A.J.QUINNELL
Lockerbie
Tłumaczył Grzegorz Gortat
Dla Jane
PROLOG
Mężczyzna wyróżniał się spośród pozostałych, lekarz pracujący w zaimprowizowanej kostnicy zauważył to od razu. Nieznajomy spoglądał na oba ciała beznamiętnym wzrokiem. Jego twarz nie ujawniała śladu cierpienia, nie uronił ani jednej łzy. Zatrzymał wzrok na czteroletniej dziewczynce, na której ciele nie widać było najmniejszej rany. Kiedy leżała tak na stole, mogłoby się zdawać, że mała pogrążona jest w głębokim śnie. Nawet jej długie ciemne włosy pozostawały wciąż starannie uczesane. Mężczyzna przeniósł spojrzenie na zwłoki kobiety, przykryte szczelnie aż po szyję prześcieradłem. Nachylił się i ściągnął przykrycie odsłaniając nagie, straszliwie zmasakrowane ciało.
- Mogę pana zapewnić, że śmierć nastąpiła bardzo szybko, to była kwestia sekund, proszę pana - wydusił z siebie lekarz.
Później sam się zastanawiał, co mu kazało zwrócić się do nieznajomego w tak ugrzeczniony sposób. Nie leżało to przecież w jego zwyczajach. Tymczasem zjawił się policjant z notatnikiem w ręku. Spojrzał na zwłoki kobiety i zaraz odwrócił wzrok. Podał stojącemu obok mężczyźnie notatnik i pióro.
- Mogę pana prosić o podanie imienia i nazwiska?
Mężczyzna wpisał się na kartce, po czym skinął głową lekarzowi i policjantowi i odszedł, mijając długie rzędy ciał. Lekarz i policjant odprowadzali go wzrokiem. Był wysoki, mocno zbudowany, o krótko ostrzyżonych siwych włosach. Zwracał uwagę jego dziwny chód: kiedy szedł, stawiał na ziemi najpierw zewnętrzne krawędzie stóp. Patrzące pozornie bez wyrazu oczy osadzone były głęboko w grubo ciosanej twarzy. Chował je pod na wpół przymkniętymi powiekami, jakby w obronie przed dymem papierosowym, którego wcale nie było. Nad prawym okiem biegła pionowa blizna. Inna, głęboka i szersza, przecinała mu prawy policzek, ciągnąc się aż do brody. Lekarz poznał od razu, że to stare blizny.
Kiedy mężczyzna przekroczył próg drzwi, policjant odezwał się:
- Niewiele można było po nim poznać.
- Powiem więcej - poprawił go lekarz. - Nie okazał żadnych emocji.
Po czym naciągnął z powrotem prześcieradło na zmasakrowane ciało kobiety.
Mimo trudów rolniczego życia i szturchańców, jakich nie szczędził mu los, Foster Dodd nie stracił nic z uczuciowej wrażliwości. W owym czasie wypasał owce na stupięćdziesięcioarowym pagórkowatym pastwisku, rozciągającym się w pobliżu szkockiego miasteczka Lockerbie. Kiedy latający w barwach Pan Am Jumbo Jet eksplodował na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, wiele ciał wraz z niemal nie naruszonym nosem samolotu spadło wprost na pola Fostera między owcami. Tak właśnie zaczęła się owa straszliwa noc, której miał nie zapomnieć do końca swojego życia.
Nieznajomy zjawił się na farmie dwa dni później w towarzystwie młodego policjanta o twarzy pokrytej żałobą. Podobnie jak lekarz i policjant w kostnicy, również i Foster Dodd spostrzegł, że nowo przybyły wyróżnia się zachowaniem. Pozostali, a było ich niemało, nie potrafili ukryć szoku i szaleńczej rozpaczy. Nie mogli powstrzymać się od łez, a Foster i jego żona wtórowali im w płaczu.
Nieznajomy nie uronił nawet łzy.
Policjant poznał ich ze sobą i poprosił Fostera:
- Pokaż panu, gdzie znalazłeś tamtą małą dziewczynkę, dobrze? Tę w jasnoczerwonym kombinezoniku.
Szli z kilometr po polach. Było zimno, wiał północny wiatr. Farmer i policjant mieli pod płaszczami ciepłe ubrania. Mężczyzna nosił szare sztruksowe spodnie, wełnianą kraciastą koszulę i dżinsową marynarkę. Sprawiali wrażenie, jakby jeszcze nie obudzili się ze snu. W oddali przesuwali się ustawieni w długi szereg żołnierze, którzy przeczesywali dokładnie każdą piędź ziemi.
