Martin_George_R_R_-_Retrospektywa_Tom_2_Zeglarze_nocy.txt

(911 KB) Pobierz
George R.R. Martin
Retrospektywa Tom II
Żeglarze nocy

Częć V
Hybrydy i horrory

Hybrydy i horrory
    W dzieciństwie nigdy nie czytałem horrorów. A przynajmniej nigdy ich tak nie nazywałem. Ale opowiadania o potworach... te kochałem. Kiedy wyruszalimy na miasto w Halloween, zawsze chciałem być duchem albo potworem, a nie kowbojem, trampem bšd klaunem.
    The Plaza była najobskurniejszym z trzech stałych kin w Bayonne, ale nigdy nie opuszczałem filmów o potworach pokazywanych tam w sobotnie popołudnia. Bilet kosztował tylko dwadziecia pięć centów. W bardziej eleganckich kinach, DeWitt i Lyceum, widziałem efekciarskie filmy Williama Castlea, The Tingler i 13 duchów. Tylko raz postawiłem nogę w Victory, starym, ogromnym, walšcym się gmachu opery w Bayonne, który przez większš częć mojego dzieciństwa był zamknięty, i wtedy również oglšdałem film o potworach. Siedzenia cuchnęły stęchliznš, pokrywał je kurz, a jak się potem okazało, pełno w nich było pcheł. Wróciłem do domu ze ladami ukšszeń, a wkrótce potem Victory znowu zamknięto.
    W telewizji również nadawano straszne filmy. Nocami mogłem oglšdać stare horrory z wytwórni Universal, jeli matka nie zagoniła mnie do łóżka. Moim ulubionym potworem był Wilkołak, chociaż lubiłem też hrabiego Drakulę i Frankensteina (to zawsze był dla nas Frankenstein, a nie potwór Frankensteina czy potwór). Potwór z Czarnej Laguny ani Niewidzialny Człowiek nie mogli się równać z tš wielkš trójkš, a Mumia była po prostu głupia. Poza starymi filmami od czasu do czasu udawało mi się też obejrzeć jaki szczególnie straszny odcinek Strefy mroku albo Alfred Hitchcock przedstawia... ale seria Thriller z Borisem Karloffem była straszniejsza od obu tamtych razem wziętych. Nakręcona na potrzeby tego serialu adaptacja Pigeons from Hell Roberta E. Howarda budziła grozę większš niż wszystko, co widziałem w telewizji przed wojnš wietnamskš... a nawet relacje z wojny nie pokazywały, jak facet schodzi po schodach z siekierš wbitš w głowę.
    Pożerałem też komiksy o potworach, choć urodziłem się za póno na te naprawdę dobre  Opowieci z krypty i całe to gnijšce towarzystwo z EC. Póniej przeczytałem o nich w fanzinach, ale nigdy nie udało mi się dostać egzemplarza. Pamiętam, jak kiedy natrafiłem u miejscowego fryzjera na wytarty komiks, znacznie straszniejszy od tych, które wówczas kupowałem. Niemal na pewno był to stary komiks z EC, który uchował się do owej pory w zakładzie fryzjerskim; leżały tam również całe stosy Blackhawków z czasów poprzedzajšcych DC. Zanim jeszcze Marvel stał się Marvelem, wydawał mnóstwo nieszczególnie strasznych komiksów o potworach. Wszystkie te potwory miały głupie imiona i przybywały z kosmosu. Kupowałem je, choć nie były zbyt dobre i nigdy nie lubiłem ich nawet w połowie tak bardzo jak komiksów o superbohaterach.
    mieszne ksišżeczki, filmy i telewizja zasiały we mnie potworne nasienie... ale moja miłoć do prawdziwej literatury grozy zaczęła się dopiero w roku 1965, gdy zapłaciłem pięćdziesišt centów (skandalicznie wysokš cenę, jak na owe czasy) za wydanš przez Avon w miękkiej oprawie antologię Boris Karloffs Favorite Horror Stories i przeczytałem opowiadanie H.P. Lovecrafta Duch ciemnoci. Były tam też inne znakomite utwory, takich autorów jak Poe, Kornbluth i Robert Bloch, ale to Lovecraft złapał mnie za gardło i nie chciał pucić. Tamtej nocy bałem się zasnšć, a następnego dnia zaczšłem szukać innych ksišżek z opowiadaniami HPL, który skoczył aż na szczyt mojej osobistej listy przebojów, dzielšc przodownictwo z RAH i JRRT.
