Linda Nagata
Struktor Bohra
(The Bohr Maker)
Przekład Mariusz SeweryńskiMojemu mężowi Ronniemu,
którego wsparcie i wiara w moje siły uczyniły tę książkę realną.
Wczesnym rankiem rzeka przyniosła trupa mężczyzny. Prąd skierował ciało w stronę starego magazynu, gdzie utknęło na jednym z prowizorycznych więcierzy do połowu meszku, rozpiętym przez Arifa między pordzewiałymi palami, na których wspierał się budynek. Phousita odkryła je, gdy wyszła zebrać nagromadzony przez noc meszek. Twarz topielca była skierowana w dół, a długie, czarne włosy unosiły się na powierzchni wody, falując w porywach rzecznego nurtu niczym otaczająca głowę jedwabna, żałobna woalka.
Dziewczyna nerwowo obejrzała się za siebie i podniosła wzrok ku mrocznemu otworowi w podłodze głównej hali, przez który wydostała się z opuszczonego magazynu. Metalowa płyta włazu wisiała tak, jak ją zostawiła. Przyszło jej na myśl, że z łatwością mogłaby niepostrzeżenie zsunąć się do wody, uwolnić głowę trupa z uchwytu więcierza i pchnąć ciało z nurtem rzeki.
Arif nigdy nie dowiedziałby się, co zaszło tego ranka, a ona dłużej nie przejmowałaby się, kim był ten człowiek i jakie złe duchy wciąż mogły krążyć wokół jego doczesnej powłoki. Niech martwi się tym ktoś inny, ten, kto wyłowi go w dole rzeki...
Jednak nie mogła tego zrobić, nie pozwalało jej na to sumienie.
Na powierzchnię wody pod magazynem padało niewiele światła, zwłaszcza o brzasku, lecz nawet w tych warunkach wyraźnie widziała, że mężczyzna był bogaty. Niewielu stać na tak eleganckie ubranie. Nieszczęśnik nadal mógł mieć przy sobie pieniądze lub klejnoty, a przecież członkowie klanu przymierali głodem.
Jeszcze raz zerknęła na otwarty właz.
– Sumiati – zawołała, tłumiąc głos, aby usłyszało ją jak najmniej osób.
Zatrzeszczały przeżarte przez termity deski i w otworze włazu pokazała się Sumiati. Trzymała w rękach pusty koszyk, który miała podać Phousicie.
– Ależ szybko dzisiaj poszło! Napełniłaś już pierwszy koszyk? Wiedziałam, że w końcu zaczniemy łapać więcej meszku! – Nagle dojrzała unoszące się na wodzie ciało. Otworzyła szeroko ciemne oczy i aż pisnęła z wrażenia. – Phousita, ten tuan nadal ma na sobie ubranie! Trzymaj go! Nie pozwól, żeby porwał go prąd! Zaraz zejdę na dół. Jakie piękne szaty, spójrz tylko. Och, czy to możliwe, że znaleźliśmy go pierwsi? Jak myślisz?
Odstawiła na bok koszyk. Odwróciwszy się plecami do otworu, chwyciła zwieszający się z osłony włazu izolowany przewód i niezdarnie opuściła się na dół. Nabrzmiały z powodu zaawansowanej ciąży brzuch sprawił, że gdy przez moment zwisała na końcu liny, przypominała apetyczny, dojrzały owoc jakiegoś rzadko spotykanego gatunku drzewa. Zaraz potem opadła na wąską płytę, ułożoną tutaj przez Arifa. Metal zadygotał pod wpływem uderzenia.
Phousita pomogła jej utrzymać równowagę. Sumiati należała do kobiet o drobnej budowie ciała, lecz nawet przy niej Phousitę można było wziąć za filigranową dziewczynkę. Często doświadczała takich pomyłek i doszła do wniosku, że główną przyczyną jest wzrost: wyglądała na siedem, osiem lat, podczas gdy w rzeczywistości miała niedługo skończyć dwadzieścia pięć. Mimo niskiego wzrostu, jej ciało miało kształty i proporcje typowe dla dojrzałej kobiety, lecz zaokrąglone biodra i pełne piersi robiły wrażenie nienaturalnie zminiaturyzowanych. Ze swą piękną, krągłą twarzą, czarnymi oczami i gęstymi włosami w tym samym kolorze, starannie upiętymi na karku, mogła uchodzić za eterycznego duszka, żywcem wziętego z jakiejś zapomnianej mitologii.
Kiedyś jej niezwykła aparycja przyciągała wielu klientów z dzielnicy handlowej, jednak Arif wymógł na niej obietnicę, że więcej nie będzie tak zarabiać. Skutek: głód stał się dokuczliwszy niż kiedykolwiek przedtem, dusił ich, odbierał chęć do życia, ani na chwilę nie pozwalał o sobie zapomnieć. Tak więc powinna się cieszyć. Za ubranie tego martwego mężczyzny kupią dużo, dużo ryżu.
Pomimo perspektywy rychłej poprawy warunków materialnych, wciąż się wahała. Z łatwo zdobytym bogactwem często szło w parze nieszczęście.
– Nie podoba mi się to wszystko. Nie sposób przewidzieć, jakie złe fluidy otaczają tego tuana – powiedziała, instynktownie używając tradycyjnego tytułu grzecznościowego. – Załatwmy to szybko, a potem zepchnę go z powrotem do rzeki.
Sumiati nie była pewna, czy to właściwy plan.
– Może powinnyśmy zawołać Arifa.
– Nie! – zaprotestowała Phousita tak ostro, że Sumiati podskoczyła na metalowej kładce. – Nie – powtórzyła łagodniej, spoglądając przez ramię na zwłoki. – Po co go budzić?
Damy sobie radę.
Ściśle dopasowany do ciała sarong krępował ruchy. Zawinęła jego spód powyżej kolan i zsunęła się do wody. Poczuła pod stopami szorstkie ziarenka piasku, pokrywającego wybetonowane dno rzeki. Chłodny prąd omywał rozgrzane snem ciało, nasączał wilgocią ubranie, nieoczekiwanie wydobywając głębię barw z wyblakłego, niegdyś błękitnego materiału.
Pomogła Sumiati podążyć w jej ślady, a potem wzięła pusty koszyk na meszek i ruszyła w stronę topielca, jedną ręką przytrzymując się prowizorycznego więcierza.
Arif sklecił je zaraz po przeprowadzce klanu do opuszczonego magazynu. Udało mu się zebrać wiele rzadkich okazów starych, plastykowych butelek, z rodzaju tych, które nie rozpadały się po kilku tygodniach. Poprzecinał je na pół i przymocował do deski, zerwanej z dachu nowej siedziby. Częściowo zanurzone w wodzie, unosiły się na powierzchni niczym wielkie, otwarte dłonie, chwytając w pułapkę swego wnętrza meszek spływający w dół rzeki. Pomysł sprawdził się i przez kilka miesięcy przysporzył klanowi wymiernych korzyści. Przysparzałby ich dalej, gdyby zasoby meszku na rzece nie uległy uszczupleniu... Albo gdyby wzdłuż rzeki gnieździło się mniej głodnych ludzi. Od pewnego czasu systematycznie znajdowali we wnętrzu butelek coraz skromniejsze porcje meszku. Tego ranka Phousita wypatrzyła ledwie cieniutką kieskę brązowej piany. Przygnębiający połów. Nie starczyłoby tego dla trójki ludzi, a w klanie czekało nań trzydzieści dziewięć pustych brzuchów. Czterdzieści, uwzględniając dziecko Sumiati, które już wkrótce będzie oglądać ten ponury świat własnymi oczami. Lepiej nie myśleć, co będzie dalej.
Słońce wznosiło się nad miastem coraz wyżej, zalewając stary magazyn rzeczny gorącymi promykami żółtego światła. Phousita dotknęła głowy martwego mężczyzny. Pomiędzy czarnymi włosami dostrzegła przebłyski białej kości i poszarpanego, różowego ciała. Zabójca zadał potężny cios, który wyrwał z tyłu czaszki niemały otwór. Z rany wciąż jeszcze sączyła się krew, zmywana przez przepływającą wodę – mężczyzna mógł znajdować się w rzece nie dłużej niż kilka minut. Chwyciła jego głowę za włosy i ostrożnie uniosła do góry. Miał zamknięte oczy, rysy bladej twarzy wskazywały na Europejczyka. Na policzku połyskiwało przyćmionym, luminescencyjnym blaskiem pojedyncze czerwone kanji. Nie potrafiła go odczytać.
– Spójrz, ktoś go okradł – powiedziała do zaglądającej zza jej pleców Sumiati. Na poparcie swych słów pokazała rozerwane płatki uszu, w których musiały znajdować się kolczyki.
Przyłożyła do szyi mężczyzny otwartą dłoń. Chiński lekarz, ucząc ją zasad szukania pulsu, nalegał, aby stosować tę osobliwą ceremonię nawet wówczas, gdy właściwie nie ma już żadnych szans, by w pacjencie tliła się choćby iskierka życia. Może dzięki temu przerażona dusza mogła ostatecznie opuścić pułapkę ciała?
Nie miała pewności.
Sumiati z trwogą obserwowała towarzyszkę. Napięcie zniknęło z jej twarzy dopiero wówczas, gdy Phousita przecząco pokręciła głową.
– Nawet jeśli tuan został ograbiony, nadal ma na sobie ubranie – zauważyła z uśmiechem. – Może złodzieje coś przeoczyli.
Pośpiesznie przeszukała kieszenie, ale nic nie znalazła. W tym czasie Phousita była zajęta rozpinaniem szaty. Dwie, trzy minuty później mogła odetchnąć z ulgą i odsunąć się od nagiego ciała topielca.
Na widok koszyka wypchanego pierwszorzędną tkaniną, oczy Sumiati rozbłysły radosnym podnieceniem.
– Szybko, zepchnij go i wracajmy – popędziła Phousitę. – Musimy z tym pójść na jarmark przy świątyni. To daleko, ale dostaniemy tam najlepszą cenę. Możemy też wziąć na sprzedaż trochę wody, a potem kupimy ryż. Dużo ryżu! Będziemy jeść, jeść, jeść, aż brzuchy zaczną pękać w szwach! Powinno jeszcze wystarczyć na jakieś szmatki. Henri i Maman potrzebują nowych ubrań.
Oczywiście, koniecznie musimy kupić lekarstwa. Będziesz wiedzieć, co nam się przyda. Zresztą, chyba i tak zajrzałybyśmy do lekarza. Ten stary Chińczyk naprawdę cię lubi...
Nerwowe szczebiotanie Sumiati wprawiło Phousitę w dobry nastrój. Z uśmiechem pomyślała, że martwy mężczyzna rzeczywiście przyniósł im szczęście. A teraz mogła go odesłać w dalszą drogę. Złapała trupa za ramię i pociągnęła go, chcąc uwolnić z butelkowego więcierza. Za pierwszym razem nie udało się, ale jeszcze chwila, jeszcze jedno zdecydowane szarpnięcie i pozbędzie się problemu. Na pewno. Tylko jedno szarpnięcie. Już miała je wykonać, gdy rozległ się okrzyk:
– Phousita!
Cofnęła rękę jak oparzona. Z poczuciem winy spojrzała na Arifa, który właśnie zeskakiwał z otworu włazu na metalową kładkę. Szczupły, muskularny mężczyzna miał na sobie jedynie znoszone szorty. Natychmiast po wylądowaniu na kładce instynktownie przyjął postawę bojową. Tak, Arif ani na chwilę nie przestawał być wojownikiem, pomyślała z goryczą. Zrobiłby wszystko, absolutnie wszystko, żeby utrzymać się przy życiu.
Fiołkowe oczy Arifa, w których odbijała się dusza drapieżnika zdolnego do największego okrucieństwa, uderzająco kontrastowały z rysami pełnej, promieniującej własnym światłem twarzy, zaokrąglonej jak u dziecka, wesołkowatej jak u trefnisia. Tylko oczy zdradzały jego prawdziwą naturę, demaskowały kotłujące się w jego umyśle kłęby złego humoru. Sumiati zdawała się ślepa na wszelkie znaki świadczące o nastroju mężczyzny. Dobrodusznie zaczęła snuć barwną opowieść o znalezieniu w rzece prawdziwego skarbu. Arif przerwał jej w pół słowa.
– Phousita! – warknął. – Co tam robisz?
Dziewczyna opuściła wzrok na martwego obcokrajowca. Pozbawione ubrania ciało wydawało się nierealne, jak blady, półprzeźroczysty duch.
– Sumiati, zabierz koszyk – powiedziała spokojnie. – Arif mi pomoże.
Sumiati kiwnęła głową, zmieszana. Chwyciła wyciągniętą rękę Arifa i wspięła się na kładkę. Mężczyzna przepuścił ją, a kiedy stanęła pod liną zwieszającą się z otworu w podłodze magazynu, rzekł:
– Zamknij za sobą właz.
Nie spuszczał oka z Phousity. Zalegające pod magazynem cienie sprawiały, że jego spotworniała, ohydnie napuchnięta twarz, świeciła jaśniej niż zwykle.
Sam bez oporów przyznawał, że od urodzenia jest skażony złem. Podobno matka sprzedała go czarownikowi, który rzucił na niego zaklęcie i od tamtej pory grzechy pokazywały się na twarzy niczym namacalny, fluorescencyjny wyrzut sumienia. Ze swym śmiesznie długim nosem, wysuniętym podbródkiem, policzkami zaokrąglonymi i pełnymi jak przejrzałe owoce gwajawy oraz żółtą, pałającą własnym światłem cerą, przypominał komicznego służącego z teatru wayang. Podobieństwo byłoby niemal idealne, gdyby nie oczy.
Rozległ się niemiły dla ucha pisk i trzask pogiętego metalu.
Arii” obejrzał się, jakby chciał nabrać całkowitej pewności, że Sumiati zamknęła właz. Słyszał jej kroki, cichnące w miarę oddalania się w głąb magazynu. Kiedy uznał, że znalazła się poza zasięgiem głosu, powiedział:
– Phousita, ten człowiek to żywność. – Podszedł na skraj mostka i rzucił retoryczne pytanie: – Dlaczego wyrzucasz nasz posiłek?
W następnej chwili znajdował się już w wodzie, rozcinając ją jak promień słonecznego światła, wystrzelony z metalowej kładki, ciągnący za sobą warkoczyk grubych, czarnych włosów, spiętych z tyłu głowy w koński ogon. Wynurzył się obok Phousity, opryskując ją wodą. Dostrzegłszy wyraz jej twarzy, odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
– Nie ma się czego bać – zamruczał kojąco, przygarniając dziewczynę. – Ta stara wiedźma naopowiadała ci jakichś bzdur, nafaszerowała kłamstwami. To tylko ciało, duch tuana opuścił je dawno temu.
Phousita zadrżała, a chłód wody przyczynił się do tego tylko w niewielkim stopniu. Przylgnęła do Arifa, szepcząc mu do ucha:
– Przecież nawet nie wiesz, jakim był człowiekiem.
– To nie ma znaczenia.
– Ma, jeśli zamierzamy... zjeść jego ciało.
– Nic zjemy ciała, tylko meszek, który z niego powstanie.
Przedtem sama pomagałaś mi to robić z innymi, a potem bez oporów jadłaś meszek.
Położyła głowę na jego piersi. Owszem, pomagała mu. Wówczas dała się przekonać.
– Sutedjo i Piet należeli do klanu – stwierdziła. – Dobrze ich znaliśmy, z całą pewnością nie życzyli nam źle. Ten mężczyzna jest kimś obcym, mógł uczynić za życia wiele zła...
– Zabrał je ze sobą w zaświaty.
– Jego duch nadal może krążyć w pobliżu ciała.
Arif stracił cierpliwość.
– Jego duch? – prychnął lekceważąco. – Duch gnieździ się w głowie, a jego głowa jest roztrzaskana jak skorupa orzecha. Ty głupia wieśniaczko, on nie żyje!
Zanurkował. Po chwili wynurzył się po drugiej stronie urządzenia do połowu meszku, złapał trupa za nadgarstki i ściągnął z więcierza.
– Byłoby lepiej, gdybyś nigdy nie spotkała tej cholernej wiedźmy! Przewróciła ci w głowie. Chcesz być czarodziejką, jak ona? Odbiło ci! To była tylko stara, głupia jędza z gór. Cieszę się, że wyciągnęła kopyta. Żałuję tylko, że nie miałem okazji zamienić jej w nawóz, jak tego faceta!
Phousita uderzyła dłonią o powierzchnię wody.
– Przestań, Arif, natychmiast przestań! Próbujesz zgrywać wszechwiedzącego, ale nic nie wiesz. Nic! Ludzie plotkują na ulicy, a ty bierzesz to za szczerą prawdę. Nowa, cudowna magia...
Może i jest cudowna, ale nawet ci nowomodni czarownicy nie wiedzą wszystkiego. Arif!
Nie słuchał jej. Odwrócił się do niej plecami i zaczął holować zwłoki w górę rzeki. Phousita nabrała powietrza. Nie umiała pływać. Arif obiecał, że ją nauczy, ale na obietnicy się skończyło.
Nerwowo zanurkowała pod więcierzem. Poczuła na twarzy zimne macki rzecznego prądu i ogarnął ją paniczny strach, że już nigdy się nie wynurzy. Na szczęście nadspodziewanie szybko osiągnęła powierzchnię wody i już po chwili ponownie oddychała wilgotnym powietrzem. Dlaczego tak się denerwowała? Zachowywała się jak rozkapryszona panienka. Arif chciał tylko jej dobra, szukał najlepszych rozwiązań dla klanu. Głośno wyrażane wątpliwości uraziły go.
Zrównała się z nim i pomogła ciągnąć ciało pod prąd. Kiedy dotarli na skraj magazynu, Arif zatrzymał się. Woda była tutaj na tyle przezroczysta, że spojrzawszy w dół, Phousita widziała porozrzucane na dnie, niedaleko jej stóp, białe drzazgi kości. Szczątki doczesnej powłoki Sutedjo, które jeszcze nie zdążyły zmienić się w meszek.
Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie fiołkowych oczu.
– Ta stara wiedźma wcale cię nie uzdrowiła. Wyleczył cię chiński lekarz. Czasy starej magii odeszły – stwierdził kategorycznie Arif, po czym ponownie zanurkował, ciągnąc za sobą nogę martwego mężczyzny.
Phousita użyła swego drobnego ciała jak kotwicy, zapobiegając porwaniu zwłok przez prąd rzeki. Arif tymczasem przywiązał nogę trupa do leżącego na dnie betonowego bloku i wynurzył się, aby powtórzyć operację z drugą nogą.
W ciągu kilku najbliższych dni zwłoki stopniowo ulegną rozkładowi, powstanie mnóstwo meszku, który wypłynie na powierzchnię i poruszając się z prądem, wpadnie w pułapkę więcierza. Reszta klanu nigdy się nie dowie, czemu zawdzięczają nagły wzrost plonów. Przypiszą to szczęściu, uśmiechowi kapryśnej fortuny.
...
pawelsekula