Kiedy cała trójka dotarła do kępy krzewów, Foster odezwał się:
- Znalazłem ją tam, między tymi krzakami. Rzuciło mi się w oczy jej czerwone ubranie. - Ściszył nieco głos i dodał: - Zgon musiał nastąpić momentalnie, na pewno nic nawet nie poczuła.
Mężczyzna rozglądał się po ogromnym pastwisku.
- Pana owce musiały przeżyć niemały szok - mruknął pod nosem.
Tak rozpoczęła się rozmowa, która na zawsze zapisała się w pamięci Fostera Dodda. Dziesięć minut zeszło im na pogawędce o owcach i pracy na farmie. Mężczyzna wykazał się sporą wiedzą. W jego głębokim, spokojnym głosie pobrzmiewał lekki amerykański akcent. Foster obrzucił go kilka razy szybkim spojrzeniem: ciemnoszare, głęboko osadzone oczy przybysza nie oderwały się nawet na moment od kępy krzaków. Nagle Foster Dodd znów zobaczył plamę jaskrawej czerwieni. Przypomniał sobie, jak przedzierał się przez krzaki i znalazł dziewczynkę. Nie dostrzegając na jej ciele żadnych obrażeń pomyślał, że być może mała jeszcze żyje, chwycił ją więc na ręce i potykając się pognał przez pola do domu. Lekarz po zaledwie parusekundowych oględzinach pokręcił przecząco głową. Fosterowi utkwiła na zawsze w pamięci pogoda malująca się na twarzyczce dziecka. Na wspomnienie tej chwili łzy od nowa napłynęły mu do oczu i głos zaczął się łamać.
Nieznajomy położył mu rękę na ramieniu i odwrócił go łagodnym ruchem. Ruszyli wolno w kierunku domu Fostera.
Tego samego wieczoru, leżąc już w łóżku, Foster odezwał się do żony:
- Gość starał się mnie jeszcze pocieszać.
- Kto taki? - nie zrozumiała.
- Mówię o ojcu tej małej dziewczynki w czerwonym ubranku. Stracił żonę i dziecko, a mnie próbował pocieszać... I było mu bardzo przykro z powodu owiec, które straciliśmy.
Peter Fleming urządził tymczasowe biuro w pustej fabryce należącej do firmy chemicznej. Katastrofa samolotu Pan Am miała miejsce w jego obwodzie, stąd też właśnie jemu jako głównemu oficerowi powierzono kierowanie operacją. Przez ostatnie dwa dni udało mu się złapać zaledwie parę godzin snu. Czuł zmęczenie w całym ciele i mętlik w głowie. W obwodzie Fleminga, który mógł się poszczycić jednym z najniższych wskaźników przestępczości w całej Wielkiej Brytanii, panował zwykle sielankowy spokój; mimo to trudno byłoby znaleźć w całym kraju policjanta wykazującego większą determinację i nieustępliwość. Po raz kolejny przebiegał teraz wzrokiem kartkę za kartką: wykaz pasażerów, nazwiska najbliższych krewnych, identyfikacja zwłok. Podniósł oczy na widok policjanta, który podszedł do biurka prowadząc ze sobą nieznajomego mężczyznę. Wstał i przywitał się z przybyszem.
- Serdecznie panu współczuję. Powtórzę tylko to, co już pewnie panu mówiono: wszystko nastąpiło tak nagle, że z pewnością niewiele zdążyło dotrzeć do ich świadomości.
Mężczyzna przytaknął.
Fleming wskazał mu krzesło. Gość usiadł i zapytał:
- Wiadomo już coś o przyczynie katastrofy?
Fleming pokręcił głową. - Na to jeszcze o wiele za wcześnie. Szczątki maszyny zostały rozrzucone na obszarze co najmniej trzystu kilometrów kwadratowych i upłynie niemało tygodni, zanim wszystko poodnajdujemy i poskładamy do kupy.
Głos, który dobiegł do niego ponad biurkiem, był zimny i stanowczy:
- Na pokładzie wybuchła bomba.
Uwagę Fleminga przykuła nie tyle treść uwagi, co głos rozmówcy: niski, głęboki, wibrujący, wyzbyty wszelkich wątpliwości. Patrząc mu w oczy Fleming odpowiedział:
- Tego jeszcze nie wiemy. Nie mogę niczego twierdzić przed poznaniem wszystkich faktów.
Mężczyzna skinął tylko głową i wstał.
- To była bomba - powtórzył. - Fakty w końcu tylko to potwierdzą.
Fleming również podniósł się z miejsca.
- Jeżeli ktoś podłożył bombę, to moim zadaniem będzie wykryć sprawców i oddać ich w ręce sprawiedliwości.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Wreszcie Fleming przerwał milczenie:
- Mam nadzieję, że będzie pan mógł odebrać ciała w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. A tymczasem czy mogę być panu jeszcze w czymś pomocny?
- Chciałbym dostać pełną listę pasażerów oraz nazwiska i adresy ich najbliższych krewnych.
- Nie jestem pewny, czy wolno mi je panu udostępnić.
- Dlaczego nie?
Oficer wzruszył ramionami.
- Taki jest tryb postępowania. Wie pan, w moim obwodzie nigdy przedtem nic takiego się nie zdarzyło.
- I miejmy nadzieję, że więcej się nie powtórzy. W każdym razie z uwagi na załatwianie formalności ubezpieczeniowych najbliżsi krewni ofiar będą musieli zorganizować się w jakąś grupę i być ze sobą w kontakcie.
Policjant odpowiedział skinieniem głowy.
- Chyba ma pan rację. Dobrze, spróbuję zdobyć listę przed pana wyjazdem.
Podali sobie ręce, po czym Amerykanin odwrócił się i przeszedł między biurkami do drzwi.
Uwagę Fleminga zwróciła dziwna rzecz: w sali przy biurkach siedziało co najmniej z tuzin policjantów i policjantek, którzy obsługiwali centrum łączności radiowej; otóż wszyscy oni jak na komendę przerwali pracę i odprowadzali przybysza wzrokiem. Wrócili do swoich zajęć dopiero wtedy, kiedy za mężczyzną zamknęły się drzwi.
Fleming położył przed sobą listę najbliższych krewnych ofiar. Przesuwał palcem wzdłuż kolejnych pozycji, aż odnalazł szukane nazwisko. Skinął na swego asystenta i wręczając mu wykaz polecił:
- Zadzwoń do Jenkinsa z Wydziału Specjalnego. Poproś, żeby sprawdził tego gościa.
Policjant oddalił się, a Peter Fleming nadal stał wpatrując się w zamknięte drzwi. Przeszedł go lekki dreszcz. Nie ma rady, trzeba będzie zamówić więcej grzejników.
1
Było już ciemno. Dobermanka niczego nie dostrzegła, nie usłyszała i nie wywęszyła. Poczuła tylko ostry, przeszywający ból w boku. Zerwała się na cztery łapy wydając zdziwione warknięcie. Poczłapała parę kroków wzdłuż basenu, raptem ugięły się pod nią łapy i zwaliła się na bok. Przez pół minuty ciałem suki wstrząsały drgawki, po czym zastygła w bezruchu.
Trzydzieści metrów dalej odziana na czarno sylwetka ześlizgnęła się po linie ze szczytu wysokiego ogrodowego muru.
Przez kilka minut czarna postać czekała przykucnięta i wytężała wzrok. Jedynym źródłem światła był słaby poblask odległych latarni ulicznych. Wreszcie podniosła się i zbliżyła do basenu. Tam zatrzymała się na chwilę, żeby sprawdzić psa, następnie przesunęła się na tyły pogrążonego w ciemności budynku.
Miguel oglądał w telewizji odcinek serialu “I Love Lucy”. Zachwycał go hiszpański akcent Desi Arnaza przypominający w przekonaniu Miguela jego własny. Śmiał się właśnie w najlepsze, kiedy do jego uszu doszedł hałas u drzwi. Odwrócił się zaskoczony i śmiech zamarł mu na ustach na widok ubranego na czarno mężczyzny. Zobaczył unoszącą się w jego stronę lufę pękatego pistoletu i usłyszał stłumiony trzask. Poczuł ukłucie w klatce piersiowej. Poderwał się z przerażoną miną chwytając się za pierś. Sylwetka mężczyzny zaczęła mu się rozmazywać przed oczami. Dobiegł go głos, głęboki i wibrujący:
- Bez obawy, nic ci nie będzie. Trochę się tylko prześpisz.
Miguel zgiął się wpół. Zanim zwalił się na dywan, był już pogrążony we śnie.
Kolacja była nudnym, acz nieodzownym obowiązkiem. Nie było mowy, żeby James S. Grainger, wieloletni senator ze stanu Kolorado, mógł się w rozsądny sposób od niej wykręcić. Kiedy gubernator wydawał kolację dla sekretarza stanu ds. obrony, obecność senatora była ze wszech miar oczekiwana.
Jak miało to miejsce ostatnimi czasy, również i dzisiaj senator nie wylewał za kołnierz. Kolację poprzedził zbyt wieloma szklaneczkami whisky, a do samego posiłku wychylił zbyt dużo lampek wina. Wiedział jednak, że nikt z tuzina gości zgromadzonych wokół stołu niczego nie pozna. Jedynie Harriot mogłaby go rozszyfrować, ale w końcu przy jej trzydziestopięcioletnim doświadczeniu to nic trudnego.
James S. Grainger był człowiekiem inteligentnym i praktycznym. W ciągu całej kolacji niewiele się odzywał, ale żaden z gości nie oczekiwał niczego innego.
Jako pierwszy zebrał się do wyjścia, co nikogo nie zaskoczyło. Odprowadzając go do drzwi, gubernator ujął go pod ramię i poprosił:
- Rozważ to jeszcze raz, Jim. Naprawdę chciałbym, żebyś objął przewodnictwo komitetu finansowego.
Zatrzymali się w holu. Senator odpowiedział:
- Craig, daj mi jeszcze parę dni do namysłu. Taka praca to kupa obowiązków.
Gubernator obrzucił go współczującym spojrzeniem. Ale przez ostatnie kilka miesięcy wszyscy patrzyli na senatora w ten sposób.
- Jim, może właśnie nawał pracy będzie najlepszym lekarstwem.
Senator wzruszył ramionami.
- Może i tak... Daj mi parę dni. Słuchaj, Craig, trochę za dużo dziś w siebie wlałem. Mógłbyś poprosić któregoś ze swoich ludzi, żeby zamówił mi taksówkę? Nie byłoby chyba rzeczą wskazaną, żeby pan senator został zatrzymany przez patrol policji drogowej.
Gubernator uśmiechnął się szeroko i spojrzał na zegarek.
- Nie ma sprawy. Mój kierowca ma odwieźć sekretarza stanu na lotnisko, ale do jego wyjścia pozostały co najmniej godzina i kolejne cztery kieliszki brandy.
Senator otworzył drzwi i wszedł do domu, który gwoli ścisłości należałoby raczej nazwać pałacem. W młodszych latach zbił fortunę na handlu nieruchomościami; chociaż sam preferował prostotę, to Harriot, przy wszystkich jej zaletach, lubiła otaczać się splendorem. Przemierzając marmurowy hol po raz kolejny zadał sobie pytanie, czy nie powinien sprzedać domu i kupić coś zdecydowanie mniejszego.
W tej samej chwili jednak odrzucił od siebie tę myśl. Harriot w jakimś sensie była nadal obecna w tym miejscu. Pracowała nad jego powstawaniem razem z architektem i budowniczymi, ten dom należał do niej. Jakże mógłby kiedykolwiek zamieszkać gdzie indziej. Otworzył drzwi do salonu. W pokoju paliło się światło, widocznie Miguel zapomniał je zgasić.
Eleganckie wnętrze urządzone było w stylu europejskim. Składały się na nie kryształowe żyrandole, ciężkie, wygodne fotele i kanapy, oraz biurko z czasów Ludwika XIV - Harriot nigdy nie pozwoliła mężowi na przeniesienie mebla do jego gabinetu. Pokój był duży, a w samym jego końcu - po poważnej sprzeczce z Harriot - udało mu się przeforsować postawienie mahoniowego barku z czterema czarnymi, obitymi skórą stołkami. Na jednym z nich siedział teraz nieznajomy mężczyzna.
Przybysz był w średnim wieku, ale słusznej postury, nosił czarne spodnie i koszulkę polo tegoż koloru. Trzymał w ręku kieliszek. Twarz przecinały mu blizny. Miał krótko przystrzyżone włosy.
Senator przebiegł wzrokiem pokój: wszystko na swoim miejscu. Momentalnie alkohol wywietrzał mu z głowy, wróciła czujność. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć lub wykonać jakikolwiek ruch, nieznajomy przemówił:
- Przepraszam, senatorze, za tę nieproszoną wizytę. Nie mam złych zamiarów. Zajmę panu z dziesięć minut i zaraz znikam.
Senator zerknął na telefon stojący na biurku. Mężczyzna podchwycił spojrzenie i wyjaśnił przepraszającym tonem:
- Odłączyłem aparat.
W głosie intruza pobrzmiewał lekki południowy akcent. Głos był głęboki i dobywał się wprost z przepony.
- Do diabła, coś pan za jeden? Miguel pana wpuścił?
- Miguel odpoczywa teraz wygodnie w swoim pokoju. Nie obudzi się wcześniej jak nad ranem.
James S. wiedział, co to strach. Z walk w Korei wyniósł rany i liczne odznaczenia. W pierwszej chwili widok nieznajomego przejął go lękiem, który teraz powoli zaczął mijać. Podchodząc do barku zapytał:
- Dlaczego nie umówił się pan normalnie na spotkanie?
- Trzy dni temu zadzwoniłem do pana sekretarki. Na jej pytanie o rodzaj sprawy wyjaśniłem, że rzecz jest natury osobistej. Kazała mi zostawić swój numer. Następnego dnia telefonowałem dwukrotnie powtarzając jej, że sprawa jest osobista i nie cierpiąca zwłoki. Wiem, że rano wylatuje pan do Waszyngtonu.
Senator zatrzymał się przy barku i oparł się łokciem o jego blat. Zgodnie z życzeniem gospodarza mebel był dopasowany do jego wzrostu. Stał teraz twarzą do przybysza.
- Jak się pan nazywa?
- Używam nazwiska Taylor.
Senator pokiwał z namysłem głową.
- Tak, chyba sobie przypominam, była jakaś wiadomość od pana. Kłopot w tym, że mam naprawdę bardzo mało czasu.
- Ja również.
W głosie senatora pojawiła się nagle zdecydowana nuta.
- Jaki jest powód pańskiej wizyty?
- Rejs numer sto trzy linii Pan Am.
Patrzyli na siebie przez chwilę. Senator był starszy o dziesięć lat. Miał włosy przyprószone siwizną, sylwetkę szczuplejszą i mniej postawną, ale wciąż wysportowaną. Każdego ranka pokonywał siedemdziesiąt długości piętnastometrowego basenu. Bez pośpiechu wszedł za barek i nalewając sobie dużą szkocką, zapytał:
- Jak się pan tutaj dostał?
- Muszę przyznać, senatorze, że ma pan bardzo nowoczesny system bezpieczeństwa. Przed wyjściem powiem panu, jak można go jeszcze bardziej usprawnić.
- Co z psem?
- Leży przy basenie. - Podniósł rękę i zapewnił: - Proszę się nie martwić, tylko śpi.
Senator spojrzał na kieliszek przybysza: był prawie pusty.
- Co pan pije?
Taylor wskazał brodą na półki za plecami senatora.
- Poczęstowałem się pańską wyśmienitą Stoliczną.
Gospodarz sięgnął po butelkę, nalał porządną porcję alkoholu, po czym zdjął pokrywę z pojemnika na lód i nałożył sobie lodu. Na barku stała mała butelka z wodą sodową. Taylor nalał jej do szklanki i podniósł kieliszek. Senator również wzniósł kieliszek i zapytał:
- Co panu wiadomo o rejsie numer sto trzy?
- Leciała nim pańska żona.
- Zatem?
- Na pokładzie były także moja żona i córka.
Na moment zapadła cisza. Senator przerwał ją pierwszy.
- Ile lat miała pańska żona?
- Dwadzieścia dziewięć.
- A córka?
- Cztery.
Z niewiadomych dla samego siebie powodów senator zadał kolejne pytanie:
- Jak się nazywały?
- Nadia i Julia.
W pokoju znów zaległa cisza. W końcu senator przemówił zduszonym głosem:
- Moja żona miała na imię Harriot. Przeżyła sześćdziesiąt trzy lata. Byliśmy bezdzietni, nie mogliśmy mieć dzieci. Byliśmy tylko we dwoje...
Gość napełnił ponownie kieliszki i zaproponował:
- Wyjdźmy przed dom. Nad wodą jakoś lepiej mi się myśli.
Senator wziął swój kieliszek i rozsunął oszklone drzwi. Obeszli basen i zatrzymali się przy psie. Mężczyzna nachylił się, podłożył suce dłoń pod pysk i trzymał tak przez pół minuty. Podniósł się i orzekł:
- Nic jej nie będzie. Obudzi się o świcie, tyle że w dosyć kiepskim nastroju.
- A jak poradził pan sobie z Miguelem?
- W ten sam sposób. W końcu wszyscy jesteśmy zwierzętami.
Ruszyli razem wokół basenu. Nieznajomy zadał następne pytanie:
- Co zamierza pan zrobić w związku ze śmiercią Harriot?
Zrobili kolejne dwa okrążenia, zanim senator odezwał się:
- A co pan zrobi w sprawie śmierci Nadii i Julii?
- Zabiję drani, którzy je uśmiercili.
Przeszli dwa okrążenia w całkowitej ciszy.
- Wejdźmy do środka - zaproponował senator. W chwilę potem uśmiechnął się blado. - Mam zamiar zrobić dokładnie to samo. Puściłem już piłkę w ruch.
- W jaki sposób?
Senator był nader akuratnym człowiekiem. Zanim odpowiedział, zerknął na datę na tarczy swojego Rolexa.
- Przed trzema tygodniami wynająłem pewnego człowieka. To fachowiec...
- Fachowiec od czego?
- Od zabijania.
- Amerykanin?
- Tak.
- Mogę poznać jego nazwisko?
Senator pokręcił głową.
- Przykro mi, ale nie. To jeden z punktów naszej umowy.
Jego rozmówca westchnął.
- W takim razie niech mi pan coś o nim opowie, zdradzi choćby parę szczegółów.
- Niegdyś był najemnikiem.
- Gdzie?
- W Kongo, Biafrze, i w jeszcze paru innych miejscach.
- A kogo planuje zabić?
- Rzecz jasna, cel nie został jeszcze w pełni określony. Dzięki moim znajomościom mam dostęp do wstępnych raportów FBI i CIA. Jednego są już pewni: za zamach odpowiedzialna jest jakaś grupa palestyńska. Może chodzić o Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny, Naczelne Dowództwo Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, o grupę Abu Nidala czy nawet o Hezbollah. Ludzie z FBI i CIA spodziewają się, że zidentyfikowanie zamachowców to kwestia paru miesięcy.
- Nad czym więc teraz pracuje pański ekspert od zabijania?
- Przygotowuje operację infiltracji Libanu lub Syrii, w zależności od tego, kto okaże się ostatecznym celem.
- Ma jakieś doświadczenie z pobytu na Bliskim Wschodzie?
- Bardzo bogate.
- Jak pan na niego trafił?
- Sam mnie odnalazł.
- Oczywiście dokładnie go pan sprawdził.
Senator uśmiechnął się.
- Za pośrednictwem FBI wyciągnąłem jego kartotekę z Interpolu, gdzie prowadzą centralny bank danych na temat wszystkich znanych najemników. Prawdę powiedziawszy, jego historia jest rzeczywiście interesująca. Opowiedział mi ją jeszcze, zanim zadzwoniłem do FBI. Otóż jakieś pięć lat temu upozorował własną śmierć. FBI potwierdza, że został zabity. To naprawdę niezwykły facet, jeden z kilku Amerykanów, którzy służyli we francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
- Kiedy to było? - zapytał cicho Taylor.
- Nie wiem dokładnie, w każdym razie walczył w szeregach Legii w Algierii.
- W którym batalionie?
- Nie dysponuję szczegółowymi danymi, wiem tylko, że był to batalion spadochroniarzy.
- Ile mu pan zapłacił... Ile wziął zaliczki?
Po krótkiej chwili wahania senator odpowiedział:
- Cały kontrakt opiewa na milion dolarów: dwadzieścia pięć procent od razu do ręki, kolejne dwadzieścia pięć procent po rozpoznaniu celu, i reszta po wykonaniu zadania.
Nastała cisza. Przerwał ją spokojny głos senatora:
- Zamierzał pan przedstawić podobną propozycję?
Nocny gość potrząsnął przecząco głową.
- Niezupełnie. Chcę wykorzystać pańskie powiązania i dostęp do informacji. Po zapoznaniu się z koneksjami i życiorysami wszystkich pasażerów feralnego samolotu stwierdziłem, że u pana znajdę to, czego mi trzeba: to znaczy pieniądze i władzę dającą dostęp do informacji za pośrednictwem CIA i FBI. Dysponuję sporym majątkiem, ale nie wystarczająco dużym. Tego rodzaju operacja pochłonie jakieś pół miliona dolarów. Ja wyłożę połowę, pan drugą.
...
dargoa