    Piszemy takie utwory, jakie czytamy. Nie czytałem w młodoci Zanea Greya i nigdy nie napisałem westernu. Czytałem Heinleina, Tolkiena i Lovecrafta, było więc nieuniknione, że którego dnia spróbuję stworzyć własne potwory. Jeli za chodzi o hybrydy...
    ...na długo przed tym, gdy do mojego życia wkroczył H.P. Lovecraft, znalazłem pod choinkš zestaw małego chemika.
    Takie zestawy były w latach pięćdziesištych bardzo modne i można je było znaleć pod wieloma choinkami, podobnie jak kolejki Lionela albo pasy Roya Rogersa z dwoma szeciostrzałowcami (jeli było się chłopcem; dziewczynki dostawały stroje Dale Evans albo zestawy do pieczenia Betty Crocker zamiast małego chemika). To była era Sputnika, era Charlesa van Dorena, era atomu, i Ameryka chciała, żeby wszyscy jej chłopcy wyroli na specjalistów od rakiet. Tylko w ten sposób moglimy pokonać cholernych Ruskich w wycigu na Księżyc.
    Zestawy małego chemika, jakie wówczas sprzedawano (być może zresztš sprzedaje się je po dzi dzień), były wielkim metalowym pudełkiem z pokrywš na zawiasach, w którym znajdowały się stojaki pełne szklanych buteleczek z rozmaitymi chemikaliami, kilka probówek i zlewek oraz ksišżeczka z instrukcjš użytkowania, opisujšca różne pouczajšce dowiadczenia, jakie można było wykonać. Pokrywę z reguły zdobił obrazek przedstawiajšcy schludnego chłopaka (nigdy nie była to dziewczynka) w białym fartuchu laboratoryjnym. Chłopak trzymał w dłoni probówkę, wykonujšc jedno z tych pouczajšcych dowiadczeń (białych fartuchów nie dołšczano). Nie wštpię, że gdzie faktycznie były dzieci, które posłusznie przestrzegały wszystkich instrukcji, wykonywały pouczajšce dowiadczenia, nauczyły się wielu cennych rzeczy i wyrosły na chemików.
    Ja jednak nigdy takich nie spotkałem. Wszystkie znane mi dzieciaki, które dostały na Gwiazdkę zestaw małego chemika, były zainteresowane wyłšcznie produkcjš substancji, które eksplodowały. Albo przybierały dziwaczne kolory. Albo bšbelkowały i produkowały kłęby dymu.
    Sprawdmy, co się stanie, jeli zmieszamy to z tamtym  mówilimy, marzšc o odkryciu tajemnej formuły, która zmieni nas w superbohatera albo przynajmniej w pana Hydea. Niewykluczone, że nasi rodzice sšdzili, iż dzięki małym chemikom zostaniemy w przyszłoci Jonasami Salkami albo Wernherami von Braunami, nas jednak bardziej interesowała kariera jednego z wielkich Victorów... von Frankensteina albo von Dooma.
    W większoci przypadków mieszanie tego z tamtym prowadziło jedynie do powstania paskudnej mazi. Zapewne tak było lepiej. Gdyby udało nam się wyprodukować substancję, która przybierałaby dziwaczne kolory albo bšbelkowała i produkowała kłęby dymu, moglibymy spróbować jš wypić... albo przynajmniej sprawdzić, czy uda się namówić młodszš siostrę do jej wypicia.
    Mój mały chemik szybko wylšdował w głębi szafy, obrastajšc kurzem za kolekcjš starych numerów TV Guide, ale pasja mieszania tego z tamtym mnie nie opuciła. W póniejszych latach dałem jej wyraz w swej twórczoci. Współczesny przemysł wydawniczy uwielbia dzielić tworzone przez nas opowieci na kategorie, ustawiajšc półki z ksišżkami przypominajšce stojaki z buteleczkami w zestawie małego chemika, wyposażone w małe etykiety z napisami KRYMINAŁY, ROMANSE, WESTERNY, POWIECI HISTORYCZNE, SCIENCE FICTION, KSIĽŻKI DLA MŁODZIEŻY.
    Też co. Pozwólcie nam zmieszać to z tamtym i zobaczyć, co się stanie. Pozwólcie przekraczać granice gatunków i zamazywać je, tworzyć historie, które należš do obu i do żadnego z nich. To prawda, że czasami wyjdzie z tego tylko paskudna ma... ale innym razem może uda się uzyskać co, co eksploduje!
    Ponieważ wyznaję takš filozofię, nie ma nic dziwnego w tym, że w cišgu wieloletniej kariery stworzyłem sporo dziwacznych hybryd. Jednš z nich jest Ostatni rejs Fevre Dream. Choć na ogół uważa się go za horror, ta powieć mówi nie tylko o wampirach, lecz również o parowcu. Rockowy Armagedon jeszcze trudniej jest sklasyfikować: fantasy, horror, kryminał, powieć rockowa, powieć o latach szećdziesištych, powieć polityczna. Występuje w niej też Gremlin Żabcio. Nawet mój cykl fantasy, Pień lodu i ognia, jest swego rodzaju hybrydš, gdyż inspiracjš do jego napisania była nie tylko fantasy Tolkiena, Howarda i Fritza Leibera, lecz również powieci historyczne Thomasa B. Costaina i Nigela Trantera.
    Dwa gatunki, które najczęciej ze sobš mieszałem, to horror i science fiction.
    Zrobiłem to już w drugim opowiadaniu, które udało mi się sprzedać. Mimo że Zjazd do San Breta jest osadzony w scenerii science fiction, pozostaje przede wszystkim opowieciš o duchach, choć muszę przyznać, że nieszczególnie strasznš. Moje pierwsze dwa opowiadania o operatorach trupów Nobody Leaves New Pittsburg i Override były kolejnymi nie do końca udanymi próbami tego rodzaju krzyżówki, przedstawiajšcymi fantastycznonaukowš wizję naszego starego przyjaciela ze wiata horroru, zombie. Starałem się wywołać uczucie grozy również w opowiadaniu Dark, Dark Were the Tunnels, a także  ze znacznie lepszym rezultatem  w póniejszym, lepszym utworze, mikropowieci W domu robaka.
    Niektórzy krytycy utrzymujš, że horror i science fiction sš swymi przeciwieństwami. Ich argumenty brzmiš przekonujšco, zwłaszcza w wypadku horroru lovecraftowskiego. Fantastyka naukowa opiera się na założeniu, że wszechwiat, jakkolwiek tajemniczy i przerażajšcy może się nam wydawać, jest w ostatecznym rozrachunku poznawalny, podczas gdy Lovecraft sugeruje, że wystarczy jedno spojrzenie na prawdziwš naturę rzeczywistoci, by doprowadzić człowieka do obłędu. Nic nie mogłoby być dalsze od Campbellowskiej wizji kosmosu. W ksišżce Billion Year Spree, która jest wnikliwš historiš science fiction, Brian W. Aldiss umiecił Johna W. Campbella na biegunie myli gatunku, a H.P. Lovecrafta na jego biegunie marzeń  na drugim końcu literackiego spektrum.
    Obaj ci autorzy tworzyli jednak opowiadania, które można opisać jako hybrydy horroru i science fiction. W gruncie rzeczy, można zauważyć zdumiewajšce podobieństwa między W górach szaleństwa autorstwa HPL a Kim jeste? napisanym przez JWC. Obie te mikropowieci sprawdzajš się zarówno jako horror, jak i jako science fiction. Co więcej, Kim jeste? to zapewne najlepszy utwór Campbella, a W góra...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin