyjść na dwór... A co robiłaś wczoraj?
— Właśnie! — Olga odzyskała raptem głos. — Od trzech tygodni pracuję jak
głupia.
— Wiem, wiem... Masz na tapecie ten prześliczny pałacyk w Gutkowie. —
Dominika uprzejmie podsunęła jej ciastka. — Czy właśnie ta robota tak cię zmęczyła?
— Trochę tak... Ale teraz posłuchaj historii o kocie. To nie są żarty, wierz mi!
— Więc mów! Pewno ktoś podrzucił ci kota, no i...
— Nie pleć byle czego! — przerwała jej Olga niecierpliwie. — Posłuchaj lepiej, jak
to się zaczęło. Otóż trzy dni wstecz, kiedy siedziałam wieczorem przy oknie...
I opowiedziała jej całą historię otrucia Kapcia.
— No i co z tego? — Dominika była rozczarowana. — Nie pochwalam wcale
chuliganów, którzy trują psy, ale nie ma w tym nic sensacyjnego!
— Czekaj, to jeszcze nie koniec — Olga nerwowo mieszała cukier w filiżance. —
Następnego dnia właściciel tego otrutego psa umarł na zawał.
— I co z tego?... Zdarza się to na co dzień. — Dominika nie mogła jakoś
wykrzesać z siebie najmniejszej iskierki zainteresowania. — Po prostu zwykły zbieg
okoliczności. I czym się tu przejmować? Stuknij się w przegrzany łepek!
— Może i tak... — Olga kruszyła w palcach ciastko — ale zapomniałam ci
powiedzieć, że tego wieczoru, kiedy umarł sąsiad, widziałam znów tego kota. Biegł
wzdłuż płotu ogrodu Kraftów.
— Dobrze, widziałaś go drugi czy nawet trzeci raz... Ale jaka to znów makabra?
Przecież nie ma w tym nic dziwnego. Pomyśl sama i przyznasz mi rację.
— Kiedy właśnie jest w tym wiele dziwnego — upierała się Olga. — Mieszkam
wiele lat naprzeciw tego ogrodu i wiem, że żaden kot nie mógł pokazać tam końca
nosa, bo pies biegał luzem i każdego rozdarłby na kawałki. A teraz proszę: dwa razy w
ciągu dwóch dni widziałam tego cholernego kota, po czym zawsze ktoś umierał, jak
na zamówienie. Czy to nie jest podejrzane, co?
— Istnieje tylko jedno podejrzenie, że roztopiła ci się piąta klepka — ziewnęła
serdecznie Dominika. — Od razu ci to mówiłam, ale...
Tu dzwonek przy drzwiach rozdzwonił się na cały regulator. Olga, czując że
nadciąga nowy słuchacz dla jej „kociej” sprawy, podbiegła truchcikiem do
przedpokoju.
— Co tu się dzieje? — grzmiała już od progu dorodna blondynka, której oczy i
biust zdawały się wyskakiwać ochoczo na powitanie domowników. — Okna
zasłonięte, w chacie ciemno i do tego pranie rozwieszone w pokoju, jakby brakowało
miejsca na dworze! Chore jesteście? — pytała troskliwie, całując Dominikę, zupełnie
ogłuszoną witalnością gościa.
— Postawcie dobrą kawę, a ja w zamian opowiem wam fantastyczną historię...
Kojak przy niej wysiada! — gość rozłożył się wygodnie na kanapie. — Ale czemu tak
na mnie patrzycie?... Może zabrakło wam kawy?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin